Kobiety Lolo w Xichangu |
Syczuan – dosłownie Cztery Rzeki – to otoczona
górami kotlina, przez którą cztery wielkie rzeki przepływają.
Jedna z tych rzek, potężna Jangcy, przełamuje się przez góry
otaczające kotlinę od wschodu, tworząc głęboki wąwóz. Od
zachodu otacza kotlinę ośnieżony masyw Minya Konka, niewiele
niższy niż Himalaje, który odgranicza Chiny od Tybetu. Góry
otaczające kotlinę od południa nie są tak wysokie, noszą miano
Gór Chłodnych – Liang Shan – ale też są niedostępne, a to
przede wszystkim ze względu na lud, który w tych górach mieszka.
Lud, o którym poza Chinami prawie nic nie wiadomo. A niesłusznie.
W europejskich źródłach sprzed chińskiej rewolucji
nazywani są oni Lolo. Obecnie w Chinach można usłyszeć, że Lolo
to nazwa wzgardliwa i lepiej jest używać nazwy Yi. Wzgardliwa czy
nie, obie nazwy nadane są przez Chińczyków grupie ludzi znacznie
większej, niż mieszkańcy Gór Chłodnych, którzy sami siebie
nazywają mianem Nuosu. Jest to dumny lud, nigdy do czasów Mao nie
ujarzmiony. Przez ostatnie kilkaset lat Góry Chłodne były
teoretycznie w granicach Chin, a rząd cesarski teoretycznie
wyznaczał namiestników, ale w rzeczywistości funkcją takiego
„namiestnika” był kontakt z mieszkańcami, nie mógł on niczego
nakazać. Żadna chińska armia nie ujarzmiła mieszkańców tych
gór, a jeśli próbowała, z gór wyruszała wyprawa odwetowa
polować na niewolników.
Bo Lolo byli posiadaczami niewolników – tak
przedstawiała ich komunistyczna propaganda. Wyzwalanie niewolników
było dla komunistów pretekstem każdej inwazji. Tak „wyzwolony”
został Tybet, a Dalaj Lama, który ze swoim rządem ewakuował się
do Indii, ogłoszony został krwiopijcą i wyzyskiwaczem, który nie
spocznie, póki swoich niewolników nie odzyska. O tym, co się
naprawdę w Tybecie działo wiemy od uciekinierów, którzy schronili
się w Indiach. Wiemy, że owi wyzwoleni tybetańscy „niewolnicy”
do upadłego walczyli z chińskimi najeźdźcami. Kiedy trzydzieści
lat temu byłem w Indiach, kupiłem książkę takiego powstańca,
który wspominał o tym, ze Lolo również walczyli z bronią w ręku
przeciw komunistom, ale nigdzie nie znalazłem o nich dokładniejszej
informacji.
Jednocześnie komunistyczna propaganda przedstawia
wszystkie „mniejszości narodowe” w Chinach (w tym również
Lolo), jako chłopstwo, którego głównym osiągnięciem na polu
kultury jest produkcja kolorowych strojów ludowych. Chłopstwo,
które trzeba ucywilizować, wyplenić zabobony, dzieci posłać do
chińskiej szkoły. Wyplenić zabobony, czyli wszystko, co się
ociera o religię, najlepiej przez zlikwidowanie wszelkich kapłanów,
mnichów, szamanów. Dzieci posłać do chińskiej szkoły, choćby
językiem mniejszości mówiło kilka milionów ludzi i choćby w tym
języku od średniowiecza pisane były księgi.
No właśnie, księgi. Wzmianka o powstańcach Lolo,
jaką znalazłem trzydzieści lat temu, wzbudziła moje
zainteresowanie tym ludem i odtąd szukałem o nich wszelkiej
informacji. W Anglii znalazłem kilka książek misjonarzy, którzy
byli w Chinach przez rewolucją, w jednej z nich była wzmianka o
Lolo, którzy swoje święte księgi od stuleci spisywali pismem
zupełnie niepodobnym do chińskiego. Było nawet reprodukowane
zdjęcie takiej księgi. No więc jak to jest? Ciemne chłopstwo,
które od średniowiecza święte księgi pisze?
