Sunday, November 18, 2018

Czy możemysię czegoś nauczyć od Aborygenów?



Krajobraz centralnej Australii widziany z lotu ptaka
W XIX wieku karawany odkrywców z wielbłądami wyprawiały się na pustynię Gibsona. Odkrywcy ci uznali, że te tereny nie nadają się do zamieszkania. Rosły tam wprawdzie kępy drzewek i traw, ale te drzewa to tylko pustynne eukaliptusy, którym starczał deszcz raz do roku. A deszcz tam padał tylko wtedy, kiedy nad Oceanią szalały cyklony niosące ze sobą wyjątkowo gęste chmury. Chmury te przełamywały się przez góry i wtedy nad pustyniami były powodzie. Woda spływała do okresowych jezior, ale te wkrótce wysychały i przez resztę roku panowała susza. Jak mieszkać w takim klimacie? Nawet owiec nie da się tu hodować. Uznano ten teren za bezludny i zostawiono go w spokoju.
Spokój został zakłócony, kiedy w połowie XX wieku Wielka Brytania chciała wypróbować swoją świeżo skonstruowaną bombę atomową i szukała do tego celu jakiegoś bezludnego miejsca. Nad pustynią Gibsona zaczęły latać samoloty i widziano z góry, że to miejsce nie jest tak zupełnie bezludne, że jednak ktoś tam mieszka. W takim razie trzeba coś zrobić, żeby teren jednak był bezludny. Znów zorganizowano wyprawy, tym razem samochodami terenowymi, by tych tajemniczych mieszkańców pustyni odnaleźć i gdzieś przesiedlić. Okazało się, że ci ludzie tam mieszkają niezupełnie legalnie. Po pierwsze, chodzą po pustyni na golasa, a w Australii chodzenie nago w miejscach publicznych jest nielegalne. Ponadto ci ludzie znajdują się na terytorium Australii, ale nie mają australijskiego obywatelstwa, nigdzie nie ma ich aktów urodzenia, nie znają też urzędowego w Australii języka angielskiego.
W kręgach antropologów wywołało to pewną sensację, bowiem najwyraźniej odkryto ludzi z epoki kamienia gładzonego, którzy jak dotąd nie mieli żadnego kontaktu z cywilizacją. Pisano o nich jak o ludziach pierwotnych nie posiadających prawie żadnej wiedzy, choć jednocześnie podziwiano ich za umiejętność nie tylko przeżycia, ale nawet utrzymania rodziny na pustyni, gdzie mieszkaniec Sydney zostawiony samemu sobie nie przeżyłby nawet tygodnia. Wraz z tym odkryciem pojawił się problem: przecież nowoczesny kraj w połowie XX wieku nie może sobie pozwolić na to, by jacyś jego mieszkańcy chodzili nago po pustyni i żywili się jaszczurkami. Trzeba dla nich stworzyć osiedla, gdzie mogliby jeść jakieś cywilizowane potrawy siedząc przy stole, trzeba im też dać ubrania, bo przecież za chodzenie nago mogą być aresztowani. No i dzieci trzeba do szkoły posłać, bo w cywilizowanym kraju takim jak Australia istnieje obowiązek szkolny. Nieposyłanie dzieci do szkoły jest nielegalne.
Aborygeni jedzący do syta
Stworzono kilka takich osiedli. Największym z nich, a także najbardziej znanym, jest Papunya, położona 240 km na zachód od Alice Springs. Papunya jest najbardziej znana, ponieważ w 1971 roku przyjechał tam Geoffey Bardon, by pracować w szkole jako nauczyciel sztuk plastycznych. Bardon był jednym z niewielu, dla których praca w takim miejscu nie była czymś w rodzaju zesłania. Przybyszom z pustyni Papunya była przedstawiana jako mlekiem i miodem płynąca, istotnie mogli tu codziennie jeść do syta, co na pustyni nie zawsze miało miejsce. Ale mimo oficjalnych dobrych chęci, nie było zrozumienia międzykulturowego. Przybysze z pustyni nie widzieli związku z jedzeniem, które wszyscy dostają w stołówce, a wykonywaniem innych, zupełnie niezwiązanych z jedzeniem czynności. Takich jak zamiatanie podwórza, doglądanie ogródka (w którym jedzenie wcale nie rośnie), albo mycie zamkniętych pomieszczeń, w których kazano im robić kupę. Kto to w ogóle widział, żeby kupę robić w zamkniętym pomieszczeniu! Tymczasem zdaniem zarządu przybyszów z pustyni trzeba było nauczyć, że na jedzenie trzeba zarobić i wyznaczył rezydentom zadania do wykonywania. Zdaniem zarządu przybysze powinni się nauczyć mieszkać w domach, które specjalnie dla nich zbudowano, tymczasem przybysze, jeśli się już dali namówić do spania w zamkniętych pomieszczeniach, traktowali te pomieszczenia tak jak każde inne miejsce na pustyni, gdzie się przebywało ledwie kilka dni i gdzie śmieci się wyrzucało byle gdzie. Zarząd uważał, że domostwa przybyszów są zaśmiecone, a przybysze uważali, że to wina zarządu, który każe im tak długo w jednym miejscu przebywać. Zarząd uważał, że przybysze z pustyni są brudni, nie myją się i nie piorą odzieży, a przybysze nie mogli zrozumieć, jak można cenną wodę marnować na mycie, nie mówiąc o praniu. Zresztą to zarząd kazał im te ubrania nosić.
