Monday, November 26, 2018

Selfie z artystką

Busz austalijski z lotu ptaka

Czerwone serce Australii jest usiane kropkami. Tak wygląda z wysoka, czerwona ziemia i mnóstwo różnokolorowych kropek. Jasnobrązowych, ciemnobrązowych, prawie czarnych, szarozielonych, a kiedy spadnie deszcz, to także żywozielonych. Kiedy spadnie deszcz, wtedy suchymi korytami zaczyna płynąć woda, a na płaskich terenach pojawiają się rozlewiska. Kiedy spadnie deszcz, wtedy brzegi rzek i rozlewisk na krótko się zielenią, a z mułu na dnie wygrzewają się śpiące żaby. Nie trwa to długo, woda z rozlewisk szybko wysycha lub wsiąka w ziemię, żaby zakopują się w mule, a żywozielone kropki stają się znów szarozielone. Woda w niektórych miejscach zostaje, ale jej nie widać, bo ukryta jest głęboko pod ziemią. Jest tam, gdzie ukryli ją praprzodkowie.
Wśród tych kropek od pokoleń, od tysiącleci mieszkają ludzie. Oni wiedzą, gdzie ukryta jest woda, bowiem praprzodkowie zostawili im mówiące o tym śnienia. Praprzodkowie zostawili śnienia, które trzeba regularnie opowiadać i tańczyć, żeby następne pokolenia wiedziały jak żyć. Na przykład jak znaleźć ukrytą w ziemi wodę, jak się nią dzielić i na jak długo ona starczy. W niektórych miejscach ukryta jest w ziemi woda, ale nie ma jej tam wiele, dla biwakującej rodziny starczy jej zaledwie na kilka dni. Nie wolno się nią myć, mycie to marnowanie drogocennego surowca. Prać? Kiedyś nie było czego prać, bo ludzie mieszkający na pustyni chodzili nago. Od święta malowali ciało kolorową ziemią, bo przecież trzeba odświętnie wyglądać. Malowali ciało w kropeczki, w kreseczki, w paski albo w kółeczka, na każde święto był odpowiedni wzorek. Istniała cała sztuka malowania ciała przekazywana z pokolenia na pokolenie. Ale to tylko od święta, na co dzień mieszkańcy pustyni chodzili nago. To było racjonalne zachowanie. Racjonalne wykorzystanie tego, co natura dała.
Odświętnie przybrana musiała być też ziemia, na której tańczone były śnienia. Każde śnienie związane było z jakimś miejscem, na ziemi usypany był wzorek z kolorowej ziemi przedstawiający to miejsce. Śnienia były własnością poszczególnych rodzin, nie każdy miał prawo tańczyć każde śnienie. W rodzinach śnienia przekazywane były z pokolenia na pokolenie, to te właśnie rodziny opiekowały się miejscami, które powierzyli im praprzodkowie. Takie było odwieczne prawo.
Mniej więcej dwieście lat temu zaczęli do Australii przybywać ludzie, którzy nie znali odwiecznego prawa. Ci ludzie mieli inne prawo, które głosiło, że ziemię można kupić za pieniądze, a nabywca może potem na tej ziemi robić co chce. Może tam wyciąć wszystkie drzewa, może zastrzelić wszystkie zwierzęta, może wywiercić dziurę w ziemi i wyssać wszystką wodę, która jest tam ukryta. Nie musi się przejmować tym, że wtedy woda zniknie też z innych miejsc, w których wcześniej była ukryta.
Zresztą w Australii ci nowoprzybyli kupowali ziemię nie od tych ludzi, którzy mieszkali tam od tysiącleci, tylko od własnej królowej. No bo jak kupić ziemię od koczowników, którzy chodzą po pustyni w małych grupkach, a przy jednym źródełku zatrzymują się zaledwie na kilka dni? Chodzą nago, nie myją się, nie wznoszą żadnych budowli i w ogóle są niewiarygodnie prymitywni.