Stara księga w języku Lolo w muzeum w Xichangu |
Ciekawy temat: lud mający własne pismo, piszący
księgi od setek lat, a do tego do upadłego walczący z komunistami,
a w zachodnich językach prawie wcale nie ma o nim informacji. Może
by tam pojechać i dowiedzieć się czegoś z pierwszej ręki? Może
gdzieś na miejscu będzie można zobaczyć te księgi? Może coś
się i dziś w tym języku publikuje? Jakieś czasopisma? W Kanadzie
widziałem czasopisma w języku Kri, nie mogłem ich przeczytać, bo
były zapisane alfabetem Kri, ale widziałem je, a nawet kupiłem,
żeby móc pokazywać, gdyby ktoś mi nie wierzył. W niektórych
miejscowościach w Kanadzie są napisy w dwóch językach – Kri i
angielskim – może w Górach Chłodnych też tak jest? Pamiętam
też czas, kiedy za głębokiej komuny wędrowałem po Gorcach i
słuchałem opowieści o Ogniu. Było to w czasach, kiedy w
oficjalnej prasie Ogień mógł być nazwany tylko bandytą, ale dla
Górali był bohaterem, opowiadali sobie co barwniejsze jego wyczyny.
Może w Górach Chłodnych też jeszcze można znaleźć ludzi,
którzy pamiętają partyzantów i skłonni byliby coś o nich
opowiedzieć?
Trzeba by się wybrać do komunistycznych Chin. Dziś
nie jest to takie trudne jak za czasów Mao, wizę można dostać bez
problemu. Z przewodników Lonely Planet i Rough Guides można się
zawczasu czegoś dowiedzieć o warunkach panujących w danym miejscu.
Od wielu lat podróżuję albo z jednym albo z drugim i doświadczenie
mnie uczy, że w najdalszym miejscu, do którego prowadzi przewodnik,
zaczyna być naprawdę ciekawie, a dojechawszy tam można się
dowiedzieć, jak podróżować dalej. Tak było w lasach Kanady, w
peruwiańskich Andach, na wyspach Pacyfiku. Dlaczego nie miałoby tak
być w Chinach?
Chiny są duże. Jest to wprawdzie jeden kraj, ale tak
duży, jak cała Europa. Przewodnik Lonely Planet po Chinach jest
akurat tak szczegółowy, jak przewodnik po całej Europie. O Górach
Chłodnych nie ma tam nawet wzmianki. Rough Guides wydały przewodnik
po czterech prowincjach południowo-zachodnich Chin, są tam
pobieżnie omówione Góry Chłodne oraz położone w tych górach
miasto Xichang, stolica Rejonu Autonomicznego Mniejszości Narodowej
Yi. Może tam będzie ten koniec szlaku i możliwość dopytania się,
gdzie wędrować dalej?
Chiny zaskakują. Niby komuna, jadę tam wiedząc czego
należy się spodziewać, tak mi się przynajmniej wydaje. Czytał
przecież człowiek o specyfice chińskiej komuny, o tym że wszyscy
chodzą w niebieskich mundurkach i wszyscy jeżdżą na rowerach. Ale
jadąc magnetycznym pociągiem z lotniska w Szanghaju do centrum, w
którym stoją najwyższe wieżowce świata, autostrady przez miasto
są na estakadach, a po tych autostradach oczywiście nie jeżdżą
rowery, lecz masy aut nie mniejsze niż w Nowym Jorku – zwątpiłem.
Patrząc na te wszystkie super-szybkie pociągi, jakich w Polsce oko
nie widziało, też wszystkie na estakadach, pomyślałem sobie –
jak to, to jest komuna?
A jednak. Aby kupić bilet na pociąg trzeba okazać
dokument tożsamości. Aby wejść na dworzec kolejowy trzeba przejść
przez bramkę wykrywającą metale, a bagaż prześwietlić. Na
dworzec autobusowy podobnie, i na każda stację metra też trzeba
prześwietlić bagaż i przejść przez bramkę. Nawet w przejściu
podziemnym na Plac Tiananmen też jest bramka wykrywająca metale i
prześwietlacz bagażu. Dla bezpieczeństwa oczywiście. Na
autostradach wszystkie samochody są pilnie obserwowane, wszystko
jest automatycznie fotografowane, niezależnie od prędkości. Żeby
było bezpiecznie. Pewna napotkana w Chinach znajoma wolontariuszka
ucząca tam angielskiego mówiła, że filmowana była każda lekcja.
Obserwowana była na każdym kroku, wszędzie były kamery. Dla
bezpieczeństwa oczywiście. Bezpieczeństwo czyha na każdym kroku.
Dwujęzyczne napisy w Xichangu |
Przeszedłszy przez wykrywacz metali i prześwietliwszy
bagaż wsiadamy do pociągu jadącego z Chengdu do Xichangu. Pociąg
sunie najpierw pośród jaskrawo zielonych ryżowych pól, potem
coraz ciaśniejszą i niezwykle malowniczą doliną wjeżdża między
góry. Nie jest to magnetyczny szybkościowiec, podróż do Xichangu
trwa kilka godzin, docieramy tam już po ciemku. Mamy zamówiony
hotel za miastem, jedziemy tam taksówką. Taksówkarz po angielsku
nie umie, musimy się z nim porozumieć naszą wysoce niedoskonałą
chińszczyzną.
