Friday, October 12, 2018

Mistrzowie z Ziemi Arnhema

Krajobraz Ziemi Arnhema

W 1912 roku odkryto a Ziemi Arnhema tradycję malarstwa trwającą od czasów niepamiętnych.
Zaskakujący jest sam fakt, że akurat w tym kraju istniała wielowiekowa tradycja. Jest to kraj dziki i niegościnny, gdzie przez trzy miesiące w roku leje nieprzerwanie, pełne krokodyli rzeki występują z brzegów, a potem przez dziewięć miesięcy nie pada wcale i rzeki zamieniają się w rządek zatęchłych bilabongów. Trudno tam nawet bydło wypasać. Biali nie chcieli się tam osiedlać i jeszcze na początku XX wieku był to kraj ciemnoskórych koczowników polujących na kangury. I - co właśnie zdumiewające, - kultywujących odwieczną tradycję malarstwa.
W 1912 roku antropolog Baldwin Spencer, profesor uniwersytetu w Melbourne, przyjechał do Oenpelli prowadzić badania naukowe. Zauważył on, że mieszkający tam członkowie ludu Kakadu malują różne zwierzaki i inne postacie na ścianach wznoszonych w porze deszczowej szałasów z kory eukaliptusa. Profesor Spencer zamówił nawet kilka takich malowideł na osobnych wyciętych kawałkach kory i zabrał je do muzeum w Melbourne. Znajdują się tam do dziś.
Oenpelli to była farma na pograniczu cywilizacji. Założył ją w 1906 roku poszukiwacz przygód Paddy Cahill. Paddy Cahill to był człowiek pogranicza, znał Aborygenów, nauczył się kilku ich języków i niektórych zatrudniał na swojej farmie. Ale było do dosłownie pogranicze, dalej na wschód było bezdroże pośród fantastycznych skał, pośród których trudno było nawet podróżować. Mieszkali tam Aborygeni nie znający jeszcze białego człowieka. Były to ludy o przedziwnych zwyczajach, prawdziwa gratka dla antropologów.
Zwyczaje były iście zdumiewające. Był to jeszcze na początku XX wieku kraj bezustannie toczonej wojny na włócznie rzucane przy pomocy miotacza i mogące przebić człowieka z odległości kilkuset metrów. To akurat nie było zdumiewające, natomiast jak najbardziej zdumiewające były zwyczaje związane z zawieraniem pokoju. Wszyscy się gromadzili na ceremonii, a na znak pokoju wodzowie wymieniali żony, przy czym ta wymiana konsumowana była natychmiast, na oczach zgromadzonych. Do konsumpcji takiego znaku pokoju nie trzeba się było rozbierać, bo wszyscy i tak chodzili nago cały czas. Ale też ani chodzenie nago, ani ten oryginalny znak pokoju nie oznaczały rozpustnego życia. Żony wymieniane były tylko na moment ceremonii, poza tym wszyscy dobrze wiedzieli kto jest czyja żoną. Wszyscy też wiedzieli, że za kradzież żony można być przebitym włócznią. Odzyskana żona karana była łagodniej, przebijano jej włócznią tylko udo, a ona bynajmniej nie narzekała na taki los. Raczej odwrotnie, gdyby jej takiej kary odmówiono, to mogłaby podejrzewać, że nie jest dość atrakcyjna. Okazywanie szacunku też mogło zdumiewać przybysza z innej cywilizacji. Jeśli zmarł czcigodny członek klanu, to jego ciało było pieczone i zjadane przez wszystkich jego krewnych, a kości następnie umieszczane w trumnie, którą koczowniczy mieszkańcy tej ziemi przenosili wszędzie tam, gdzie się przemieszczali. Tak że na tym tle malowanie ścian domostw było zachowaniem zrozumiałym, nawet jeśli te domostwa były tylko tymczasowe i nawet, jeśli malowane stwory były dziwaczne dla oka przybysza z innej cywilizacji.
Bilabong
Ziemia Arnhema to był jeszcze w XX wieku kraj nieznany. W czasie drugiej wojny światowej toczono o nią bitwy lotnicze i morskie, ale dopiero w 1948 roku wysłano australijsko-amerykańską wyprawę naukową, by dokładnie kraj zbadała. Wyprawa ta, pod kierownictwem C.P. Mountforda, prowadziła również badania antropologiczne i kolekcjonowała malowidła. Zebrano wtedy największą kolekcję malowideł na korze z okresu przed powstaniem rynku sztuki aborygeńskiej. Dzięki tym zbiorom można dziś zaobserwować jak się ta sztuka zmieniała, kiedy ten rynek powstał.