Obraz Emily Kame Ngwareye
Ci nowoprzybyli nie byli prymitywni, o nie. Potrafili cały świat opłynąć na wielkich statkach. Potrafili robić narzędzia z żelaza i tymi narzędziami wycinać lasy. W swoim własnym kraju wycięli lasy po to, by mieć gdzie wypasać owce. Owce wypasali, bowiem w swoim kraju ci ludzie nie chodzili nago, tylko sporządzali sobie ubrania z włosia ukradzionego zwierzętom. Owce się do tego nadawały, bo miały ciepłe futerko, a właściciele regularnie strzygli je na łyso i sami użytkowali tak pozyskane włosie. W dodatku to włosie mogli sprzedawać i zarabiać na tym pieniądze, dlatego chcieli hodować jak najwięcej owiec. Kiedy już wycięli wszystkie lasy w swoim kraju, przenieśli się do Australii, gdzie nawet nie musieli lasów wycinać, bo duża część kraju porośnięta była tylko trawą. Kupowali więc tę ziemię od swojej królowej i hodowali owce.
Nowoprzybyli nie mieli w zwyczaju malowania ciała, dla nich ważniejsze było wdziewanie ubrania zrobionego ze zwierzęcego włosia. Tak jak krajowcy malowali odpowiednie wzory na odpowiednie okazje, tak przybysze wdziewali na każdą okazję odpowiednie ubrania. Mieli też swoje śnienia uczące ich jak należy postępować w życiu, ale te śnienia nie mówiły nic na temat tego gdzie znaleźć wodę na pustyni (trudno się temu dziwić, w ich własnym kraju ciągle padało i znalezienie wody nie stanowiło żadnego problemu). Nie usypywali też na ziemi obrazów z piasku ilustrujących śnienia, ilustracje do ich śnień malowane były na deskach albo na płótnie rozpiętym na ramie. Obrazy tak powstałe umieszczane były pionowo w specjalnych budynkach z kamienia, w których odbywały się ceremonie związane ze śnieniami.
Tych stawianych pionowo obrazów nie niszczono po zakończeniu ceremonii, zostawały one w tym samym miejscu długo, przez wiele lat. Dla samej ceremonii wszystkie obrazy były tak samo ważne, ale niektóre z nich były szczególnie piękne, czasem tak piękne, że ludzie przybywali z daleka tylko po to, by zobaczyć ten właśnie a nie inny obraz. Z czasem twórcy takich szczególnie pięknych obrazów zdobywali sławę i dostawali zamówienia, by malować obrazy w konkretnych miejscach, dostawali za to dużo pieniędzy. Dostawali również zamówienia na malowanie innych obrazów, nie tylko takich związanych ze śnieniami. Na przykład portretów tych osób, które sprzedawszy dużo zwierzęcego włosia miały dużo pieniędzy. Kiedy te osoby umarły, ich bliscy wieszali sobie te portrety na ścianach dla przypomnienia chwil z nimi spędzonych. A kiedy coraz więcej ludzi zaczęło mieszkać w miastach, niektórzy zamawiali sobie portrety pięknych krajobrazów poza miastem, dla przypomnienia dalekich wycieczek i pięknych chwil w tych miejscach spędzonych.
Świat białego człowieka zmieniał się, nie trwał niezmiennie przez tysiąclecia. Nie tylko, że wymyślono nowe, szybsze sposoby przeróbki zwierzęcego włosia na ubrania, tak że zwiększał się popyt na to włosie (a tym samym na ziemię, na której można by hodować owe zwierzęta). Wymyślono także maszynę, która potrafiła namalować portret w ciągu kilku sekund, i to bardzo wierny portret, wierniejszy niż jakikolwiek portret namalowany ręką malarza.
Wtedy niektórzy malarze zaczęli malować inaczej. Pewna grupa zaczęła malować krajobrazy rozmazane, bardzo różniące się od tego, co mogłaby zrobić maszyna. Ci malarze byli kontrowersyjni, pisano o nich duża w gazetach, a skoro o nich pisano, stali się sławni. Skoro stali się sławni, wiele osób chciało kupować ich obrazy, w związku z tym ceny tych obrazów rosły. Następne pokolenia malarzy widząc, że kontrowersyjność można przełożyć na pieniądze – zaczęły malować obrazy przedstawiające nie rozmazany krajobraz, tylko po prostu nic, czyste abstrakcje. Jeśli dzięki tym obrazom byli kontrowersyjni, a co za tym idzie sławni, ich obrazy rosły w cenie. Te obrazy nie przedstawiające nic wieszane były na ścianach domów bogatych ludzi.
Fragment Obrazu Emily

W tym momencie zeszły się ścieżki dwóch kultur pozornie zupełnie do siebie nieprzystających.