Tak czy owak biali przybysze z wielkich miast woleli ograniczać kontakt z czarnymi przybyszami z pustyni do godzin służbowych, dla czarnych przybyszów z pustyni był nawet zakaz wstępu na osiedle, gdzie mieszkali biali przybysze z miast. Czarni przybysze z pustyni także ograniczali ten kontakt do minimum. Nawet nie próbowali przekonać białych przybyszów, że ci mogliby się jeszcze czegoś nauczyć. Było oczywiste, że biali przybysze nie wykazują nawet cienia zainteresowania tym, co mężczyzna powinien wiedzieć.
Dzieci mają iść do szkoły, ale jak tu uczyć dzieci, które nawet nie znają angielskiego? Szwargocą między sobą w jakimś nieznanym narzeczu i są nieposłuszne, ale też jak mają być posłuszne, skoro nie rozumieją co się do nich mówi? Rodzicom też nie można powiedzieć, żeby wpłynęły na swoje pociechy, bo rodzice też nie znają angielskiego. A w takim razie co, nauczyciele mają się uczyć języków Pintupi albo Piciandziara? Albo obu i jeszcze paru innych, bo w Papunya zgromadzono ludzi z różnych rejonów i mówiących różnymi językami. Jeszcze z ludźmi Arrente, pochodzącymi z terenów wokół Alice Springs, można się jakoś porozumieć, bo oni zetknęli się z przybyszami z miast wcześniej, niektórzy pracowali nawet jako kowboje na farmach, ale Pintupi zostali przywiezieni prosto z pustyni i świat białego człowieka to dla nich zupełna abstrakcja. Czy można się dziwić nauczycielom, że pracę na takiej placówce traktowali jak zesłanie?
Clifford Possum - malowidło na ścianie muzeum w Alice Springs
Geoffrey Bardon był inny, on właśnie chciał pracować z krajowcami, nawet się nauczył trochę języka Pintupi. Był nauczycielem plastyki świeżo po studiach, pełen nowych teorii na temat tego jaką rolę sztuka może odegrać w edukacji. Zgodnie ze współczesnymi teoriami sztuka ma wyrażać osobowość tego, kto tę sztukę tworzy, nie ma być naśladownictwem. Kiedy Bardon zaczął pracować w szkole w Papunya, zauważył coś ciekawego: tamtejsze dzieci w klasie rysowały kowbojów w stylu zupełnie europejskim, ale kiedy bawiły się na podwórku, rysowały w piasku zupełnie inne, skomplikowane wzory. Bardon mówił dzieciom, że w klasie też powinny rysować w swoim tradycyjnym stylu. Dzieci poszły do domu, a rano przyszły z ojcami. Ojcowie powiedzieli, że dzieci tego nie mogą zrobić, ale oni mogą i zrobią. Powiedzieli, że Papunya stoi w miejscu związanym ze Śnieniem Miodnej Mrówki, dlatego oni namalują Śnienie Miodnej Mrówki na ścianie szkoły. Okazało się, że czarni mieszkańcy Papunya to wytrawni plastycy, malowali zgodnie z prastarą tradycją, tylko medium było nowe. Takie plastyczne przedstawienie śnienia istnieje trochę na takiej zasadzie jak utwór muzyczny, który wykonywany jest w odpowiednim momencie, ale to nie znaczy, że kiedy nie jest wykonywany to nie istnieje. Ilustracje śnień wykonywano od pokoleń tylko na czas ceremonii na ziemi, w miejscu gdzie odbywały się tańce. Usypywano je z kolorowego piasku, często był to bardzo skomplikowany wzór, na którym następnie tańczono, tak że w końcu z tego śnienia nic nie zostawało. Tym razem Śnienie Miodnej Mrówki namalowane zostało na ścianie szkoły i zostało na nieco dłużej.
