Popękane oczy wyrzezane z tujowego drewna patrzą
groźnie na przybysza wchodzącego do wsi. Totemy stoją przed domami
i mierzą przybysza drewnianymi oczami. Taki totem to piramida
stworów siedzących jeden na drugim – orzeł siedzący na głowie
niedźwiedzia, delfin balansujący na nosie. A wokoło ośnieżona
turnie, wieś położona jest w dolinie rzeki otoczonej wysokimi
górami. Totemy wyglądają bardzo malowniczo na ich tle.
Jest to wieś Ksan należąca do Indian Gitksan, ale
Indianie w niej nie mieszkają. Zbudowali ją jako atrakcję dla
turystów zniecierpliwieni pytaniami tylu:: „Czy wy ciągle
mieszkacie w wigwamach?” Gitksan w wigwamach nigdy nie mieszkali.
Dziś mieszkają w takich samych domach jak inni Kanadyjczycy, ale
dla turystów zbudowali kilka takich domów, w jakich ich przodkowie
mieszkali sto lat temu. Są to solidne domy z tujowych desek, a
wchodzi się do nich przez totemy – przez rozdziawiona paszczę
jakiegoś dziwnego stwora, albo między jego nogami. Ta nowa-stara
wieś to dziś muzeum, zgromadzono tam przedmioty używane przez
Indian w dawnych czasach. W jednym z domów jest szkoła snycerki, w
której młode pokolenie uczy się, jak ich przodkowie rzezali dziwne
stwory w tujowym drewnie. A jeśli młode pokolenie nie jest w danej
chwili obecne, to i tak siedzi tam – w roli atrakcji turystycznej –
snycerz i rzeza następna płaskorzeźbę do sklepu z pamiątkami.
Ze snycerzem można porozmawiać, on się spodziewa
pytań i po to właśnie tam siedzi, żeby zagadywać turystów. Na
większość pytań ma już gotową odpowiedź, zapewne się
regularnie powtarzają. Na przykład pytanie o wigwamy. A ja nie
lubię zadawać pytań, najciekawsze jest zawsze to, co mi ktoś
powie nieindagowany. Tylko tak mogę się dowiedzieć rzeczy zupełnie
niespodziewanych. Ale też jakoś trzeba zagaić rozmowę. No i
chciałbym, żeby mi ktoś powiedział co to jest potlacz.
System prawny – mówi mi snycerz. Tak kiedyś było –
podczas potlaczu ogłaszane były ważne decyzje, a kto był na
potlaczu, ten był świadkiem: „Tak, byłem tam wtedy i to dostałem
w prezencie”. Potlacz się wydaje na przykład wtedy, kiedy się
wznosi totem. Kiedyś taki totem wznosiło się siedem dni. Te siedem
dni to był czas, by zaprotestować przeciwko czemuś, czego na
totemie nie powinno być. Bo na totemie mogą być tylko takie
symbole, do jakich jego właściciel ma prawo. Jeśli jest inaczej,
to prawy właściciel danego symbolu może przyjść i zaprotestować:
„Tego zwierzaka musisz zlikwidować, bo nie masz prawa do tego
symbolu”. Bo to nie tylko symbole, to także prawo do użytkowania
tego czy innego kawałka ziemi, do polowania w tym lesie czy łowienia
ryb w tej rzece. Totem to także coś w rodzaju herbu, by wszyscy z
daleka widzieli jaki klan w danym domu mieszka. Dziś totemów przed
domami się nie stawia, ale klany są nadal ważne, w czasie potlaczu
każdy klan siada przy swoim stole.”
„Przy
stole?” pytam. „To w długich domach używano stołów?”
Nie nie, kiedyś było inaczej. Dziś potlacze nie są w
długich domach, dziś potlacze wydaje się w miejskiej świetlicy i
wszyscy siedzą przy stołach.”
Potlacz to jest takie dziwne słowo, które w
literaturze używane jest jakby wszyscy wiedzieli o co chodzi, a
jednocześnie nie można znaleźć wyjaśnienia co to właściwie
jest. Zwłaszcza po polsku. Zetknąłem się z tym słowem w latach
siedemdziesiątych, w wydanej wówczas po polsku książce Marcela
Maussa. Marcel Mauss pisał po francusku i domyślam się, że jego
tekst był głosem w jakiejś szerszej dyskusji, zapewne autor miał
prawo wychodzić z założenia, że czytelnik będzie wiedział o
czym mowa. Rzecz w tym, że dyskusja, której istnienia się
domyślam, toczona była we Francji, w Polsce natomiast znalazłem
wówczas tylko ten jeden głos. Z tekstu Maussa wynikało, że
potlacz to była ceremonia celebrowana przez Indian z zachodniego
wybrzeża Kanady, w czasie której wódz rozdawał wszystko co miał.
No dobrze, ale co w czasie tej ceremonii się odbywało? Z jakiej
okazji była celebrowana? No i jak to – rozdawał wszystko co miał?
I co potem? Czy stawał się żebrakiem,jak buddyjscy mnisi?
Siedząc obok snycerza i nie zadając pytań obserwuję
jak rzeza płaskorzeźbę. Raz po raz wchodzą inni turyści i zadają
pytania. Słucham, jak rozmawia o kompozycji. Wśród Indian
zachodniego wybrzeża Kanady od stuleci kwitła sztuka rzeźby,
zarówno totemów, jak i płaskorzeźby na drewnianych pudełkach.