Rano chodzimy po mieście. Xichang to
półmilionowe miasto, dobrze na oko utrzymane, czyste ulice. Wedle
przewodnika jest to wprawdzie stolica regionu autonomicznego
mniejszości narodowej, ale połowę mieszkańców stanowią
Chińczycy. Z tego wynika, że druga połowa mieszkańców to
Lolowie. Napisy – zarówno nazwy ulic jak szyldy sklepów – są w
dwóch językach, po chińsku oraz w jakimś nieznanym mi piśmie,
bardzo różnym od chińskiego. Na ulicach widać twarze wyraźnie
różne rasowo (Ewa twierdzi, że faceci Lolo są przystojniejsi).
Gdzieniegdzie można też spotkać osoby w kolorowych ludowych
strojach. Widać ich na ulicach, ale jak do nich zagadać? Pomijając
kwestię zagajenia rozmowy, w jakim miałoby to być języku? Czy
kolorowo ubrani wieśniacy będą znali angielski? Dla nich również
chiński jest językiem obcym. Jeśli chodzili do chińskiej szkoły,
to na pewno chiński znają, ale my? Nasza wysoce niedoskonała
chińszczyzna starczy, by taksówkarzowi powiedzieć gdzie chcemy
jechać, ale czy starczy na zaprzyjaźnienie się z przypadkowymi
nieznajomymi?
Hm. Na pewno starczy, by kolorowo ubranego wieśniaka
zapytać, czy można z nim sobie zrobić zdjęcie. Formuły
nauczyliśmy się, bo ją słyszymy kilka razy dziennie. Chińczycy,
a zwłaszcza Chinki, zobaczywszy cudzoziemca chcą sobie z nim zrobić
selfie i bez ceremonii podchodzą i pytają czy to OK. Formuły tej
użyłem widząc szczególnie kolorowo ubrana babuleńkę, babuleńka
coś odpowiedziała, ja nie zrozumiałem, ale gest ręki był
jednoznaczny: „spadaj”. Następnych już nie pytałem tylko
strzelałem wieśniakom zdjęcia z biodra, ale zobaczywszy wieśniaka
w charakterystycznym turbanie z końcówką wystającą ukośnie nie
mogłem się oprzeć. W końcu musimy mieć jakiś dowód że tu
byliśmy. Zdjęcie na tle gór można sobie zrobić w Bieszczadach,
ale Lolo w turbanach z czubem są tylko w Górach Chłodnych.
Odkręcania butelki nogą |
Nasz hotel jest za miastem nad malowniczym jeziorem
otoczonym górami. Nad wznoszącą się nas jeziorem górę Lushan
można wjechać kolejką linową. Tłumy turystów, tyle że
chińskich, my jesteśmy jedynymi cudzoziemcami. Co rusz jakieś
Chinki chcą sobie z nami zrobić zdjęcie, to my jesteśmy
egzotyczni. Na górę Lushan prowadzi też szlak, to znaczy na sam
szczyt ułożone są kamienne schodki, a wzdłuż szlaku stoją
stragany z cepeliadą. Na samym szczycie niespodzianka – karaoke
nagłośnione tak, że śpiewane przez turystki piosenki słychać
już w połowie szlaku na górę. Zamiast spotkania z naturą mamy
próbkę chińskiej muzyki pop. Choć natura też podchodzi blisko –
przyzwyczajone do turystów małpy wskakują na plecy i wyjmują z
plecaczków napije chłodzące. Skubane potrafią sobie odkręcić
butelkę i całą wydudlać. W dodatku odkręcają ją nogą.
Chińscy turyści nie przyjeżdżają tu oglądać
kolorowo ubranych górali. Tak naprawdę to chińscy turyści robią
wrażenie jakby nie całkiem świadomych tego, że ci górale tutaj
są i że reprezentują ciekawa kulturę. Chińscy turyści są
przyjaźni, łatwo z nimi nawiązać kontakt, sami zagadują, tyle że
z reguły barierą jest nasza wysoce niedoskonała znajomość
języka. Chyba, że znajdzie się ktoś, kto zna angielski, ale w tym
rejonie Chin to rzadkość. Od anglojęzycznych turystów dowiadujemy
się, jak Chińczycy postrzegają tych górali. Czy wydawane są
książki i czasopisma w języku Lolo? Skądże, ci górale to
hołota, nie myją się i śmierdzą z daleka, a poza tym są wrogo
nastawieni do Chińczyków, agresywni i lepiej ich unikać. Do
dzielnic zamieszkanych przez Lolo lepiej nie chodzić, zamiast tego
można pojechać kolejką linową na górę Lushan, albo pożyczyć
rower i pojechać na wycieczkę dookoła jeziora, jest specjalnie do
tego zrobiona asfaltowa ścieżka wijąca się wśród mokradeł. Na
mokradłach rosną lotosy o wielkich liściach i pięknych różowych
kwiatach, to jest prawdziwa atrakcja turystyczna. Można też
odwiedzić taoistyczne świątynie, gdzie oprócz bóstw z dworu
niebiańskiego Nefrytowego Cesarza są też portrety Mao, Denga i
kolejnych prezydentów Chińskiej Republiki Ludowej.