Pierwotni mieszkańcy Australii też przeszli ewolucję, w dużej mierze pod wpływem tego, co robili ci nowoprzybyli. Kiedy hodowcy kupowali od swojej królowej ziemię i wprowadzali się ze swymi owcami, pierwotni mieszkańcy musieli stamtąd uciekać, a to dlatego, że owce zjadały całą trawę i z tej okolicy znikały kangury, które dla krajowców stanowiły podstawę pożywienia. Rząd Jej Królewskiej Mości wcale nie chciał być okrutny i gotów był karmić wygnanych pierwotnych mieszkańców, a żeby to umożliwić, budował osiedla skupiające wypędzonych koczowników. Rząd chciał też tych dzikusów ucywilizować, posłać dzieci do szkoły. I na szkolnym podwórku nastąpiło pierwsze spotkanie. Pierwsze rzeczywiste spotkanie, a nie tylko wzajemne przyglądanie się sobie z daleka.
Pierwsze z tych spotkań miało miejsce w 1971 roku w osiedlu Papunya położonym paręset kilometrów na zachód od Alice Springs. W tamtejszej szkole nauczycielem zajęć plastycznych był Geoffrey Bardon, który zachęcał dzieci do rysowania tradycyjnych wzorów. Na te zachęty odpowiedzieli przede wszystkim ojcowie tych dzieci, na murze szkoły namalowali Śnienie Miodnej Mrówki. Bardon nie przestawał zachęcać, a dodatku przywiózł dużą ilość farb akrylowych, w związku z czym owi ojcowie malowali dalsze śnienia, już nie na ścianach, tylko na przenośnych płytach pilśniowych, albo i na płótnie. Te śnienia na płótnie bardzo przypominały abstrakcyjne obrazy, w dodatku były bardzo wyważone kompozycyjnie i znakomicie nadawały się na to, by je powiesić na ścianie rezydencji. A na dobitkę pojawiła się kontrowersja, która przysporzyła autorom sławy. Kontrowersja dotyczyła podejmowanego tematu, acz zrozumiała była tylko dla australijskich krajowców, biali zupełnie nie rozumieli o co chodzi. Te obrazy tylko przypominały abstrakcje, w rzeczywistości przedstawiały one jak najbardziej konkretne rzeczy, w dodatku takie, które mogli oglądać tylko wtajemniczeni. Kiedy w Alice Springs zorganizowano wystawę tych obrazów, w mieście wybuchły zamieszki. Wtajemniczonymi mogli być tylko dorośli mężczyźni, kobiety w żadnym razie nie powinny tych obrazów oglądać. Wystawę zamknięto po paru dniach, obrazów więcej nie pokazywano, ale o autorach pisano w gazecie, więc od razu podskoczyły ceny ich malowideł. Malarze ci zmienili temat i nie podejmowali tematów objętych tajemnicą, ale sława kontrowersji robiła swoje i ceny obrazów rosły. Najsłynniejsi malarze z Papunya, tacy jak Clifford Possum i Johnny Warrankula, sprzedawali obrazy za dziesiątki, a czasem nawet za setki tysięcy dolarów.
Drugie spotkanie miało miejsce w osiedlu Utopia położonym paręset kilometrów na północny wschód od Alice Springs. Tam nauczycielki w szkole zauważyły, ze kobiety odprowadzają dzieci do szkoły, a następnie czekają na te dzieci cały dzień na szkolnym podwórku. Może by w takim razie wymyślić jakiś program dla mam? Może na przykład mogłyby robić coś, co by potem mogły sprzedać? Byłyby wtedy mniej zależne od państwowych zasiłków. Na przykład farbować wzorki na koszulkach metodą batiku? Kilka kobiet entuzjastycznie podjęło ten pomysł i farbowało koszulki w fantazyjne wzory. Potem te koszulki sprzedawane były turystom w sklepie w Alice Springs.
Tymczasem Rodney Gooch, kierownik tego sklepu w Alice Springs, uznał że te wzory są znakomite, można by z nich zrobić wystawę i pokazać w wielkich miastach na wybrzeżu, tylko lepiej zrobić je nie na koszulkach, tylko na całym zwoju jedwabiu. Projekt został omówiony, jedwab i wszelkie materiały dostarczone uczestniczkom i w 1988 roku wystawa była gotowa. Na jedwabiach pojawiłysię nie pstre wzorki, tylko (jakżeby inaczej) śnienia. Wystawa okazała się niezwykłym sukcesem, pokazywana była nie tylko w miastach Australii, ale także w Europie i w Ameryce. Ale nie na tym koniec.