Kompozycja zawsze tworzona była z charakterystycznych obłych
kształtów. Słyszę, jak snycerz wyjaśnia turystom: „My to
nazywamy ovoid”. Tu mi w głowie coś klika. „My”, to znaczy
kto? My Indianie? My Gitskan? Przecież słowo „ovoid” nie
pochodzi z języka Gitskan. Jest to słowo angielskie, stworzone
zupełnie niedawno i tak się w dodatku składa, że ja wiem kto go
po raz pierwszy użył.
Wiem to, bo trochę się do tej podróży przygotowałem.
Nie znalazłem wprawdzie wiele o potlaczu, ale za to sporo na temat
sztuki snycerskiej, która przykuwa uwagę turystów. Stąd wiem, że
słowo 'ovoid” wprowadził autor nazwiskiem Bill Holm w książce
opublikowanej w 1965 roku, a nazwał tak często w tej sztuce
występujący charakterystyczny kształt, ni to owal, ni to
prostokąt. Jest to termin bardzo przydatny, jeśli się o tej sztuce
rozmawia tak, jak to robią krytycy sztuki. Jeśli się robi wystawy,
kupuje i sprzedaje, jeśli ta sztuka funkcjonuje tak, jak w
zachodniej cywilizacji funkcjonuje sztuka. Ale czy w dawnych czasach
Indianie mieli wystawy, krytyków sztuki, sklepy z pamiątkami?
Snycerz jest Indianinem, ale sam własną sztukę widzi oczyma
białego człowieka. Trudno się temu dziwić, bowiem wedle
wszelkiego prawdopodobieństwa chodził do takiej samej szkoły, co
wszyscy Kanadyjczycy.
Indiański snycerz w Ksan |
Płaskorzeźba skończona, snycerz pozwala sobie z nią
zrobić zdjęcie. Ale nie będzie w żaden sposób użyta do
potlaczu. Wędruje od razu na półkę w sklepie z pamiątkami, który
znajduje się w sąsiednim długim domu.
Sugestią, że rzeźba mogłaby być użyta do potlaczu,
wcale nie jest wyssana z palca. W Vancouver w Muzeum Antropologii
jest cała wystawa masek używanych właśnie do potlaczu. Groteskowe
twarze niby-ludzkie strojące przedziwne miny, pomalowane w pstrokate
kolory. Groteskowe ptasie głowy z wielkimi dziobami kłapiącymi w
czasie tańca. Jedna maska kruka ma dziób chyba na twa metry długi
(tak naprawdę to wcale nie jest kruk, tylko Wielki Ludojad
Mieszkający na Północnym Krańcu Świata Wydziobujący Ludziom
Oczy). Wszystkie stłoczone w szklanych gablotach w Muzeum
Antropologii w Vancouver. Wszystko na pokaz, żeby gawiedź mogła
sobie to obejrzeć. Ale te maski wcale nie powstały po to, by być
stłoczone w muzealnej gablocie na pokaz dla gawiedzi. Z opisów
wynika, że są to maski używane do potlaczu. U pierwotnych
właścicieli trzymane były w ukryciu, wyjmowane tylko na czas
tańca, który był dramatyzacją mitu. Nie można ich było oglądać
kiedykolwiek. Podobnie jak niektórych opowieści nie można było
opowiadać w nieodpowiednim czasie. Zimowych opowieści nie
opowiadano latem. Masek nie pokazywano poza momentem tańca.
Wśród opisów jest też wyjaśnienie, że wszystkie te
maski były zgodnie z prawem kupione od wodza Jamesa Knoxa, któr
zarobione pieniądze przeznaczył na zbożny cel. Wygląda to trochę
tak, jakby muzeum się obawiało, że ktoś mógłby sobie coś
pomyśleć. Na przykład że jest coś niewłaściwego w tym, że te
maski są w tym miejscu wystawione na pokaz.
Muzeum Antropologii ma jak najbardziej podstawy do
takich obaw. Takie kolekcje masek trafiały do muzeów w czasach,
kiedy potlacz był w Kanadzie nielegalny, a Królewska Konna
aresztowała uczestników i konfiskowała wszelkie rekwizyty w czasie
potlaczu używane. Później, kiedy prawo zakazujące potlaczu
zostało cofnięte, Indianie Kwakiutl wytoczyli proces rządowi
Kanady i odzyskali skonfiskowane maski. Dziś te odzyskane maski są
wystawione w Centrum Kultury U'mista w miejscowości Alert Bay, na
małej wysepce na Pacyfiku u północnych wybrzeży wyspy Vancouver.
Opis w Muzeum Antropologii zaznacza, że wódz James
Knox zupełnie dobrowolnie sprzedał te maski do muzeum, a za
zarobione pieniądze zbudował łódź. Ale dlaczego wódz James Knox
zgodził się sprzedać te maski? Czy przypadkiem on sam nie zaczął
ich widzieć oczyma białego człowieka, jako obiektu niejako
archeologicznego, który każdy kto chce może sobie w dowolnej
chwili obejrzeć?
Drewniane oczy pomalowane na jaskrawe kolory patrzą na
widza zza szkła. Niektóre patrzą na niego tak, jakby chciały mu
coś powiedzieć, a on nie rozumiał. Inne chyba już dawno uznały,
że widz i tak nic nie zrozumie, i tylko wybałuszają gały i
pokazują mu język.
`
Jeśli kto woli czytać z papieru, to zarówno niniejsze opowiadanie, jak i wiele innych na temat amerykańskich Indian,
znajduje się w papierowej książce: