Sadhu |
„W
tę stronę idziemy”
Ravi, mój dziesięcioletni śniady towarzysz, prowadzi mnie ulicą,
która tylko z nazwy przypomina ulicę europejskiego miasta. Nie ma
tu ani chodnika ani twardej nawierzchni, jest ubite błoto po którym
przewala się tłum bez żadnego porządku. Kobiety w kwiecistych
sari, tragarze z koszami na głowach, rowerowe riksze ze spasłymi
braminami na siedzeniach pasażerów, białe święte krowy
wyżerające zielsko spod straganów z warzywami i zostawiające na
drodze ciepłe placki. Jedna postać w tłumie porusza się bez
pośpiechu ze swoistą godnością – brodaty sadhu ubrany tylko w
czerwony płat materiału wokół bioder, z wielkim żelaznym
trójzębem Siwy w ręku, z trzema poziomymi pasami namalowanymi na
czole. Taki sam sadhu szedł drogą koło wsi Sihori kiedy Rama
Shankar prowadził mnie do świątynki Siwy , też ubrany w czerwone
lunghi, z trójzębem w dłoni i z długą brodą, idąc śpiewał
głośno jakaś mantrę. Rama Shankar prowadził mnie do wiejskiej
świątynki stojącej na wzgórku pomiędzy polami ryżu, w zacisznym
miejscu ocienionym drzewami. Przed świątynką stał kamienny
posążek krowy, a wewnątrz tylko kamienny słupek – symbol
płodności, której pierwszym źródłem jest Siwa. Rama Shankar z
nabożeństwem dotknął progu świątynki, potem swojego czoła.
„Bardzo pobożne miejsce”, mówił swoją łamana angielszczyzną.
Po drzewach łaziły brązowe dzieciaki i coś w naszym kierunku
wykrzykiwały. „To siudrowie”, powiedział Rama Shankar.
„Dzikusy.”
Siudrowie to najniższa kasta hindusów, 'siudra' znaczy dosłownie
'nikczemnik'. W Sihori siudrowie nie mieszkają razem z braminami,
mają swe domy w odrębnej części wsi, po przeciwnej stronie stawu.
Wszyscy mają czarną skórę, szerokie twarze z płaskimi nosami i
przedziwne spojrzenie, jakby dzikie. Ich kobiety noszą kolorowe sari
a mężczyźni kolorowe lunghi, nie noszą świętego sznura, jedzą
wieprzowe mięso, a po znojnej pracy na nie swoim polu siadają pod
ścianami chat i palą haszysz w wodnym fajkach. Wszyscy bramini w
Sihori maja jasną skórę, nie ciemniejszą niż lekko opalony
Europejczyk, mają podłużne, niemal nordyckie twarze z długimi
nosami, ich kobiety noszą białe sari, mężczyźni białe dhoti, a
do tego sznur będący oznaka świętości. By jej nie skalać nigdy
nie jedzą mięsa, nie pala haszyszu, nie pracują w znoju, a tylko
posiadają pola i mają w pogardzie 'nikczemników'. Tylko jeden
ciemnoskóry mieszka w bramińskiej części wsi, przy świątyni
Kriszny na skraju pól – brodaty sadhu z dwoma pionowymi pasami
namalowanymi na czole, wychudły bo je tylko jeden skromny posiłek
dziennie, a co rano wyśpiewuje mantry ku czci Wisznu. Pytałem z
jakiej on jest kasty, Rama Shankar odpowiedział że chyba z jakiejś
niskiej, ale to nie ma znaczenia bo on jest świętym wędrowcem,
mahatmą, jego obecność to błogosławieństwo dla wsi.
Bramini we wsi Sihori |
Mahatma przychodził na pogaduchy kiedy siedzieliśmy na podwórzu u
Ramy Shankara w cieniu drzewa pipal. Stał na tym podwórzu tylko
jeden płócienny fotel – honorowe miejsce dla głowy rodziny. Rama
Shankar nie należał do bogatych właścicieli ziemskich, miał
tylko jeden hektar pola, z którego musiał wyżywić całą rodzinę
swoją oraz swoich siudrów. Jeden hektar to za mało, więc Rama
Shankar dorabiał na kolei. To też nie na wiele starczało, dlatego
honorowym miejscem był płócienny leżak, n którym posadzono mnie
– honorowego gościa. Traktowany byłem iście jak sahib, jeden z
chłopców zabrał się nawet do wachlowania mnie wielkim wachlarzem.