   Ale ani Bardon, ani twórcy malowidła nie zamierzali na tym poprzestać. Dla krajowców czymś niezwykłym było, że ktoś z białych przybyszów zainteresował się tym, co oni naprawdę mają do powiedzenia. Dla Bardona niezwykłym odkryciem było, że krajowcy maja dawną tradycję tworzenia obrazów i namawiał twórców, by tworzyli w bardziej trwałej materii. Kupował im farby akrylowe i płyty pilśniowe, obrazy powstałe w ten sposób krajowcy mogliby sprzedać i mieć w ten sposób własny dochód, nie musieliby żyć z zasiłków. A styl malowanych śnień idealnie pasował do panującej wówczas na rynku sztuki mody na abstrakcję. Na piasku śnienia usypywane były z malutkich kupeczek piasku, na płycie pilśniowej były to charakterystyczne kropeczki układające się we wzór. Bardon dostarczał materiałów, twórcy przychodzili do szopy za szkołą i tam malowali akrylami na płytach pilśniowych. Kiedy powstała pewna ilość tych obrazów, Bardon załadował je do samochodu i zawiózł do Alice Springs, gdzie znalazł galerię gotową te obrazy wystawić i sprzedać. W ciągu roku 1971-12, kiedy pracował w Papunya, Bardon był kilka razy w Alice Springs, za każdym razem z nowym ładunkiem obrazów. Obrazy te kupowali przejezdni turyści po kilkadziesiąt albo i sto kilkadziesiąt dolarów. To była spora suma dla twórców, z których niektórzy ledwie kilka lat wcześniej przyszli z pustyni, gdzie nie zarabiali nic (i tak naprawdę nie wiedzieli co to są pieniądze). 
Johnny Warnakula - obraz w muzeum w Alice Springs
Co ciekawe, obrazy te nie były kupowane jako ciekawostki etnograficzne tylko jako dzieła sztuki współczesnej. Idealnie się wpisywały w nurt modnej wtedy abstrakcji. W Alice Springs w 1971 roku sensację wzbudził niejaki Kaapa Tjampitjimpa, też mieszkaniec Papunya, który wygrał główną nagrodę w konkursie na współczesny obraz. Nie był to bynajmniej konkurs dla krajowców, startowali w nim najzupełniej biali artyści z regionu, a jury też się składało z najzupełniej białych ekspertów. Rok później Muzeum w Darwin, które kupiło kolekcję kilku twórców z Papunya, zorganizowało objazdową wystawę pokazywaną w kilku miastach Australii. Była ona w Sydney i w Melbourne, a w 1974 roku wystawiono ją w Alice Springs. Okazało się, że po paru dniach trzeba ją zamknąć. Dlaczego? Bo krajowcy z innych osiedli demonstrowali, rzucali kamienie i włócznie. Takie rzeczy absolutnie nie powinny być wystawiane na widok publiczny! Biali przyjaciele krajowców nie mogli tego zrozumieć. Jak to? To przecież chyba dobrze, że doceniana jest sztuka Aborygenów, że robione są wystawy? Nic z tego nie rozumiejąc organizatorzy wystawę zamknęli i sprawa przycichła. Wystawione obrazy na wszelki wypadek zamknięto w piwnicy muzeum w Darwin.
Jednakże galerie na wybrzeżu nadal wystawiały te obrazy, a ich ceny powoli rosły. Właściciele galerii, widząc że można na tym zarobić, wysyłali swoich agentów do Alice Springs, dostarczali artystom płótno i farby, kupowali od nich obrazy, a następnie sprzedawali na wybrzeżu po sporo wyższej cenie. Ceny rosły i rosły, wokół artystów z pustyni zaczynała się tworzyć legenda. W końcu w latach dziewięćdziesiątych agent domu aukcyjnego Sotheby wpadł na pomysł, by znaleźć te najwcześniejsze obrazy z Papunya, które przygodni turyści kupowali po kilkadziesiąt dolarów, i sprzedać je na aukcji. Rezultat przeszedł wszelkie oczekiwania, obrazy się sprzedawały po kilkadziesiąt tysięcy. Liderem początkowo był Clifford Possum Tjapaltjarri, którego obraz „Love Story”, sprzedany w 1972 roku za 60 dolarów, na aukcji w 1995 zmienił właściciela za prawie sześćdziesiąt tysięcy. Pięć lat później rekord pobił Johnny Warangkula Tjupurula, którego obraz „Water Dreaming at Kalipinypa” z 1972 roku sprzedany został za ponad czterysta tysięcy. Kupił go milioner z Ameryki.
