Indianin Lloni |
„Podobają
ci się takie sandały? Jak chcesz, to ci mogę sprzedać. Mam w domu
drugie takie same.”
Stoimy nad brzegiem urwiska wysokiego na ponad półtora kilometra.
Barranca del Cobre to wąwóz głębszy niż Wielki Kanion Kolorado,
ale nie jest taki sławny, bo nie jest w Stanach Zjednoczonych, tylko
w Meksyku. No i nie ma nic wspólnego z barankami ani z kobrami, jest
to hiszpańska nazwa oznaczająca Miedziany Wąwóz. Jest on całkiem
niedaleko Kanionu Kolorado, krajobraz podobny (choć kolory inne),
ale ta granica powoduje, że różnice są znaczne. Indianie tu
mieszkający nazywają się Tarahumara i nadal biegają po tych
górach tak, jak po Arizonie kiedyś biegali Apacze. Dziś Apacze nie
biegają, tylko jadą cadillakiem do Wall Martu po żywność,
Tarahumarowie natomiast z opon cadillaków robią sobie sandały, w
których biegają na długie dystanse, nierzadko zresztą po żywność.
Był to ich stary sposób polowania, biec za indykiem tak długo, aż
ten już nie miał siły po raz kolejny podrywać się do ucieczki,
wtedy wystarczyło indykowi ukręcić łeb. Podobnie jelenie, biegają
szybciej niż ludzie, ale ludzie (a na pewno Tarahumarowie) są
wytrzymalsi i potrafią jelenia zamęczyć na śmierć. Jednakże
większość jedzenia pochodzi z poletek kukurydzy uprawianych w
wąwozie lub z kóz pasanych na zboczach. Sandały zrobione z opon
znakomicie się nadają do biegania i chodzenia po zboczach, a
Indianin imieniem Lloni, który właśnie zgania stado ze zbocza,
proponuje mi, że mi takie sprzeda.
Inaczej niż Apacze w Arizonie, Lloni zgania swój zapas żywności z
pastwiska i całkiem dziarsko mu to idzie, mimo że – jak twierdzi
– ma dziewięćdziesiąt lat, kilkoro dzieci i mnóstwo wnuków.
Zgania kozy z pastwiska, ale do szkoły musiał kiedyś chodzić,
skoro ze mną rozmawia po hiszpańsku. Spotkałem w tej okolicy
Indian, którzy po hiszpańsku nie umieli, tylko po tarahumarsku.
Idziemy do jego domu, trochę przez las, tylko jemu znanymi
ścieżkami, trochę przez łąkę. Dom stoi pośrodku zagrody, z
nierównego muru, kryty podrdzewiałą falistą blachą. Wewnątrz
polepa, nierówne ściany, piec zrobiony ze starej beki po ropie,
stół przykryty ceratą, generalny nieporządek. Sprzęty na stole
plastikowe i fajansowe, kupne, tradycyjnej ceramiki nie widzę, acz
owszem, widzę w użyciu koszyki podobne do tych, które Indianki
sprzedają turystom.
„To
jest mój dom. Dobry dom”, mówi Lloni pokazując gestem swoją
posiadłość. Najwyraźniej jest z niego dumny. No cóż, różne są
standardy. Dla lewicowego bojownika z Europy taki dom byłby dowodem
skrajnego ubóstwa i podstawą do wzywania do rewolucji. Wszystko
zależy od punktu wyjścia. Być może Lloni wychował się w jaskini
i taki dom jest awansem społecznym.
O tę jaskinię nie pytałem, ale nie jest to bynajmniej
nieprawdopodobne. Ruiny przedhistorycznych budowli wbudowanych w
jaskinie w Arizonie i w Kolorado, takich jak słynna Mesa Verde, dziś
wzbudzają podziw amerykańskich turystów. W Arizonie dziś już
nikt w jaskiniach nie mieszka, natomiast w Barranca del Cobre jak
najbardziej. Tarahumarowie to potomkowie tych Indian, co kiedyś w
Arizonie mieszkali w jaskiniach. Barranca del Cobre to teren idealny
dla takiej właśnie kultury. Jaskiń tu wiele, zarówno na zboczach
wąwozu jak i w nie tak głębokich dolinach w okolicach miasteczka
Creel, gdzie zbocza bywają podcięte poziomymi jaskiniami jakby
czekającymi na lokatora. Jeśli Lloni wychował się w jaskini, to
na pewno awansem społecznym jest dla niego dom pośrodku zagrody.
Dom, w którym odwiedzać go może mnóstwo wnuków.