Tylko do domu mnie nie zaproszono, posiłki wynoszone na tacy
musiałem jeść sam, podczas gdy inni patrzyli. Nikt mi tego wprost
nie powiedział, ale ja wiedziałem dlaczego – bramini nie tylko
nie jedzą mięsa, także jedzenie posiłków z kimś spoza kasty
byłoby kalaniem świętego sznura. Zapewne sam fakt zaproszenia mnie
do wsi był rewolucyjnym zerwaniem z tradycją.
Następnego dnia Rama Shankar, dowiedziawszy się że jestem
katolikiem, postanowił zaprowadzić mnie do katolickiej misji.
Szliśmy parę godzin polną drogą pomiędzy ryżowymi polami oraz
wsiami takimi samymi jak Sihori, z domami o krzywych ścianach
krytymi krzywą dachówką albo i strzechą. Misja wyglądała
inaczej – czworobok solidnych domów porządnie i równo
otynkowanych stojący pod palmami i pośród uroczo kwitnących
bougainvillei. Przywitał nas tłuściuchny proboszcz o czarnej
twarzy i płaskim nosie – to nie jest misja przysłana zza morza,
ksiądz pochodzi tylko z sąsiedniego stanu. Wyraźnie ucieszony
wizytą oprowadził nas po misji: tu kaplica, w której podczas mszy
wszyscy, również celebrans, siedzą cały czas na podłodze; tutaj
sala porodowa, w której krzątały się dwie zakonnice, też o
czarnych twarzach, ale w białych sari; tam sala nauki szycia na
maszynie a tu pisania na maszynie, są dwa rodzaje maszyn do pisania
– jedne z czcionkami łacińskimi, inne z dewanagari...
Siudrowie we wsi Sihori |
„I
tak staramy się pomagać okolicznej ludności. Poza tym próbujemy
głosić Dobrą Nowinę.”
„Czy
macie jakieś nawrócenia?”
„Mamy
dwóch chłopców z pobliskiej wsi. Pramod jest właśnie jednym z
nich.”
W tym momencie pochylony nad jedną z maszyn do pisania chłopak
podniósł głowę i czarna twarz uśmiechnęła się nieśmiało. Na
koniec ksiądz zaprosił na obiad, po proboszczowsku suty i
smakowity, ale też po indyjsku ogniście ostry. Rama Shankar odmówił
jednak jedzenia. Twierdził że właśnie jadł, ale to było
oczywiste kłamstwo bo szedł ze mną od rana i wiedziałem, ze od
śniadania nic w ustach nie miał. Wiedziałem o co mu chodzi –
posiłek z kimś o tak czarnej twarzy jest nie do pomyłlenia.
Potem, kiedy wracaliśmy, niebo zakryła wielka czarna chmura i lunął
zwrotnikowy deszcz, palmy gięły się pod strumieniami, pylną
dotychczas drogą płynęły potoki brązowej wody; my schroniliśmy
się pod okapem przydrożnej kapliczki boga z głową słonia. Było
tam już dwóch mahatmów z trójzębami, jeden z nich poczęstował
nas białymi cukiereczkami mówiąc 'prasad', a ku mojemu zdumieniu
Rama Shankar nasypał sobie trochę na rękę i dał mi też mówiąc
'prasad'. Zaskoczył mnie zupełnie, pomyślałem sobie – jak to
jest, ksiądz proboszcz mimo całego dobrobytu jaki reprezentuje,
mimo solidnych domów, solidnych obiadów i maszyn do pisania ma
tylko dwóch nawróconych, a te wędrowne dziady o wystających
żebrach mają taki respekt, że nie tylko mogą mieszkać w
bramińskiej części wsi, ale nawet bramini jedzą im z ręki?
