Podróż po Amazonce |
„Zanim
wejdziecie na statek, kupcie sobie hamaki.”
No tak, tu jest Amazonia, tu podróżuje się w hamaku.
W Manaus jest cała ulica sklepów, gdzie kupuje się tylko hamaki. Z
różnych materiałów i we wszelkich możliwych kolorach, tanie i
drogie, ciężkie i leciutkie, poskładane na półkach i
porozwieszane, można podejść i sprawdzić czy miłe w dotyku. Na
podróż statkiem radzą nam kupić duże i wygodne, w końcu to
kilka dni dyndania. Kupujemy.
Znalezienie statku płynącego w odpowiednim kierunku to
drugi problem. Nie ma żadnych rozkładów jazdy, trzeba pójść na
nabrzeże i pytać ustnie który ze stłoczonych tam statków płynie
w odpowiednim kierunku, którego dnia i o której godzinie. Najpierw
trzeba oczywiście wiedzieć na które nabrzeże pójść, a są
odległe od siebie o kilka kilometrów. Bilety kupuje się przy
stoliku stojącym przy trapie, po uiszczeniu zapłaty nakładana jest
na nadgarstek obrączka pozwalająca identyfikować tych, co
zapłacili. Wszedłszy na pokład trzeba sobie znaleźć miejsce na
hamak. Na amazońskich statkach pokłady są przestrzenne i
zadaszone, pod sufitem są szyny specjalnie do rozwieszania hamaków.
W okresie przed Nowym Rokiem statki wyjątkowo zatłoczone, z trudem
znajdujemy sobie miejsce na najwyższym pokładzie. Wokół nas
ludzie o miedzianej skórze, całe rodziny. Aż dziw jak młode te
rodziny, niektóre mamy wyglądają na nastolatki, tatusiowie też.
Troszczą się o dzidzie, bez ceremonii karmią piersią.
Niemal wszyscy o miedzianej skórze i indiańskich
rysach twarzy. To ciekawe, bo oficjalnie na Amazonką nie ma Indian.
Ludzie mieszkający we wsiach nad rzeką i w miasteczkach takich jak
Tefé (do którego jedziemy) to nie Indianie, tylko kabokle, „ludzie
znad rzeki”.
Podróż
do Tefé
to trzy dni dyndania w hamaku. Nie jest to konieczne jeśli komuś
się śpieszy, w dzisiejszych czasach można tam dolecieć samolotem.
Śpieszący się turyści robią to, by dotrzeć do rezerwatu
przyrody Mamiraua, który obejmuje część dżungli corocznie
zalewaną tak, że pnie drzew stoją w wodzie. Jest to wyjątkowy
ekosystem słynny z tego, że tylko tu mieszkają małpy uakari o
siwym futrze i czerwonym pysku, które nigdy nie schodzą na ziemię.
Dla śpieszących się turystów, którzy gotowi są zapłacić dużo
pieniędzy za możliwość zobaczenia tej małpy, zbudowano Uakari
Lodge, domy pływające na tratwach, zawsze dostosowane do aktualnego
poziomu wody. Turyści lecą samolotem do Tefé, zabierani są z
lotniska prosto do portu, ślizgaczami pędzą do pływającego
hotelu w dżungli, tam oprowadzani są po dżungli przez
przewodników, którymi są kabokle z okolicznych wiosek. Potem
wracają tą samą drogą, w ogóle nie zatrzymując się w Tefé.
W Boca de Mamiraua |
Kabokle w ciemię bici nie są. Skoro mogą pracować
jako przewodnicy dla turystów płacących drogie pieniądze, to może
innych turystów, którzy wolą zapłacić nieco mniejsze pieniądze
(tak jak my), mogą podjąć u siebie w domu? Klimatyzacji może nie
będzie, ale za to będzie autentyczny pobyt w domu kabokla, w
autentycznej amazońskiej wiosce. To właśnie robią mieszkańcy
osady Boca de Mamiraua, położonej na rezerwatu przyrody, w pełnej
wysp i odnóg rzek i co roku kompletnie zalewanej wodą wewnętrznej
delcie pomiędzy rzekami Japura i Solimoes.