Emily Kame Ngwareye
Rodney Gooch uważał, że trzeba iść za ciosem. Malarze z Papunya (ci, których obrazów nie powinny oglądać kobiety) byli już wtedy znani w świecie, za ich obrazy płacono tysiące dolarów. Tak się jednak składa, że w świecie białego człowieka batik uważany jest za rzemiosło artystyczne, mimo że jest znacznie trudniejszy do wykonania niż obraz malowany farbami akrylowymi. Obraz akrylowy uważany jest za prawdziwą sztukę i można go sprzedać za znacznie większe pieniądze, nawet jeśli przedstawia to samo, co batik. A przecież batik to nie jest tradycyjne rzemiosło australijskich krajowców, technika ta została podsunięta kobietom z Utopii przez osoby z zewnątrz. Dlaczego nie podsunąć im farb akrylowych? Następna wystawa objazdowa mogłaby się składać z obrazów malowanych akrylem przez mamy z Utopii.
Pomysł zrealizowano, efekt był piorunujący. Szlak był już przetarty przez tatusiów z Papunya, więc pewnie trochę można się było tego spodziewać, tym niemniej dla samych autorek musiało to być zaskoczenie – w ciągu krótkiego czasu z mam nie wiedzących co zrobić ze swoim czasem i czekających przed szkołą na dzieci zmieniły się w artystki o światowej sławie. Zwłaszcza niektóre z nich, a zwłaszcza tak naprawdę jedna.
Do osiedli krajowców na pustyni zaczęli przyjeżdżać właściciele galerii z miast na wybrzeżu, przywozili farby i płótno i płacili za godzinę pracy. Płótno zresztą rozkładane było na podłodze, krajowcy stawiali na nim kropki tak samo jak wtedy, kiedy usypywali śnienie z piasku do ceremonii. Właściciel galerii następnie rozpinał namalowany już obraz na blejtramie i sprzedawał go w swojej galerii za tysiące. Za tysiące, bo skoro sława była międzynarodowa, to i cena musiała być odpowiednia.
Emily Kame Kngwarreye brała udział w pracach grupy tworzącej batiki od samego początku, jej prace przedstawiające śnienia były na zbiorowej wystawie w 1988 roku. Malować zaczęła dopiero rok później, kiedy Rodney Gooch przywiózł do Utopii farby. Miała wtedy około 70 lat (dokładna data urodzin nie jest znana). Od tego momentu do swojej śmierci we wrześniu 1996 roku namalowała kilka tysięcy obrazów. Są to płótna pokryte kropkami lub kreskami, podobnie jak w przypadku innych twórców z serca Australii, ale w tych obrazach jest coś, czego nie da się zdefiniować, ale co powoduje, że można się w nie wpatrywać jak w obrazy Cezanna.
Daty tej zawrotnej kariery zaczętej w późnym wieku (nigdy nie mów, że na coś jest za późno): w 1988 roku pierwsza zbiorowa wystawa batiku, która objechała świat; 1989 – pierwsza zbiorowa wystawa malarstwa akrylowego; 1990 – pierwsza indywidualna wystawa w Sydney; później szereg wystaw zbiorowych i indywidualnych, a w roku 1997 (po śmierci) Biennale w Wenecji.
Historia kołem się toczy, etnologia czasem też. W latach siedemdziesiątych biali entuzjaści dostarczali krajowcom materiałów do malowania i okazało się, że tak powstałe obrazy znakomicie się sprzedają. Później właściciele galerii sami zaczęli szukać artystów w osiedlach na pustyni, by sprzedawać ich obrazy w wielkich miastach. Dziś te kropkowane obrazy są tak popularne, że postrzegane są niemal jak tradycyjna sztuka ludowa australijskich krajowców. Oferują je turystom galerie w Alice Springs i w miasteczku turystycznym pod górą Uluru. Obrazy oferowane w galeriach kosztują po parę tysięcy dolarów, ale wszędzie tam, gdzie przyjeżdżają turyści, krajowcy z pobliskiego osiedla przyjeżdżają starymi samochodami i siedząc na ziemi oferują podobne obrazki po kilkadziesiąt dolarów.
