Krajobraz Ziemi Arnhema |
W 1912 roku odkryto a Ziemi Arnhema tradycję malarstwa trwającą od
czasów niepamiętnych.
Zaskakujący jest sam fakt, że akurat w tym kraju istniała
wielowiekowa tradycja. Jest to kraj dziki i niegościnny, gdzie przez
trzy miesiące w roku leje nieprzerwanie, pełne krokodyli rzeki
występują z brzegów, a potem przez dziewięć miesięcy nie pada
wcale i rzeki zamieniają się w rządek zatęchłych bilabongów. Trudno
tam nawet bydło wypasać. Biali nie chcieli się tam osiedlać i
jeszcze na początku XX wieku był to kraj ciemnoskórych koczowników
polujących na kangury. I - co właśnie zdumiewające, -
kultywujących odwieczną tradycję malarstwa.
W 1912 roku antropolog Baldwin Spencer, profesor uniwersytetu w
Melbourne, przyjechał do Oenpelli prowadzić badania naukowe.
Zauważył on, że mieszkający tam członkowie ludu Kakadu malują
różne zwierzaki i inne postacie na ścianach wznoszonych w porze
deszczowej szałasów z kory eukaliptusa. Profesor Spencer zamówił
nawet kilka takich malowideł na osobnych wyciętych kawałkach kory
i zabrał je do muzeum w Melbourne. Znajdują się tam do dziś.
Oenpelli to była farma na pograniczu cywilizacji. Założył ją w
1906 roku poszukiwacz przygód Paddy Cahill. Paddy Cahill to był
człowiek pogranicza, znał Aborygenów, nauczył się kilku ich
języków i niektórych zatrudniał na swojej farmie. Ale było do
dosłownie pogranicze, dalej na wschód było bezdroże pośród
fantastycznych skał, pośród których trudno było nawet
podróżować. Mieszkali tam Aborygeni nie znający jeszcze białego
człowieka. Były to ludy o przedziwnych zwyczajach, prawdziwa gratka
dla antropologów.
Zwyczaje były iście zdumiewające. Był to jeszcze na początku XX
wieku kraj bezustannie toczonej wojny na włócznie rzucane przy
pomocy miotacza i mogące przebić człowieka z odległości kilkuset
metrów. To akurat nie było zdumiewające, natomiast jak najbardziej
zdumiewające były zwyczaje związane z zawieraniem pokoju. Wszyscy
się gromadzili na ceremonii, a na znak pokoju wodzowie wymieniali
żony, przy czym ta wymiana konsumowana była natychmiast, na oczach
zgromadzonych. Do konsumpcji takiego znaku pokoju nie trzeba się
było rozbierać, bo wszyscy i tak chodzili nago cały czas. Ale też
ani chodzenie nago, ani ten oryginalny znak pokoju nie oznaczały
rozpustnego życia. Żony wymieniane były tylko na moment ceremonii,
poza tym wszyscy dobrze wiedzieli kto jest czyja żoną. Wszyscy też
wiedzieli, że za kradzież żony można być przebitym włócznią.
Odzyskana żona karana była łagodniej, przebijano jej włócznią
tylko udo, a ona bynajmniej nie narzekała na taki los. Raczej
odwrotnie, gdyby jej takiej kary odmówiono, to mogłaby podejrzewać,
że nie jest dość atrakcyjna. Okazywanie szacunku też mogło
zdumiewać przybysza z innej cywilizacji. Jeśli zmarł czcigodny
członek klanu, to jego ciało było pieczone i zjadane przez
wszystkich jego krewnych, a kości następnie umieszczane w trumnie,
którą koczowniczy mieszkańcy tej ziemi przenosili wszędzie tam,
gdzie się przemieszczali. Tak że na tym tle malowanie ścian
domostw było zachowaniem zrozumiałym, nawet jeśli te domostwa były
tylko tymczasowe i nawet, jeśli malowane stwory były dziwaczne dla
oka przybysza z innej cywilizacji.