Tam pojechaliśmy. Domy we wsi muszą stać na wysokich
palach, bo nikt nie może powiedzieć, że nie spodziewał się
powodzi. Powódź przychodzi tam co roku, tylko czasem jest więcej
wody niż zwykle i zalewa domy do połowy pierwszego piętra. Wtedy
trzeba się przenieść na drugie piętro, jeśli się je ma. Jeśli
się nie ma, trzeba się przenieść do sąsiadów. Niektóre domy
zbudowane są na tratwach, ich właściciele nie muszą się martwić
tym, jaki jest tego roku stan wód. Pośrodku wsi stoi kościół,
też oczywiście na palach. W Boca de Mamiraua jest to ewangelicki
kościół, gdzie kościelna muzyka grana jest z towarzyszeniem
elektrycznych gitar. Ciekawe musi być tam czytanie o Potopie, kiedy
kościół stoi po szyję w wodzie. Przydomowe ogródki z cebulą są
w łodziach wypełnionych ziemią i ustawionych wysoko na palach, no
bo nikt nie może powiedzieć, że nie spodziewał się powodzi. Na
wypalonym za wsią kawałku lasu jest małe pole, ale cokolwiek tam
rośnie (kukurydza i maniok) nie może stać na pniu cały rok, musi
być zebrane przed następną powodzią. Ciepło jest wprawdzie przez
cały czas, ale nie zawsze jest grunt pod nogami.
Zawsze są ryby, i to jakie! Pirarucu bywa nie mniejsza
od człowieka. Nie da się też tego zjeść na jeden posiłek,
trzeba pokroić na cienkie płaty i suszyć na słońcu jak
prześcieradła. Potem można te prześcieradła sprzedać w Tefé.
Takiej wielkiej pirarucu na wędkę się nie wyciągnie, trzeba
przebić oszczepem. Łowienia ryb oszczepem nauczyli się mieszkańcy
Boca de Mamiraua od Indian, bo sami oczywiście Indianami nie są.
Nikt tutaj nie zna żadnego indiańskiego języka.
Pirarucu |
Ryby oraz maniok to chleb powszedni w całej Amazonii.
Na rynku w Tefé w garkuchni pod gołym niebem można zamówić
świeżo usmażoną piranię. Garkuchnię obsługuje cała rodzina,
również nastoletnie dzieci. W jednej z takich garkuchni nastoletnia
sprzedawczyni wykorzystując przerwę na posiłek przysiada się do
nas i wpatrując się z zachwytem w Justynę pyta mnie: „Skąd się
biorą tacy piękni i wysocy ludzie?” Mi oczywiście pochlebia, że
ktoś tak mówi o mojej córce, ale tu chyba chodzi o to, że Justyna
ze swoją północnoeuropejską urodą i blond włosami jest jak
modelka z żurnala, a tu w Tefé wprawdzie Indian nie ma, ale wszyscy
wyglądają jak Indianie.
Jak Indianka wygląda gospodyni księdza Piotra,
proboszcza katedry. Ktoś mi powiedział, że w katedrze jest polski
ksiądz, więc poszedłem do kancelarii i zacząłem mówić po
polsku. To światowe polactwo wszędzie się wciśnie, podobno w
sąsiednim (ale odległym o paręset kilometrów, bo to Amazonia)
mieście Coari jest nawet polski biskup. Ksiądz Piotr zaprosił nas
na obiad, który ugotowała i podawała gosposia o smagłej skórze i
rysach twarzy, które oczywiście w żadnym razie nie były
indiańskie. Ksiądz Piotr znał ten kraj wystarczająco dobrze, żeby
wiedzieć o co chodzi. Gosposia – mówił – pochodzi ze wsi
Indian Tikuna, ale wstydzi się tego i mówi, że nie jest Indianką.
W tym mieście i tak wszyscy wyglądają tak samo. Ciekawe skąd się
to bierze? Dlaczego oni się wstydzą być Indianami?
Któregoś
dnia ksiądz Piotr zabrał nas do Ipapuku, wioski kaboklów po
drugiej stronie jeziora Tefé. Wieś na wyższym gruncie, domy nie
muszą być na wysokich palach, jak w Mamiraua. Mieszkańcy to
oczywiście żadni tam Indianie tylko normalni cywilizowani
Brazylijczycy, w jednym z domów mają nawet toaletę z klozetem (tam
mnie prowadzą, kiedy zachodzi potrzeba). Centralnym budynkiem,
starannie utrzymanym, jest kościółek, mimo ze księdza tu nie ma,
przyjeżdża raz na parę miesięcy. „Muszę im tu raz przyjechać
odprawić mszę” mówi ksiądz Piotr. Kiedy przyjeżdżamy, wre
praca przy produkcji prażonego manioku, zwanego po portugalsku
farinha.