Dzień później pojechałem do Gai i szedłem tą zatłoczoną ulicą
indyjskiego miasta w tłumie przechodniów, riksz i świętych krów,
droga nie była pylna bo po wczorajszej ulewie zostało ubite błoto
oraz tu i tam wielkie kałuże znad których unosiły się jeszcze
smugi oparów, gdy nagle ujrzałem widok jakby nie z tej
rzeczywistości – uchylona furtka, a za nią, w głębi
porośniętego wysoką trawą dziedzińca, gotycki kościółek z
czerwonej cegły. Przy furtce stała tablica z wyblakłymi literami,
można było odczytać słowo MASS, ale reszta była wyblakła i tak
poodpadana, że godzin mszy nie dało się odczytać. Drzwi kościółka
były uchylone, ale wyglądało to jakoś dziwnie- to puste miejsce w
porównaniu z zatłoczoną ulicą za moimi plecami, jeszcze do tego
opary unoszące się nad trawą, wszystko robiło wrażenie jakby
krainy duchów. Ale przed kościółkiem pojawili się jacyś
najzupełniej prawdziwi ludzie i gestami zaczęli mnie przywoływać.
Poszedłem przez tę wysoką trawę, coś tu naprawdę było nie tak
– dlaczego od bramy do kościoła nie ma nawet ścieżki?Stanąłem
w drzwiach i ujrzałem w kościele zamiast ławek rzędy łóżek, na
łóżkach leżeli brązowi chłopcy o oczach lśniących jakimś
dziwnym blaskiem.
Kaplica w misji w pobliżu wsi Sihori |
„To
nie jest prawdziwy kościół, to szpital dla trędowatych,”
wyjaśnił mi jeden z tych co mnie przywoływali. „To miejsce jest
użytkowane przez Misjonarzy Miłosierdzia, zakon Matki Teresy. Wiesz
przecież kto to jest Matka Teresa z Kalkuty?”
Przedstawił mi się – on sam był zakonnikiem, wszyscy pozostali
to pacjenci. Zaprowadził mnie na ławeczkę w prezbiterium i zaczął
opowiadać.
„Tylko
niektórzy zostają tu na noc, reszta mieszka u siebie w domu i
przychodzi tylko na dzień.”
„Mieszkają
wśród ludzi? A co na to otoczenie?”
„Otoczenie
o tym nie wie, tylko najbliższa rodzina. Wiesz, trąd jest
całkowicie wyleczalny i jeśli dość wcześnie wykryty nie
pozostawia nawet śladu. A poza tym jest znacznie mniej zakaźny niż
ludzie sobie wyobrażają. O, tam mamy apteczkę,” wskazał na
szafkę koło ołtarza.
Opowiadał mi wszystko co mogłoby mnie interesować, zalewał mnie
zwrotnikowym deszczem słów najwyraźniej ucieszony wizytą nie niej
niż ci wszyscy brązowi chłopcy o lśniących oczach. Tylko on ze
mną rozmawiał, inni patrzyli z daleka, jeden tylko mały chłopiec,
może dziesięcioletni, stał obok i słuchał z uwaga, jakby
rozumiał co mówimy. Tymczasem na stopniach ołtarza dwóch
chłopaków zaczynało obierać ziemniaki.
„Właśnie
gotuje się obiad” powiedział brat zakonnik. Ale ty pójdziesz na
obiad do domu braci, do prawdziwego kościoła. Ravi cię tam
zaprowadzi. To jest Ravi” przedstawił mi stojącego obok nas
chłopca.
„Ravi
umie mówić płynnie po angielsku ale jest bardzo nieśmiały przy
cudzoziemcach. Ma złamane serce od czasu kiedy wyjechała Jeanne,
Angielka. Była tu długo, była bardzo dobra dla niego i on ją
kochał, ale potem ona wyjechała i jego serce jest złamane. Teraz
boi się nawiązać kontakt. Ravi, zaprowadzisz gościa, prawda?”
Ravi kiwnął głową, wyraźnie rozumiejąc.
Brat zakonnik odprowadził nas do furtki, ale nie tej frontowej,
tylko innej, od tyłu. Znów miejska ulica, tłum, riksze, święte
krowy, jazgot.
„W
tę stronę idziemy”
Ravi, brązowy chłopiec który ma trąd i złamane serce, prowadzi
mnie do Prawdziwego Kościoła.
Kościół w Gai |
Tę opowieść, a także parę innych, można znaleźć w mojej książce Pytania Obieżyświata. Wszystkie opowieści w niej zawarte są na niniejszym blogu. Jednakże witryny mają to do siebie, że są czas jakiś, potem znikają, a książka raz wydrukowana, już zostanie. Nikt tej książki nie wydał, ale lulu.com wydrukuje egzemplarz, jeśli się go zamówi.
No comments:
Post a Comment