Bilabong |
Ziemia Arnhema to był jeszcze w XX wieku kraj nieznany. W czasie
drugiej wojny światowej toczono o nią bitwy lotnicze i morskie, ale
dopiero w 1948 roku wysłano australijsko-amerykańską wyprawę
naukową, by dokładnie kraj zbadała. Wyprawa ta, pod kierownictwem
C.P. Mountforda, prowadziła również badania antropologiczne i
kolekcjonowała malowidła. Zebrano wtedy największą kolekcję
malowideł na korze z okresu przed powstaniem rynku sztuki
aborygeńskiej. Dzięki tym zbiorom można dziś zaobserwować jak
się ta sztuka zmieniała, kiedy ten rynek powstał.
Antropolodzy zauważyli, że szałasy były wprawdzie malowane,
podobnie jak te przenoszone z miejsca na miejsce trumny, ale było
bynajmniej bez znaczenia co było na nich namalowane. Tylko członek
konkretnego klanu mógł malować pewne wzory, te wzory były
własnością klanu i nikt inny nie mógł ich malować. Podobnie
było z wzorami malowanymi na ciele. Od święta trzeba się było
odpowiednio wymalować, tak samo jak członkowie europejskiej
cywilizacji od święta się odpowiednio ubierają. I tak jak
Europejczycy po ubraniu mogą natychmiast poznać z jakiej kto jest
grupy społecznej, tak na Ziemi Arnhema krajowcy po malowanym na
ciele wzorze natychmiast poznają z jakiego kto jest klanu.
Ale to nie wszystko - krajowcy z Ziemi Arnhema tworzyli na korze
malowidła ilustrujące mity (w Australii zwane zwykle "śnieniami"),
które służyły do instrukcji w czasie ceremonii inicjacji
dorastających chłopców. Przy czym każde malowidło miało
znaczenie zewnętrzne, które wyjawiano chłopcom, i drugie, głębsze
znaczenie wewnętrzne, które wyjawiano dopiero dojrzałym
mężczyznom. Po ceremonii malowidło było wyrzucane. Chyba że
namalowane było na ścianie jaskini. W zachodniej części Ziemi
Arnhema sporo jest takich jaskiń z malowidłami, z których niektóre
udostępnione zostały do oglądania dla turystów, inne nadal są
dostępne tylko wtajemniczonym. Czasem takie malowidło kupił jakiś
antropolog, w takim przypadku wylądowało w muzeum w którymś z
wielkich miast na wybrzeżu. W każdym razie jedno było jasne: na
Ziemi Arnhema malarstwo było sztuką jak najbardziej rodzimą.
Malowano na korze eukaliptusa pędzlem zrobionym z patyka, jako
barwników używano minerałów białych, czarnych, żółtych i
czerwonych, a jako spoiwo używany był sok rodzimej orchidei.
Dla pierwszych misjonarzy wyzwaniem była panująca wśród krajowców
moda na chodzenie w stroju adamowym. Dzielny misjonarz może
pojechać w dzikie miejsce i zbudować tam kościół, ale przecież
nie może do tego kościoła wpuścić ludzi chodzących na golasa!
To przecież oczywiste! Acz moda, jak to moda, się zmienia. Już
Wilbur Chaseling w swojej książce "Yulengor" pisał, że
w latach dwudziestych XX wieku wśród młodzieży nastała moda na
ubieranie się. Oczywiście golas z buszu nie mógł tak po prostu
pójsć do sklepu w Darwin u kupić ubrania. Odzież noszona przez
krajowców Ziemi Arnhema w latach dwudziestych uzyskana była
zupełnie przypadkowo i bardzo różnorodna. I jakże różne były
reakcje na tę modę w zależności od tego, kto patrzał! Starszyznę
plemienną zapewne gorszył fakt, że młodzież próbuje coś ukryć,
a misjonarza zdumiewał na przykład rosły wojownik z dzidą odziany
w damską japońską piżamkę. Ale też to tylko młodzież tak
szpanowała, starsze pokolenie utrzymywało, że uczciwy człowiek
nie ma nic do ukrycia i nadal preferowało strój adamowy. No ale
moda się pojawiła i aby jej ulegać trzeba było mieć jakąś siłę
nabywczą. A skąd tę siłę nabywczą posiąść? Może od
antropologów, sprzedając im malowidła na korze? Jednakże
antropolodzy to rynek bardzo ograniczony, wyprawy badawcze nie co
roku są organizowane. Pomysł jednak podjęli misjonarze, którzy
zaczęli kupować obrazy na korze od swoich potencjalnych owieczek i
sprzedawać w miastach na wybrzeżu. Tylko jak płacić artyście za
takie dzieło? Niektórzy misjonarze postanowili płacić za czas
pracy konieczny do wykonania obrazu oraz jego "kunsztowność".