„50
pesów i twoje”, mówi Lloni przynosząc mi sandały. Najpierw
muszę się nauczyć jak to się wiąże, bo to wcale nie jest
oczywiste. Tarahumarskie sandały mają tylko jeden długi rzemień
przymocowany do podeszwy, ten rzemień trzeba obwiązać wokół
kostki i ponownie przepleść przez podeszwę. 20 pesów? Prawie jak
za darmo, to tylko około dwóch funtów. Lewacki bojownik uznałby
to pewnie za czysty wyzysk. W internecie takie same sandały do
biegania na długie dystanse można kupić najtaniej za dwadzieścia
funtów. Ktoś takie sandały produkuje i sprzedaje w internecie, bo
Tarahumarowie biegając w tych swoich podeszwach z opon mają
znakomite osiągi, a przecież jak każdy producent obuwia sportowego
powie, dobry sprzęt to połowa sukcesu. Tyle że sprzęt, który
sprzedał mi Indianin Lloni zrobiony jest z kawałka starej opony z
przymocowanym pojedynczym rzemieniem. On prawdopodobnie uważa, że
zrobił na tym znakomity interes.
A ja? przecież nie po to je od niego kupowałem, żeby mieć obuwie
do biegania. Dla mnie to była okazja do odwiedzenia Indianina w
domu.
* * *
Na górze Miedzianego Wąwozu, 2200 metrów nad poziomem morza, jest
chłodno, ale na dnie, o 1800 metrów niżej, temperatury są
podzwrotnikowe. W południe nigdzie nie ma cienia bo słońce jest w
zenicie, a naparza niemiłosiernie. Tymczasem ja się właśnie
wybrałem na kilkugodzinny spacer, w wziąłem za mało wody. W
klimacie podzwrotnikowym trzeba na wycieczki brać więcej wody niż
w Tatrach, ze dwa litry trzeba ze sobą nosić, inaczej grozić może
odwodnienie i udar cieplny. Ja się wybrałem na trasę, którą
biegają maratończycy, a o wodzie zapomniałem.
Na dnie wąwozu organizowany jest doroczny maraton, a to dlatego, że
Tarahumarowie to słynni maratończycy, najwytrzymalsza rasa świata.
Długodystansowe biegi to ich narodowy sport. Słynni biegacze
świata przyjeżdżają tu, by zmierzyć się z Indianami. Przy czym
Indianie nie reklamują żadnych butów, biegają w swoich sandałach
zrobionych z opon cadillaka. Kobiety biegają w perkalikowych
sukniach, a poubierani w najnowocześniejsze buty i odzienie
sportowcy z całego świata próbują je dogonić. A trasa jest
malownicza. Na dnie wąwozu, wzdłuż Rio Urique, prowadzi droga,
którą mogą jechać samochody. Muszą to być terenowe samochody,
bo jest to droga, którą w Polsce nazwalibyśmy polną. Tutaj pól
niewiele, bo niewiele jest skrawków płaskiego terenu, na których
pole mogłoby być. Są owszem tu i tam indiańskie poletka
kukurydzy, a podobno w miejscach mniej widocznych uprawia się też
inne rośliny. Jednak pól niewiele, po obu stronach Rio Urique
wznoszą się przede wszystkim strome zbocza aż do krawędzi
kanionu. Zbocza nie mniej przepaściste niż w Kanionie Kolorado, ale
tu porośnięte lasem, więc nieco inna kolorystyka. Do miejscowości
Urique po takim właśnie zboczu poprowadzono drogę, „polną”
oczywiście, wijącą się zygzakiem serpentynę.
Barranca del Cobre |
Na dole wąwozu sama droga nie jest taka groźna, tu największym
niebezpieczeństwem jest zapomnienie zabrania ze sobą odpowiedniej
ilości wody. Krawędzie wąwozu widziane z dołu wyglądają ja
dalekie turnie, ale jeśli się idzie w lejącym się z nieba żarze,
a nie ma się choć litra wody do popicia, malowniczość szlaku
przestaje mieć znaczenie. A droga jest wprawdzie przejezdna dla
terenowych samochodów, ale te przejeżdżają średnio raz na dwie
godziny. Prawdopodobieństwo, że ktoś podwiezie, nie jest wysokie.
Idę więc dnem wąwozu przegrzany i nie zwracam uwagi na niezwykły
krajobraz. Wybrałem się zobaczyć wieś Guadelupe Coronado, która
jest podobno zamieszkała głównie przez Indian. Mówię podobno, bo
dotarłem tam wczesnym popołudniem, czyli w czas sjesty, i na
ulicach nie było żywego ducha. Nie widziałem też sklepiku, w
którym mógłbym kupić coś do picia. Wracam więc co nieco
spragniony i droga wzdłuż rzeki, która rano mi się całkiem
podobała, teraz podoba mi się mniej. Nagle zza zakrętu wyjeżdża
toyota pick-up, w szoferce trzech chłopaków. Zatrzymują się.
„Chcesz
jechać do Urique?”
No pewnie. Miejsce tylko na pace, ale nie szkodzi. Przynajmniej
będzie wiaterek.