Antropolodzy zauważyli, że szałasy były wprawdzie malowane, podobnie jak te przenoszone z miejsca na miejsce trumny, ale było bynajmniej bez znaczenia co było na nich namalowane. Tylko członek konkretnego klanu mógł malować pewne wzory, te wzory były własnością klanu i nikt inny nie mógł ich malować. Podobnie było z wzorami malowanymi na ciele. Od święta trzeba się było odpowiednio wymalować, tak samo jak członkowie europejskiej cywilizacji od święta się odpowiednio ubierają. I tak jak Europejczycy po ubraniu mogą natychmiast poznać z jakiej kto jest grupy społecznej, tak na Ziemi Arnhema krajowcy po malowanym na ciele wzorze natychmiast poznają z jakiego kto jest klanu.
Ale to nie wszystko - krajowcy z Ziemi Arnhema tworzyli na korze malowidła ilustrujące mity (w Australii zwane zwykle "śnieniami"), które służyły do instrukcji w czasie ceremonii inicjacji dorastających chłopców. Przy czym każde malowidło miało znaczenie zewnętrzne, które wyjawiano chłopcom, i drugie, głębsze znaczenie wewnętrzne, które wyjawiano dopiero dojrzałym mężczyznom. Po ceremonii malowidło było wyrzucane. Chyba że namalowane było na ścianie jaskini. W zachodniej części Ziemi Arnhema sporo jest takich jaskiń z malowidłami, z których niektóre udostępnione zostały do oglądania dla turystów, inne nadal są dostępne tylko wtajemniczonym. Czasem takie malowidło kupił jakiś antropolog, w takim przypadku wylądowało w muzeum w którymś z wielkich miast na wybrzeżu. W każdym razie jedno było jasne: na Ziemi Arnhema malarstwo było sztuką jak najbardziej rodzimą. Malowano na korze eukaliptusa pędzlem zrobionym z patyka, jako barwników używano minerałów białych, czarnych, żółtych i czerwonych, a jako spoiwo używany był sok rodzimej orchidei.
Malowidło naskalne z Ziemi Arnhema
Ale nie tylko antropolodzy chcieli jechać do tego tajemniczego i niegościnnego kraju. Ten kraj golasów, którzy nigdy nie słyszeli o Chrystusie, był polem do popisu dla misjonarzy. W 1925 roku kościół anglikański wysłał misjonarzy do Oenpelli, dziesięć lat później kościół metodystów założył na wschodnim wybrzeżu Ziemi Arnhema misję o nazwie Yirrkala. Misjonarzem, który wybrał odpowiednie miejsce płynąć stateczkiem wzdłuż wybrzeża był Wilbur Chaseling. Wkrótce to właśnie te dwa ośrodki stały się głównymi punktami spotkania między cywilizacjami.
Dla pierwszych misjonarzy wyzwaniem była panująca wśród krajowców moda na chodzenie w stroju adamowym. Dzielny misjonarz może pojechać w dzikie miejsce i zbudować tam kościół, ale przecież nie może do tego kościoła wpuścić ludzi chodzących na golasa! To przecież oczywiste! Acz moda, jak to moda, się zmienia. Już Wilbur Chaseling w swojej książce "Yulengor" pisał, że w latach dwudziestych XX wieku wśród młodzieży nastała moda na ubieranie się. Oczywiście golas z buszu nie mógł tak po prostu pójsć do sklepu w Darwin u kupić ubrania. Odzież noszona przez krajowców Ziemi Arnhema w latach dwudziestych uzyskana była zupełnie przypadkowo i bardzo różnorodna. I jakże różne były reakcje na tę modę w zależności od tego, kto patrzał! Starszyznę plemienną zapewne gorszył fakt, że młodzież próbuje coś ukryć, a misjonarza zdumiewał na przykład rosły wojownik z dzidą odziany w damską japońską piżamkę. Ale też to tylko młodzież tak szpanowała, starsze pokolenie utrzymywało, że uczciwy człowiek nie ma nic do ukrycia i nadal preferowało strój adamowy. No ale moda się pojawiła i aby jej ulegać trzeba było mieć jakąś siłę nabywczą. A skąd tę siłę nabywczą posiąść? Może od antropologów, sprzedając im malowidła na korze? Jednakże antropolodzy to rynek bardzo ograniczony, wyprawy badawcze nie co roku są organizowane. Pomysł jednak podjęli misjonarze, którzy zaczęli kupować obrazy na korze od swoich potencjalnych owieczek i sprzedawać w miastach na wybrzeżu. Tylko jak płacić artyście za takie dzieło? Niektórzy misjonarze postanowili płacić za czas pracy konieczny do wykonania obrazu oraz jego "kunsztowność". A skoro nabywcy tak chcą, to artyści się dostosują. Współcześni krytycy zwracają uwagę na ilość kreseczek, która dramatycznie się zwiększyła na obrazach malarzy z Ziemi Arnhema w latach pięćdziesiątych. Zwierzęta namalowane prostą plamą w obrazach zebranych w Oenpelli przez Spencera i Mountforda, od lat pięćdziesiątych pokryte są siateczką drobniutkich kreseczek.