A skoro nabywcy tak chcą, to artyści się dostosują. Współcześni
krytycy zwracają uwagę na ilość kreseczek, która dramatycznie
się zwiększyła na obrazach malarzy z Ziemi Arnhema w latach
pięćdziesiątych. Zwierzęta namalowane prostą plamą w obrazach
zebranych w Oenpelli przez Spencera i Mountforda, od lat
pięćdziesiątych pokryte są siateczką drobniutkich kreseczek.
Ale nie tylko taki wpływ mieli misjonarze na dzieła powstające na
zamówienie. Mityczne postacie praojców i pramatek tradycyjnie
malowane były z wyolbrzymionymi genitaliami, co było naturalne,
skoro chodziło o podkreślenie rozrodczości. Dla artysty z Ziemi
Arnhema na obrazie przedstawiającym pochodzenie jego klanu wargi
sromowe pramatki były święte i dlatego wyolbrzymione. Dla
chrześcijańskiego misjonarza żadne wargi sromowe nie mogły być
święte. A poza tym jak wywiesić postać kobiecą z wyolbrzymionymi
wargami sromowymi w szanującej się galerii? Na takie dzieło trudno
znaleźć nabywcę, zatem trzeba zamówić obraz pramatki bez
wyolbrzymionego sromu, a najlepiej w majtkach.
A z drugiej strony czy to ma znaczenie, że twórca malowidła chodzi
normalnie na golasa, ponieważ - jak twierdzi - jest uczciwym
człowiekiem i nie ma nic do ukrycia? Otóż jak najbardziej ma. Jest
to dokładnie tak, jak z tureckim astronomem z bajki o Małym
Księciu, którego nikt nie traktował poważnie póki chodził w
śmiesznym tureckim stroju. Czy do wyobrażenia byłoby zabranie
zupełnie gołego, w dodatku nieuczesanego i kudłatego, artystę na
wernisaż w Sydney? Ale na szczęście moda mieszkańców Ziemi
Arnhema wyszła naprzeciw właścicielom galerii, dawne obyczaje
upadły i krajowcy zaczęli chodzić w ubraniach.
Obraz szkoły Oenpelli |
Ukończywszy szkoły, krajowcy zaczynali rozumieć świat białych
ludzi. Zaczynali rozumieć co to są sądy. Być może w sądzie
będzie można udowodnić, że tak naprawdę właścicielami Ziemi
Arnhema są jej pierwotni mieszkańcy i że powinna ona być im
zwrócona. Dowodem klanów na prawo własności danej ziemi były
opowieści przekazywane z pokolenia na pokolenie z mnemotechniczną
pomocą malowideł na korze eukaliptusa. Inne klany rdzennych
mieszkańców Ziemi Arnhema respektowały tak przekazywane prawo, ale
czy sądy białych właścicieli Australii mogą takie prawo
respektować? W 1963 roku klany skupione wokół misji Yirrkala
wysłały do australijskiego parlamentu spisaną na korze petycję
protestującą przeciw działalności firmy górniczej eksploatującej
złoża boksytu. Władze przyznały owej firmie prawo eksploatacji, a
przecież nikt nie zapytał nawet o zdanie klanu będącego tej ziemi
właścicielem. Petycja spisana została po angielsku, ale wokół
wymalowana została w obrazach historia udowadniająca prawo
własności klanu. W tej konkretnej sprawie władze nie przyznały
racji krajowcom, ale medialny hałas z tą sprawą związany
spowodował, że w późniejszych sprawach decyzje były bardziej im
przyjazne.