Ale właśnie, w Barranka del Cobre nie można zakładać, że
wszyscy napotkani chłopacy to łagodne baranki. Może się na
przykład okazać, że są uzbrojeni w broń palną. Ci, co mnie
właśnie zabrali, akurat są, ten siedzący przy oknie raz po raz
strzela na drugą stronę doliny. Nie mam pojęcia czy na wiwat, czy
ostrzeliwuje kogoś kryjącego się na tamtym brzegu. W pewnym
momencie zatrzymujemy się i młodzieniec mierzy do siedzącego na
gałęzi orła. Strzela, chybia, orzeł odlatuje. Nikt z drugiej
strony rzeki do nas nie strzela, dojeżdżamy spokojnie do Urique. Co
więcej, nikt nie żąda za mnie okupu, chłopcy wysadzają mnie tam,
gdzie chciałem wysiąść.
„Hasta
luego, hermano (do widzenia, bracie)”.
Później ktoś w Urique tłumaczy mi, że to nie Indianie, tylko
gangi narkotykowe, a to są biali Meksykanie. Ale tutejsze gangi są
dobre dla ludności, nikomu nie zagrażają, strzelają się tylko z
innymi gangami. Mają tu poletka marihuany i maku. Ale Tarahumarowie
się w to nie mieszają. Indianie są tu najbiedniejsi, często nie
chodzą do szkoły i czasem nawet po hiszpańsku nie umieją mówić,
tylko po swojemu.
* * *
Indianka w Creel |
Pociąg z Chihuahua kursuje właściwie tylko dlatego, że
poprowadzono go niezwykle malowniczą trasą. Korzystają z niego
obecnie turyści, dla miejscowych bilety są za drogie, autobus jest
dużo tańszy. W dodatku podróż pociągiem trwa dłużej. Mimo tego
bilety są wyprzedane daleko naprzód, nie można liczyć na to, że
się je kupi tego samego dnia. Zwłaszcza na odcinku z Creel do
Bahuchivo, najbardziej malowniczym. Na stacji Divisadero (dosłownie
Punkt Widokowy) pociąg zatrzymuje się wyłącznie po to, by turyści
mogli wyjść z pociągu i pospacerować ścieżką wzdłuż brzegu
wąwozu. Ścieżka jest starannie ułożona, z balustradką, żeby
przypadkiem nikt nie stoczył się w otchłań. No i jest tam
ryneczek z pamiąteczkami, są Indianki w perkalikach sprzedające
koszyczki, garnuszki i kolczyki z kory sosnowej. Niektóre sprzedają
też wszelkiego rodzaju torebki, czapki i inne rzeczy z napisem
Barranca del Cobre.
Asfaltowa szosa z Chihuahua prowadzi przez Creel do Bahuchivo, ale
dalej już nie, wygodnym autobusem tylko tam można dojechać. Dalej
zaczynają się schody, a właściwie stroma błotnista droga na dno
kanionu. Na dole wszystko jest inaczej. Nie ma straganów z
pamiąteczkami. Nie ma bankomatów. Właściwie nie ma Gringów, ja
jestem jeden. Prawie nie ma samochodów, dzieciaki kopią piłkę na
środku jezdni i jest bezpiecznie. Domy są otwarte, życie rodzinne
toczy się przed domem, po części na ulicy. Telewizor nie ukradł
tu jeszcze życia towarzyskiego. Gdzieś w głębi domu telewizory są
włączone, ale rodzina i tak siedzi na krzesełkach przed domem i
wdaje się w rozmowy z przechodniami.
No i ktoś zapala świeczki w przydrożnych kapliczkach Matki Boskiej
z Guadelupe. Matka Boska z Guadelupe jest tu wszechobecna. Przydrożne
kapliczki pod skałą wąwozu, albo pod murem domu, albo grafitti
namalowane na murze. Lewaccy wyzwoliciele Indian mogą sobie mówić
co chcą, ale matka Boska z Guadelupe to nie obca wiara narzucona
przez najeźdźców. Matka Boska z Guadelupe ukazała się w wizji
Indianinowi, a Indianie wierzą wizjom. Niektórzy misjonarze chcieli
początkowo ten kult zwalczać, twierdzili że to jakaś aztecka
bogini płodności przebrana za Matkę Boską, ale cóż oni mogli?
Racjonalni misjonarze i lewaccy wyzwoliciele mogą sobie mówić co
chcą, ale Matka Boska z Guadelupe tu jest. Ktoś maluje ją na
murach, ktoś buduje je kapliczki, ktoś zapala jej wieczorem znicze,
które palą się jeszcze o świcie, kiedy Gringo przychodzi na
autobus mający go zabrać na górę, do normalnego świata pełnego
turystów i sklepów z pamiąteczkami.
Matko Boska z Guadelupe, opiekunko Indian, których stać tylko na
sandały z opon cadillaca, opiekunko białych Meksykanów których
stać na nowoczesną broń palną, ale którzy nie wyrządzają
Indianom krzywdy i może nawet opiekunko Gringów, którzy
przypadkiem się tu zaplątają...
Módl się za nami.
Matka Boska z Guadelupe na murze w Urique |
Mój inny blog, zapraszam
No comments:
Post a Comment