W Amazonii taka farinha,
zazwyczaj w postaci drobnych żółtych granulek, jest podawana do
każdego posiłku, trochę jak w Polsce ziemniaki. Procedura którą
widzimy w Ipapuku jest dokładnie taka sama, jak w opisach
podróżników odwiedzających Indian w dżungli, tyle że tu
dochodzi parę mechanicznych ułatwień. Surowy maniok mielony jest w
maszynce, potem się go wpycha do charakterystycznej pończochy
plecionej z palmowego włókna (widziałem takie na zdjęciach z
indiańskich wsi w książkach podróżników), by wycisnąć trujący
sok, pozostały miąższ formuje się w granulki wewnątrz ręcznie
obracanego walca, potem wszystko przesiewane jest przez sito, by
otrzymać równą wielkość granulek. Następnie granulki są
prażone na wielkiej patelni.
Idziemy też zobaczyć pole manioku na miejscu
wypalonego kilka lat temu lasu, mijamy też kawałek lasu właśnie
wypalanego. Taka była odwieczna gospodarka tutejszych Indian: pole
manioku na wypalonym kawałku dżungli uprawiano przez kilka lat, po
wyjałowieniu pozostawiono je odłogiem, wtedy las wracał, a pod
uprawę wypalało się następny kawałek lasu. Kabokle robią dziś
to samo, mimo że już dawno nie są Indianami.
Innego dnia ksiądz Piotr zabrał mnie do miejscowości
o nazwie Alvaraes, która kiedyś nazywała się Caysava. „Caysava
to znaczy targ niewolników,” mówi ksiądz Piotr. „Kiedyś
Indianie łapali innych Indian i sprzedawali ich Portugalczykom” Tu
chyba właśnie jest pies pogrzebany.
Dzielnica Tefe |
Portugalczycy nie przyjeżdżali do Brazylii po drogie
metale, tak jak Hiszpanie do Meksyku i Peru. Portugalczycy
przyjeżdżali do Brazylii uprawiać cukier, który w Europie na wagę
złota można było sprzedać. Chcieli go uprawiać, ale to nie
znaczy, że chcieli sami wykonywać fizyczną pracę. Pracować na
plantacjach mieli niewolnicy. Mogli być to niewolnicy przywiezieni z
Afryki. Na najwcześniejszych portugalskich plantacjach cukru,
zakładanych na świeżo odkrytych bezludnych wyspach na Atlantyku
(takich jak Madeira czy Wyspy Zielonego Przylądka), pracowali tylko
niewolnicy kupowani na wybrzeżu Afryki. Kupowani, bowiem afrykańskie
królestwa prowadziły między sobą ciągłe wojny, a wziętych do
niewoli jeńców sprzedawali portugalskim żeglarzom. Afrykańscy
niewolnicy byli też przywożeni do Brazylii, ale wziąwszy pod uwagę
koszty transportu przez ocean – nie byli oni tani.
Tymczasem Brazylia nie była bezludna, tam już ktoś
mieszkał. Byli to Indianie, którzy też między sobą prowadzili
wojny, a jeńców przywiązywali do pala męczarni, a nierzadko
wsadzali na rożen. Jednocześnie Indianom bardzo imponował pewien
przywieziony przez Portugalczyków metal, bardzo go pożądali i
daliby za niego wiele, byle go posiąść. Na pewno chętnie odjęli
by sobie od ust jeńców złapanych na wojnie i chętnie wyruszyliby
na następną wyprawę, żeby więcej jeńców móc sobie od ust
odejmować. Tym metalem było żelazo, które miało magiczne niemal
właściwości. Żelazną siekierą można było w krótkim czasie
zrąbać drzewo, a żelazny nóż bez problemu rozkrawał mięso.
Żelazne uzbrojenie dawało przewagę nad innymi szczepami, które
żelaza nie miały, wobec czego ułatwiały wyprawy jadące w głąb
kraju specjalnie po to, by nałapać jeńców.
Pośród
owych jeńców, sprzedawanych białym osadnikom za żelazo, był
pewien procent kobiet. Można się domyślać, że był to wysoki
procent, jako że mężczyzn jest trudniej złapać, bo się bronią.
Najprościej jest napaść na wieś, pozabijać mężczyzn, a kobiety
i dzieci powiązać i wywieźć. Można się domyślać. że biali
nabywcy wykorzystywali te kobiety nie tylko do pracy fizycznej. W
efekcie powstała populacja ludzi zakorzenionych w obu kulturach,
czujących się w dżungli równie swobodnie, co w mieście białego
człowieka. Wkrótce to właśnie ci ludzie organizowali wyprawy w
głąb kraju po nowych jeńców. Wyprawy te odbywały się całkiem
regularnie, zwane były bandeiras,
a ich uczestnicy to bandeirantes.