Australijskie prawo nie mogło uznać, że jakiś klan był
właścicielem jakiejś ziemi od czasów niepamiętnych, bowiem prawo
białych ludzi w Australii opierało się na założeniu, że przed
ich przybyciem tej ziemi nikt nie posiadał. Tak się wprawdzie
składało, że jacyś ludzie tam koczowali, ale skoro chodzili na
golasa, to nie mieli prawa do australijskiego obywatelstwa. Uznano
ich za "podopiecznych" państwa, których najpierw trzeba
nauczyć chodzić w ubraniu. Ale lata sześćdziesiąte to czas
rewolucyjnych przemian, również w Australii. W 1967 roku w wyniku
uprzednio przeprowadzonego referendum uznano rdzennych mieszkańców
kontynentu za obywateli tego kraju.
Lata sześćdziesiąte to czas rewolucyjnych przemian nie tylko w
Australii. Tak się złożyło, że pierwsza połowa XX wieku, czyli
akurat czas pierwszych kontaktów z cywilizacją Ziemi Arnhema, to w
Europie czas kubizmu, ekspresjonizmu i im podobnych awangardowych
ruchów w malarstwie. Dla kubistów sztuka egzotycznych ludów była
nie tylko godna uwagi ale wręcz była wzorem do naśladowania.
Podobno sam Picasso, widząc obrazy malarza imieniem Yirawala,
stwierdził że sam chciałby umieć tak malować. A skoro dla
twórców tak sławnych jak Picasso to jest wzór do naśladowania,
to widocznie jest to prawdziwa sztuka. Można by dzieła takich
twórców wystawić w galerii i sprzedawać bogatym firmom, żeby
sobie powiesiły takie w gabinecie dyrektora.
Ciekawe, jak różne rzeczy interesują ludzi z różnych
cywilizacji. Dla mieszkańców Ziemi Arnhema istotne jest, czyje
kości są w trumnie wymalowanej w takie czy inne symbole, albo kto
mieszka w tak wymalowanym szałasie. Przedstawicieli przyjezdnej
cywilizacji takie rzeczy nie interesują. Dla nich istotne jest kto
pomalował trumnę albo szałas, albo kto namalował zwierzaka na
specjalnie wyciętym kawałku kory. To znaczy ściślej - dopóki
zwierzaki malowane na kawałku kory traktowane były jak eksponaty
etnograficzne, nikt się nie przejmował jak miał na imię twórca,
który dany eksponat wykonał. Eksponat etnograficzny był wytworem
"ludu". Ale zupełnie inaczej sprawa wygląda, jeśli
eksponat wisi w galerii sztuki, wówczas należy artystę znać z
imienia. A najlepiej, jeśli to możliwe, z imienia i nazwiska.
Yirawala znany był z imienia, a ponieważ nie miał nazwiska, w
niektórych katalogach pojawia się jako "Billy Yirawala".
Sam Yirawala protestował, ale widać twórcy katalogu uznali, że
artysta nie może się pojawić w katalogu bez nazwiska. Przecież to
tak, jakby się nago pojawił na wernisażu!