Ale nie tylko taki wpływ mieli misjonarze na dzieła powstające na zamówienie. Mityczne postacie praojców i pramatek tradycyjnie malowane były z wyolbrzymionymi genitaliami, co było naturalne, skoro chodziło o podkreślenie rozrodczości. Dla artysty z Ziemi Arnhema na obrazie przedstawiającym pochodzenie jego klanu wargi sromowe pramatki były święte i dlatego wyolbrzymione. Dla chrześcijańskiego misjonarza żadne wargi sromowe nie mogły być święte. A poza tym jak wywiesić postać kobiecą z wyolbrzymionymi wargami sromowymi w szanującej się galerii? Na takie dzieło trudno znaleźć nabywcę, zatem trzeba zamówić obraz pramatki bez wyolbrzymionego sromu, a najlepiej w majtkach.
A z drugiej strony czy to ma znaczenie, że twórca malowidła chodzi normalnie na golasa, ponieważ - jak twierdzi - jest uczciwym człowiekiem i nie ma nic do ukrycia? Otóż jak najbardziej ma. Jest to dokładnie tak, jak z tureckim astronomem z bajki o Małym Księciu, którego nikt nie traktował poważnie póki chodził w śmiesznym tureckim stroju. Czy do wyobrażenia byłoby zabranie zupełnie gołego, w dodatku nieuczesanego i kudłatego, artystę na wernisaż w Sydney? Ale na szczęście moda mieszkańców Ziemi Arnhema wyszła naprzeciw właścicielom galerii, dawne obyczaje upadły i krajowcy zaczęli chodzić w ubraniach.
Obraz szkoły Oenpelli 
Prawdę powiedziawszy ta zmiana mody była trochę wymuszona. Tak się bowiem złożyło, że właściciele Australii, czyli biali jej mieszkańcy przybyli stosunkowo niedawno zza oceanu, w swojej większości uważali, że po drugiej stronie cywilizacyjnej granicy jest nie inna cywilizacja, a brak cywilizacji. Chodzenie na golasa jest przecież oczywistym znakiem braku cywilizacji. Ale dodatkowo wedle obowiązującego w Australii prawa chodzenie nago w miejscach publicznych było nielegalne. Nielegalne było również nieposyłanie dzieci do szkoły, dlatego też dla rdzennych mieszkańców Ziemi Arnhema zorganizowano szkoły. Był to przymus, dzieci odbierano rodzicom i zamykano w szkołach z internatem. W pierwszej połowie XX wieku takie szkoły prowadzili misjonarze, tak że misje stały się ośrodkami, wokół których gromadzili się koczowniczy do niedawna mieszkańcy. Misje takie jak Oenpelli czy Yirrkala.
Ukończywszy szkoły, krajowcy zaczynali rozumieć świat białych ludzi. Zaczynali rozumieć co to są sądy. Być może w sądzie będzie można udowodnić, że tak naprawdę właścicielami Ziemi Arnhema są jej pierwotni mieszkańcy i że powinna ona być im zwrócona. Dowodem klanów na prawo własności danej ziemi były opowieści przekazywane z pokolenia na pokolenie z mnemotechniczną pomocą malowideł na korze eukaliptusa. Inne klany rdzennych mieszkańców Ziemi Arnhema respektowały tak przekazywane prawo, ale czy sądy białych właścicieli Australii mogą takie prawo respektować? W 1963 roku klany skupione wokół misji Yirrkala wysłały do australijskiego parlamentu spisaną na korze petycję protestującą przeciw działalności firmy górniczej eksploatującej złoża boksytu. Władze przyznały owej firmie prawo eksploatacji, a przecież nikt nie zapytał nawet o zdanie klanu będącego tej ziemi właścicielem. Petycja spisana została po angielsku, ale wokół wymalowana została w obrazach historia udowadniająca prawo własności klanu. W tej konkretnej sprawie władze nie przyznały racji krajowcom, ale medialny hałas z tą sprawą związany spowodował, że w późniejszych sprawach decyzje były bardziej im przyjazne.