A wielka rzeka Amazonka była drogą wodną, którą stosunkowo łatwo
było się przedostać w głąb kraju.
Obróbka manioku |
Można by pomyśleć, że to okropne, że niby
chrześcijanie, a takie brzydkie rzeczy robią. Trzeba jednak
pamiętać, że kolonizacja to nie tylko bandyci, którzy
„chrystianizację” traktowali jako pretekst do podboju. Zawsze
tak jest w historii, że jacyś bandyci zdobywają władzę, i jest
niezależna od nich grupa nacisku, która tę władzę stara się
ograniczyć i spowodować, że będzie znośniejszą dla rządzonych.
W XVI-wiecznej Europie taka grupą nacisku był bez wątpienia
Kościół. Kościół sankcjonował władzę króla podczas
wspaniałej ceremonii koronacji, ale też wymagał od niego, by tę
władzę sprawował zgodnie z prawem Bożym. Wymagał, ale żadnej
sankcji nie miał, poza pokutą daną na spowiedzi.
Również
do nowych kolonii w Ameryce wyruszyli przedstawiciele Kościoła.
Byli to przede wszystkim członkowie zakonów zobowiązujących się
do ubóstwa, takich jak franciszkanie, dominikanie i jezuici. Oni nie
jechali tam, żeby się wzbogacić. Jechali tam, by przekonać
rdzennych mieszkańców do zaprzestania praktyk uważanych wówczas w
Europie na niegodne cywilizowanego człowieka. Takich praktyk, jak
wyrywanie serc żywym jeńcom, albo wbijanie jeńców na rożen.
Jechali tam jednak również po to, by uchronić tychże rdzennych
mieszkańców przez ekscesami białych kolonizatorów. Najbardziej
znanym obrońcą Indian był dominikanin Bartolomeo de las Casas, ale
w Brazylii bardziej aktywni byli jezuici. W Europie mieli oni wpływy
na najwyższych szczeblach władzy, to za ich namową królowie
wprowadzali prawa zakazujące niewolnictwa, lub przynajmniej
ograniczające je. To zależało od tego, o jakim okresie mowa,
bowiem latyfundyści też byli wpływową grupą i raz po raz
doprowadzali do zmiany prawa na swoją korzyść. Przez większość
okresu kolonialnego prawo w Brazylii zezwalało zniewalać jeńców
wziętych w wojnie obronnej lub takich, których uratowano od śmierci
na rożnie. Jezuici zakładali też misje daleko w buszu, przy
których osiedlali ochrzczonych i pokojowych Indian. Teoretycznie
miało to chronić tychże Indian przed atakami łowców niewolników,
bowiem ci ochrzczeni Indianie nie byli agresywni, zatem nie mogło
być mowy o wojnie obronnej przed nimi, ani też nie mieli jeńców,
których można by przed śmiercią na rożnie uratować. Ta teoria
nie zawsze jednak działała. Dla bandeirantes
nie miało wielkiego znaczenia czy Indianie są bogobojni, natomiast
miało znaczenie to, że spora ich ilość zgromadzona była w jednym
miejscu, a skoro nie byli agresywni, to byli łatwiejszym łupem. W
pewnym okresie to właśnie misje jezuickie były głównym celem
łowców niewolników. Bandeirantes
najzwyczajniej w świecie napadali na misje i brali do niewoli
mieszkających tam Indian.
Czy można się w takiej sytuacji dziwić, że Indianie
woleli się podawać za nie-Indian i że jako nie-Indianie nie
powinni do żadnej niewoli być brani? Zwłaszcza, jeśli byli
bogobojnymi katolikami, mieli kościół w środku wsi i o niego
dbali, nawet jeśli nie było tam księdza. A księdza mogło nie
być, bowiem zarówno łowcy jak i nabywcy niewolników, aby
usprawiedliwić swoje działania, rozpowszechniali informacje o
rzekomych bezeceństwach, jakich dopuszczali się jezuici. Powtarzali
to tak uparcie, ze w końcu po paru stuleciach działalności
jezuitów wyrzucono z Brazylii.