Lokalny
akcent na użytek chińskich turystów też jednak jest. Jest to
Muzeum Kultury Społeczeństwa Opartego na Niewolnictwie. Bo Lolowie
(czyli Yi) to nie tylko chłopi ubrani w kolorowe stroje. Lolo to
społeczeństwo wyzyskiwaczy, posiadaczy niewolników, których to
niewolników trzeba było wyzwolić. Muzeum to po części taka
komunistyczna propaganda informująca ogólnikowo o krwawej wojnie z
posiadaczami niewolników, są nawet wystawione jako eksponaty jakieś
stare karabiny, ale bez informacji do kogo te karabiny należały.
Nie ma informacji o tym kto z kim walczył, nie ma nazwisk dowódców,
miejsc i dat bitew, za to są zdjęcia jakichś nędznie ubranych
ludzi, no i te zardzewiałe karabiny. Generalnie jednak odniosłem
wrażenie, że ta propagandowa część, jak również nazwa muzeum,
to tylko pretekst. Większość ekspozycji ma charakter
etnograficzny, przedstawia kulturę ludu Lolo bez odniesień do
niewolnictwa. Jest tam opis struktury klasowej z podziałem na pięć
klas: zimo,
czyli arystokrację, nuohe,
czyli szlachtę, quno
czyli wolnych chłopów, gajia,
czyli chłopów przywiązanych do ziemi, oraz gaxi,
czyli służbę domowa (te dwie ostatnie klasy to wedle komunistów
niewolnicy). Jest też odrębna sala poświęcona kapłanom bimo,
bo Lolo mają swoją własną religie i własnych kapłanów. Ci
kapłani prowadzą ceremonie takie jak śluby czy pogrzeby, znają
też medycynę ludową oparta w dużej części na zielarstwie. To
oni pisali stare księgi w piśmie lolo, kilka z tych ksiąg jest też
w tym muzeum wystawionych. Są nawet nazwiska słynnych bimo
z przeszłości, choć komentarze nie są zbyt klarowne i nie bardzo
zrozumiałem z jakiego powodu ą oni sławni. Oczywiście twórcy
muzeum nie mogą otwarcie pisać o osiągnięciach jakichś kapłanów,
wszelkie „osiągnięcia” ludzi związanych z religią to przecież
zabobony.
Jedno osiągnięcie trzeba uznać za przynajmniej
oryginalne. Chodzi o kalendarz Lolo, który ma dziesięć miesięcy,
każdy miesiąc 36 dni. Opracowany on został przez astronoma
imieniem Shapu Erjie. Z czego wynika, że owi kolorowo ubrani chłopi
zajmowali się także astronomią, i to zupełnie niezależnie od
wszelkich okolicznych cywilizacji.
Jest też sala eksponatów bliższych współczesności,
czasopisma i książki drukowane w języku Lolo już w Chinach
Ludowych. Trochę są zakurzone, wydane przed rewolucją kulturalna.
Czy dziś ktoś coś takiego wydaje? Czy ktoś coś takiego czyta?
Moi znajomi Chińczycy twierdzą, że nigdy o czymś takim nie
słyszeli. Z tego co wiem, to cała edukacja w Chinach odbywa się po
chińsku, czy jest więc jeszcze ktoś, komu łatwiej byłoby czytać
w języku Lolo?
Przed wejściem do muzeum jest kilka sklepów z
pamiątkami. W jednym z nich sprzedawane są malowidła tuszem, a
także... czasopisma w języku miejscowych górali. Ale tylko w
połowie, połowa jest po chińsku. Chyba niezbyt są popularne,
widzę że jest to miesięcznik, ale do nabycia są numery o parę
lat wstecz. Pewnie jest to taka finansowana z kasy państwowej
propagandówa – sprzeda się czy nie, jest dowód, że wydawane są
pisma w języku mniejszości narodowej. Jeden z tych starych numerów
ma symptomatyczną okładkę – portret w charakterystycznym
turbanie z wystającym czubkiem. Sęk w tym czyj to jest portret.
Wiem że nie zgadniecie więc sypię od razu: jest to ni mniej ni
więcej tylko Władymir Iljicz Lenin.
(pamiętacie ten slogan - „Lenin wiecznie żywy”?)
Dowód, że byłem w kraju Lolów |
Mój inny blog, zapraszam
No comments:
Post a Comment