Obraz szkoły Yirrkala |
Yirawala uważany jest za głównego przedstawiciela tzw. szkoły z
Oenpelli. Malarstwo Ziemi Arnhema zazwyczaj dzieli się na dwa
wyraźnie różne style, tak zwaną "szkołę Oenpelli",
czyli styl malarzy z zachodniej części kraju, oraz wyraźnie od
niej stylowo różną "szkołę Yirrkala" ze wschodniego
wybrzeża.. Szkołę Oenpelli cechuje malowanie przedstawianych
postaci na jednolitym tle. Postacie malowanych zwierząt
przedstawiane są często razem z wewnętrznymi narządami, na
przykład jelitami i szkieletem, jakby były prześwietlone. Takie
prześwietlone postacie zwierząt pojawiają się także w
malowidłach naskalnych, jakich jest sporo w zachodniej części
Ziemi Arnhema. Uważa się, ze malarstwo na korze to bezpośrednia
kontynuacja malarstwa naskalnego i że niektóre z naskalnych
malowideł powstały zupełnie niedawno. Postacie malowane na korze
wypełnione są też siatką drobniutkich kreseczek.
Obrazy szkoły Yirrkala różnią się wyraźnie stylowo, choć dla
postronnego obserwatora mogą wyglądać podobnie. Też są pokryte
siecią kreseczek w czterech kolorach ochry, są jednak w pewnym
sensie odwrotnością. Tutaj wzorami z kreseczek, zawsze będących
własnością klanu autora, pokryte jest tło, natomiast pojawiające
się na tym tle postacie są często jednolicie czarne. Często obraz
jest ilustracją śnienia składającą się z kilku scen w
sąsiadujących na obrazie polach. Zauważyć też można ciekawy
proces: w latach czterdziestych antropolodzy zebrali takie ilustracje
mitów wykonane na papierze kredkami we wszystkich możliwych
kolorach, na przykład zielono niebieskie. Mając dostęp do nowych
technologii twórcy widzieli możliwość poszerzenia palety.
Jednakże rynek sztuki nie cenił sobie tego rodzaju udoskonaleń, na
rynku sztuki cenione były "autentyczne" obrazy wykonane na
korze w kolorach ochry. Począwszy od lat pięćdziesiątych artyści
znani są z imienia, acz żaden z nich nie osiągnął statusu
podobnego do Yirawali. Może na użytek niniejszego tekstu można
wymienić jednego artystę, który był współtwórcą petycji na
korze do parlamentu; jest to Malawan Marika. Był on też współtwórcą
podwójnego panelu dla kościoła w Yirrkala. Te panele, powstałe w
1963 roku, ilustrują mityczną historię ludu Yolngu mieszkającego
w tej okolicy. Było to dzieło zbiorowe, poszczególne sceny
malowali artyści, którzy mieli prawo je malować. Powstały one dla
nowego kościoła w czasach, kiedy rezydujący tam pastor wspierał
kulturę krajowców. Późniejszy pastor uznał pogańskie mity za
dzieło diabła i usunął panele z kościoła. Swego czasu było o
tej sprawie głośno i pewnie panele z Yirrkala bylyby najbardziej
znanym dziełem artystów z Ziemi Arnhema gdyby nie to, że aby je
zobaczyć, trzeba pojechać aż do Yirrkala, a to wcale nie jest
takie proste.
Bo Ziemia Arnhema to nadal dziki kraj. Krajowcy wprawdzie chodzą
dziś w ubraniach i posyłają dzieci do szkoły, ale nadal wolą
mieszkać w małych osiedlach w buszu, gdzie nie ma dróg. Gruntowych
dróg jest w całej Ziemi Arnhema niewiele, asfaltowych nie ma wcale.
Najłatwiej pewnie dojechać do Oenpelli, która leży 16 kilometrów
od Ubirr, gdzie turyści dojeżdżają asfaltową drogą oglądać
naskalne malowidła. Z Ubirr do Oenpelli prowadzi droga gruntowa, ale
najpierw trzeba przekroczyć w bród East Alligator River, gdzie
czyhają krokodyle. Bród jest wprawdzie betonowy, przeznaczony dla
pojazdów, ale prąd w rzece bywa wartki i czasem porywa samochody.
Wiem to, ba sam stałem przed tym brodem i zdecydowałem się go nie
przekraczać.
Droga do Oenpelli |
Zarówno ten tekst, jak i inne na podobny temat, można przeczytać w mojej książce "ART ETNO"