Obrazy Aborygenów na sprzedaż
Tu pojawił się problem: jak to, najcenniejsze arcydzieła mają opuszczać granice kraju? Wiadomo, że Amerykanie mają najwięcej milionerów, ale co w takim razie zrobić? W europejskich krajach są przepisy zakazujące wywozu dziedzictwa narodowego za granicę. W Australii wprawdzie nie ma dzieł mistrzów renesansu, ale może sztuka Aborygenów może być jakoś odpowiednikiem? Tylko na jakiej podstawie wydać zakaz wywozu? Przecież to nie są zabytki sprzed kilkuset lat, artyści nierzadko jeszcze żyją. Komisje rządowe powołały ekspertów z muzeów etnograficznych, ale dla tych ekspertów to też była zagadka, obrazy malowane akrylem na płycie pilśniowej nie mają miejsca w kulturze koczowników. W końcu ktoś wpadł na pomysł, by zapytać samych twórców, co na ten temat myślą. Do Alice Springs wybrały się dwie panie, jedna przedstawicielka komisji rządowej, druga ekspertka, ale nie z muzeum etnograficznego, tylko historyk sztuki, która w ramach pracy naukowej spisała biografie głównych twórców z Papunya i znała ich osobiście.
Panie spotkały się z jednym z malarzy w lokalu w Alice Springs. Pani ekspert otwarła komputer, żeby omówić poszczególne obrazy, które właśnie miały być sprzedawane na aukcji. Skoro tylko pojawiły się na ekranie, malarz powiedział ostro:
   „Zamknij to. Nie będziemy na ten temat rozmawiać. Nie mieliście jakiegoś faceta, żeby z wami przyjechał?”
Okazało się (kiedy w końcu znalazł się facet), że obrazy, które pani ekspert miała w komputerze, mogą oglądać tylko mężczyźni. Są to obrazy usypywane z kolorowego piasku w czasie inicjacji młodych mężczyzn. Kobiety i dzieci nie powinny w ogóle tego widzieć.
A w takim razie dlaczego oni w ogóle malowali te obrazy, wieszali w galerii, sprzedawali?
Zaszło jedno wielkie nieporozumienie. Artyści, którzy ledwie kilka lat wcześniej po raz pierwszy zobaczyli białego człowieka, nie wiedzieli co to jest galeria, nie mieli pojęcia co biali ludzie zrobią z ich obrazami. Zupełnie prawdopodobnym jest, że za oczywiste uważali, że to co robią mężczyźni pozostanie między mężczyznami, nie będzie wystawiane tam, gdzie zobaczyć to będą mogły kobiety. Publiczna wystawa w Alice Springs spowodowała zamieszki, od tego czasu malarze z Papunya zmienili tematykę, odtąd tematy tabu nie pojawiały się w ich obrazach. Ale te najwcześniejsze obrazy zostały już sprzedane i ich autorzy nie mieli wpływu na to, co się z nimi działo.
Obraz, który twórca sprzedał za kilkadziesiąt dolarów po kilkudziesięciu latach sprzedany został za setki tysięcy, ale twórca nie dostał z tego ani grosika. Zapewne coś jednak zyskał, przypuszczalnie podskoczyły ceny jego nowych obrazów. Ale tu wcale nie o ceny chodzi. Raczej chodzi oto – jak to się stało, że obraz, którego temat był tabu (czyli święty) stał się po prostu towarem, który się kupuje i sprzedaje. Czego tu nie rozumiemy? Może możemy się od koczowników z pustyni czegoś nauczyć? Może zamieszki w Alice Springs miały znaczenie również dla nas?
A może po prostu tak musi być, świat zmierza w tym kierunku i już niedługo nadejdzie czas, kiedy Matkę Boska Częstochowska będzie można sprzedać, jeśli ktoś wyłoży odpowiednie pieniądze?


Matka Boska Cz estochowska


Zarówno ten tekst, jak i inne na podobny temat, można przeczytać w mojej książce "ART ETNO"
 

No comments:

Post a Comment