Jak tu czegoś takiego nie kupić? Zwłaszcza że przy okazji można sobie zrobić seflie z artystką.

Selfie z atrystką


Zarówno ten tekst, jak i inne na podobny temat, można przeczytać w mojej książce "ART ETNO"
 


Sunday, November 18, 2018

Czy możemysię czegoś nauczyć od Aborygenów?



Krajobraz centralnej Australii widziany z lotu ptaka
W XIX wieku karawany odkrywców z wielbłądami wyprawiały się na pustynię Gibsona. Odkrywcy ci uznali, że te tereny nie nadają się do zamieszkania. Rosły tam wprawdzie kępy drzewek i traw, ale te drzewa to tylko pustynne eukaliptusy, którym starczał deszcz raz do roku. A deszcz tam padał tylko wtedy, kiedy nad Oceanią szalały cyklony niosące ze sobą wyjątkowo gęste chmury. Chmury te przełamywały się przez góry i wtedy nad pustyniami były powodzie. Woda spływała do okresowych jezior, ale te wkrótce wysychały i przez resztę roku panowała susza. Jak mieszkać w takim klimacie? Nawet owiec nie da się tu hodować. Uznano ten teren za bezludny i zostawiono go w spokoju.
Spokój został zakłócony, kiedy w połowie XX wieku Wielka Brytania chciała wypróbować swoją świeżo skonstruowaną bombę atomową i szukała do tego celu jakiegoś bezludnego miejsca. Nad pustynią Gibsona zaczęły latać samoloty i widziano z góry, że to miejsce nie jest tak zupełnie bezludne, że jednak ktoś tam mieszka. W takim razie trzeba coś zrobić, żeby teren jednak był bezludny. Znów zorganizowano wyprawy, tym razem samochodami terenowymi, by tych tajemniczych mieszkańców pustyni odnaleźć i gdzieś przesiedlić. Okazało się, że ci ludzie tam mieszkają niezupełnie legalnie. Po pierwsze, chodzą po pustyni na golasa, a w Australii chodzenie nago w miejscach publicznych jest nielegalne. Ponadto ci ludzie znajdują się na terytorium Australii, ale nie mają australijskiego obywatelstwa, nigdzie nie ma ich aktów urodzenia, nie znają też urzędowego w Australii języka angielskiego.
W kręgach antropologów wywołało to pewną sensację, bowiem najwyraźniej odkryto ludzi z epoki kamienia gładzonego, którzy jak dotąd nie mieli żadnego kontaktu z cywilizacją. Pisano o nich jak o ludziach pierwotnych nie posiadających prawie żadnej wiedzy, choć jednocześnie podziwiano ich za umiejętność nie tylko przeżycia, ale nawet utrzymania rodziny na pustyni, gdzie mieszkaniec Sydney zostawiony samemu sobie nie przeżyłby nawet tygodnia. Wraz z tym odkryciem pojawił się problem: przecież nowoczesny kraj w połowie XX wieku nie może sobie pozwolić na to, by jacyś jego mieszkańcy chodzili nago po pustyni i żywili się jaszczurkami. Trzeba dla nich stworzyć osiedla, gdzie mogliby jeść jakieś cywilizowane potrawy siedząc przy stole, trzeba im też dać ubrania, bo przecież za chodzenie nago mogą być aresztowani. No i dzieci trzeba do szkoły posłać, bo w cywilizowanym kraju takim jak Australia istnieje obowiązek szkolny. Nieposyłanie dzieci do szkoły jest nielegalne.