Indianie Kambeba |
Tefé założył pod koniec XVII wieku austriacki
jezuita w służbie hiszpańskiej, Samuel Fritz, który przybył tam
płynąc w dół Amazonki z Peru. Na początku XVIII wieku
Portugalczycy wyrzucili go stamtąd, twierdząc, że portugalscy
karmelici będą lepsi w głoszeniu wiary. W tej okolicy mieszkali
wówczas Indianie Kambeba (zwani tak w portugalskich źródłach, w
hiszpańskich znani byli jako Omagua). Podróżnicy we wczesnym
okresie zwracali uwagę na fakt, że Kambeba nosili ubrania (a nie
chodzili nago, jak inni Indianie nad Amazonką), a także na kształt
ich głowy, bowiem praktykowali oni zwyczaj odkształcania czaszki w
niemowlęctwie. Temu plemieniu przypisuje się też odkrycie, które
niemało przyczyniło się do rozwoju motoryzacji: to oni pierwsi
znaleźli zastosowanie dla soku z drzewa kauczukowego. Jednakże w
czasach polowań na niewolników znikli oni z tych terenów,
przenieśli się wraz z jezuitami do misji nad górnym biegiem
Amazonki, w granicach władzy korony hiszpańskiej. Inne szczepy
schroniły się nad mniejszymi rzekami, nie chcąc kontaktu z białymi
ludźmi. Nad Solimoes zostali tylko nieliczni kabokle, którzy
oczywiście Indianami nie są.
Na obiad do księdza Piotra przyszedł też brat
Mariusz, franciszkanin, który też nam pokazał parę zakamarków
miasta. Na przykład tę część, która jest regularnie zalewana
przez doroczne powodzie, dlatego wszystkie domy i wszystkie chodniki
są na wysokich palach. Zaprowadził mnie też do CIMI, czyli
Concelio Indigenista Missionari, gdzie powitała nas grupa młodych
ludzi zajmujących się pracą misyjną w okolicy. Są oni smagli jak
wszyscy mieszkańcy Tefé, tyle że ci akurat przyznają się do
indiańskości. Mówią, ludzie w tej okolicy ostatnio coraz częściej
przypominają sobie o indiańskim pochodzeniu. Dzieje się tak
zwłaszcza odkąd lewicowy rząd Brazylii znalazł pieniądze
specjalnie na potrzeby Indian, na przykład na edukację. Niektóre
grupy nagle sobie przypominają, że są potomkami tego czy innego
plemienia, nawet jeśli nie znają już języka. Wtedy dana wieś
ogłaszana jest rezerwatem Indian, do którego nie mają wstępu obcy
bez zgody władz. Nawet, jeśli ta wieś nie różni się od
sąsiedniej wsi, która nie zadeklarowała się jako indiańska.
Któregoś dnia jedziemy franciszkańskim landrowerem
odwiedzić kilka wsi w okolicy. Jedziemy do końca drogi, która się
urywa na skarpie nad Solimoes (wygląda jakby kiedyś prowadziła
dalej, ale rzeka oberwała brzeg). Wchodzimy do znajdującej się
obok wsi, w której brat Mariusz jeszcze nigdy nie był. Wieś jest
podobna do wszystkich w okolicy, domy z niskimi podłogami, bo teren
jest powyżej poziomu regularnych powodzi. Pośrodku wsi ładnie i
czysto utrzymany kościółek. Właśnie schodzi się tam jakaś
młodzież, piękne smagłe dziewczyny, chłopcy w ciemnych
okularach, coś się ma właśnie odbyć. Skoro jesteśmy my, to
przychodzi też 'tuczau', czyli wódz, żeby z nami pogadać. Mariusz
mówi, że skoro to jest 'tuczau', to pewnie są to prawdziwi
Indianie, bo inaczej były to jakiś przewodniczący rady wiejskiej.
Kościół jest katolicki i mieszkańcy o niego dbają, ale ksiądz
przyjeżdża raz na rok. Pytamy jakie plemię tu mieszka.
„Kambeba,”
mówi wódz. „Wieś nazywa się Nova Esperanza.”
To znaczy „Nowa nadzieja”. Ciekawa nazwa.
Wychodząc ze wsi mijamy tablicę, której nie
zauważyliśmy wcześniej. Jest na niej napisane, że jest to
rezerwat indiański i że nie wolno tam wchodzić nikomu bez
zezwolenia odpowiedniego urzędu.
No cóż. Możemy się przynajmniej chwalić, że
odwiedziliśmy nad Amazonką indiańską wieś.
Tablica przy drodze do wsi Nova Esperanza |
No comments:
Post a Comment