Australijskie prawo nie mogło uznać, że jakiś klan był właścicielem jakiejś ziemi od czasów niepamiętnych, bowiem prawo białych ludzi w Australii opierało się na założeniu, że przed ich przybyciem tej ziemi nikt nie posiadał. Tak się wprawdzie składało, że jacyś ludzie tam koczowali, ale skoro chodzili na golasa, to nie mieli prawa do australijskiego obywatelstwa. Uznano ich za "podopiecznych" państwa, których najpierw trzeba nauczyć chodzić w ubraniu. Ale lata sześćdziesiąte to czas rewolucyjnych przemian, również w Australii. W 1967 roku w wyniku uprzednio przeprowadzonego referendum uznano rdzennych mieszkańców kontynentu za obywateli tego kraju.
Lata sześćdziesiąte to czas rewolucyjnych przemian nie tylko w Australii. Tak się złożyło, że pierwsza połowa XX wieku, czyli akurat czas pierwszych kontaktów z cywilizacją Ziemi Arnhema, to w Europie czas kubizmu, ekspresjonizmu i im podobnych awangardowych ruchów w malarstwie. Dla kubistów sztuka egzotycznych ludów była nie tylko godna uwagi ale wręcz była wzorem do naśladowania. Podobno sam Picasso, widząc obrazy malarza imieniem Yirawala, stwierdził że sam chciałby umieć tak malować. A skoro dla twórców tak sławnych jak Picasso to jest wzór do naśladowania, to widocznie jest to prawdziwa sztuka. Można by dzieła takich twórców wystawić w galerii i sprzedawać bogatym firmom, żeby sobie powiesiły takie w gabinecie dyrektora.
Ciekawe, jak różne rzeczy interesują ludzi z różnych cywilizacji. Dla mieszkańców Ziemi Arnhema istotne jest, czyje kości są w trumnie wymalowanej w takie czy inne symbole, albo kto mieszka w tak wymalowanym szałasie. Przedstawicieli przyjezdnej cywilizacji takie rzeczy nie interesują. Dla nich istotne jest kto pomalował trumnę albo szałas, albo kto namalował zwierzaka na specjalnie wyciętym kawałku kory. To znaczy ściślej - dopóki zwierzaki malowane na kawałku kory traktowane były jak eksponaty etnograficzne, nikt się nie przejmował jak miał na imię twórca, który dany eksponat wykonał. Eksponat etnograficzny był wytworem "ludu". Ale zupełnie inaczej sprawa wygląda, jeśli eksponat wisi w galerii sztuki, wówczas należy artystę znać z imienia. A najlepiej, jeśli to możliwe, z imienia i nazwiska. Yirawala znany był z imienia, a ponieważ nie miał nazwiska, w niektórych katalogach pojawia się jako "Billy Yirawala". Sam Yirawala protestował, ale widać twórcy katalogu uznali, że artysta nie może się pojawić w katalogu bez nazwiska. Przecież to tak, jakby się nago pojawił na wernisażu!
Obraz szkoły Yirrkala
Yirawala jest najbardziej znanym przedstawicielem malarstwa Ziemi Arnhema, miał wystawy w miastach na wybrzeżu i nawet w Europie, jeździł na wernisaże. Jego obrazy traktowane były jako dzieła sztuki takie jak obrazy Picassa. Dla białej publiczności był to zapewne awans, ale sam Yirawala protestował twierdząc, że jego obrazy są w istocie religijne, że jest to jakby wykład wiedzy duchowej ludu Kunwindżku, do którego należał. Twierdził, że tak jak biali mają książki, w których przekazują wiedzę następnym pokoleniom, tak Kunwindżku mają obrazy, które stanowią ilustracje przy wtajemniczaniu młodzieży. Twierdził też, że każdy obraz ma kilka poziomów znaczeń, te najgłębsze są wyjawiane tylko najbardziej wtajemniczonym. Sandra Holmes, która go promowała i mocno się przyczyniła do jego sławy, pisała, że malując swoje obrazy śpiewał święte pieśni. Można powiedzieć, że jego obrazy były w pewnym sensie jak ikony, które mają pośredniczyć w kontakcie ze światem niewidzialnym. Ale też tak jak ikony, obrazy Yirawali stały się towarem. Dla białego nabywcy nie są niczym więcej.
Yirawala uważany jest za głównego przedstawiciela tzw. szkoły z Oenpelli. Malarstwo Ziemi Arnhema zazwyczaj dzieli się na dwa wyraźnie różne style, tak zwaną "szkołę Oenpelli", czyli styl malarzy z zachodniej części kraju, oraz wyraźnie od niej stylowo różną "szkołę Yirrkala" ze wschodniego wybrzeża.. Szkołę Oenpelli cechuje malowanie przedstawianych postaci na jednolitym tle. Postacie malowanych zwierząt przedstawiane są często razem z wewnętrznymi narządami, na przykład jelitami i szkieletem, jakby były prześwietlone. Takie prześwietlone postacie zwierząt pojawiają się także w malowidłach naskalnych, jakich jest sporo w zachodniej części Ziemi Arnhema. Uważa się, ze malarstwo na korze to bezpośrednia kontynuacja malarstwa naskalnego i że niektóre z naskalnych malowideł powstały zupełnie niedawno. Postacie malowane na korze wypełnione są też siatką drobniutkich kreseczek.
Obrazy szkoły Yirrkala różnią się wyraźnie stylowo, choć dla postronnego obserwatora mogą wyglądać podobnie. Też są pokryte siecią kreseczek w czterech kolorach ochry, są jednak w pewnym sensie odwrotnością. Tutaj wzorami z kreseczek, zawsze będących własnością klanu autora, pokryte jest tło, natomiast pojawiające się na tym tle postacie są często jednolicie czarne. Często obraz jest ilustracją śnienia składającą się z kilku scen w sąsiadujących na obrazie polach. Zauważyć też można ciekawy proces: w latach czterdziestych antropolodzy zebrali takie ilustracje mitów wykonane na papierze kredkami we wszystkich możliwych kolorach, na przykład zielono niebieskie. Mając dostęp do nowych technologii twórcy widzieli możliwość poszerzenia palety. Jednakże rynek sztuki nie cenił sobie tego rodzaju udoskonaleń, na rynku sztuki cenione były "autentyczne" obrazy wykonane na korze w kolorach ochry. Począwszy od lat pięćdziesiątych artyści znani są z imienia, acz żaden z nich nie osiągnął statusu podobnego do Yirawali. Może na użytek niniejszego tekstu można wymienić jednego artystę, który był współtwórcą petycji na korze do parlamentu; jest to Malawan Marika. Był on też współtwórcą podwójnego panelu dla kościoła w Yirrkala. Te panele, powstałe w 1963 roku, ilustrują mityczną historię ludu Yolngu mieszkającego w tej okolicy. Było to dzieło zbiorowe, poszczególne sceny malowali artyści, którzy mieli prawo je malować. Powstały one dla nowego kościoła w czasach, kiedy rezydujący tam pastor wspierał kulturę krajowców. Późniejszy pastor uznał pogańskie mity za dzieło diabła i usunął panele z kościoła. Swego czasu było o tej sprawie głośno i pewnie panele z Yirrkala bylyby najbardziej znanym dziełem artystów z Ziemi Arnhema gdyby nie to, że aby je zobaczyć, trzeba pojechać aż do Yirrkala, a to wcale nie jest takie proste.
Bo Ziemia Arnhema to nadal dziki kraj. Krajowcy wprawdzie chodzą dziś w ubraniach i posyłają dzieci do szkoły, ale nadal wolą mieszkać w małych osiedlach w buszu, gdzie nie ma dróg. Gruntowych dróg jest w całej Ziemi Arnhema niewiele, asfaltowych nie ma wcale. Najłatwiej pewnie dojechać do Oenpelli, która leży 16 kilometrów od Ubirr, gdzie turyści dojeżdżają asfaltową drogą oglądać naskalne malowidła. Z Ubirr do Oenpelli prowadzi droga gruntowa, ale najpierw trzeba przekroczyć w bród East Alligator River, gdzie czyhają krokodyle. Bród jest wprawdzie betonowy, przeznaczony dla pojazdów, ale prąd w rzece bywa wartki i czasem porywa samochody. Wiem to, ba sam stałem przed tym brodem i zdecydowałem się go nie przekraczać.

Droga do Oenpelli


Zarówno ten tekst, jak i inne na podobny temat, można przeczytać w mojej książce "ART ETNO"