Aborygeni jedzący do syta
Stworzono kilka takich osiedli. Największym z nich, a także najbardziej znanym, jest Papunya, położona 240 km na zachód od Alice Springs. Papunya jest najbardziej znana, ponieważ w 1971 roku przyjechał tam Geoffey Bardon, by pracować w szkole jako nauczyciel sztuk plastycznych. Bardon był jednym z niewielu, dla których praca w takim miejscu nie była czymś w rodzaju zesłania. Przybyszom z pustyni Papunya była przedstawiana jako mlekiem i miodem płynąca, istotnie mogli tu codziennie jeść do syta, co na pustyni nie zawsze miało miejsce. Ale mimo oficjalnych dobrych chęci, nie było zrozumienia międzykulturowego. Przybysze z pustyni nie widzieli związku z jedzeniem, które wszyscy dostają w stołówce, a wykonywaniem innych, zupełnie niezwiązanych z jedzeniem czynności. Takich jak zamiatanie podwórza, doglądanie ogródka (w którym jedzenie wcale nie rośnie), albo mycie zamkniętych pomieszczeń, w których kazano im robić kupę. Kto to w ogóle widział, żeby kupę robić w zamkniętym pomieszczeniu! Tymczasem zdaniem zarządu przybyszów z pustyni trzeba było nauczyć, że na jedzenie trzeba zarobić i wyznaczył rezydentom zadania do wykonywania. Zdaniem zarządu przybysze powinni się nauczyć mieszkać w domach, które specjalnie dla nich zbudowano, tymczasem przybysze, jeśli się już dali namówić do spania w zamkniętych pomieszczeniach, traktowali te pomieszczenia tak jak każde inne miejsce na pustyni, gdzie się przebywało ledwie kilka dni i gdzie śmieci się wyrzucało byle gdzie. Zarząd uważał, że domostwa przybyszów są zaśmiecone, a przybysze uważali, że to wina zarządu, który każe im tak długo w jednym miejscu przebywać. Zarząd uważał, że przybysze z pustyni są brudni, nie myją się i nie piorą odzieży, a przybysze nie mogli zrozumieć, jak można cenną wodę marnować na mycie, nie mówiąc o praniu. Zresztą to zarząd kazał im te ubrania nosić.
Tak czy owak biali przybysze z wielkich miast woleli ograniczać kontakt z czarnymi przybyszami z pustyni do godzin służbowych, dla czarnych przybyszów z pustyni był nawet zakaz wstępu na osiedle, gdzie mieszkali biali przybysze z miast. Czarni przybysze z pustyni także ograniczali ten kontakt do minimum. Nawet nie próbowali przekonać białych przybyszów, że ci mogliby się jeszcze czegoś nauczyć. Było oczywiste, że biali przybysze nie wykazują nawet cienia zainteresowania tym, co mężczyzna powinien wiedzieć.
Dzieci mają iść do szkoły, ale jak tu uczyć dzieci, które nawet nie znają angielskiego? Szwargocą między sobą w jakimś nieznanym narzeczu i są nieposłuszne, ale też jak mają być posłuszne, skoro nie rozumieją co się do nich mówi? Rodzicom też nie można powiedzieć, żeby wpłynęły na swoje pociechy, bo rodzice też nie znają angielskiego. A w takim razie co, nauczyciele mają się uczyć języków Pintupi albo Piciandziara? Albo obu i jeszcze paru innych, bo w Papunya zgromadzono ludzi z różnych rejonów i mówiących różnymi językami. Jeszcze z ludźmi Arrente, pochodzącymi z terenów wokół Alice Springs, można się jakoś porozumieć, bo oni zetknęli się z przybyszami z miast wcześniej, niektórzy pracowali nawet jako kowboje na farmach, ale Pintupi zostali przywiezieni prosto z pustyni i świat białego człowieka to dla nich zupełna abstrakcja. Czy można się dziwić nauczycielom, że pracę na takiej placówce traktowali jak zesłanie?
Clifford Possum - malowidło na ścianie muzeum w Alice Springs
Geoffrey Bardon był inny, on właśnie chciał pracować z krajowcami, nawet się nauczył trochę języka Pintupi. Był nauczycielem plastyki świeżo po studiach, pełen nowych teorii na temat tego jaką rolę sztuka może odegrać w edukacji. Zgodnie ze współczesnymi teoriami sztuka ma wyrażać osobowość tego, kto tę sztukę tworzy, nie ma być naśladownictwem. Kiedy Bardon zaczął pracować w szkole w Papunya, zauważył coś ciekawego: tamtejsze dzieci w klasie rysowały kowbojów w stylu zupełnie europejskim, ale kiedy bawiły się na podwórku, rysowały w piasku zupełnie inne, skomplikowane wzory. Bardon mówił dzieciom, że w klasie też powinny rysować w swoim tradycyjnym stylu. Dzieci poszły do domu, a rano przyszły z ojcami. Ojcowie powiedzieli, że dzieci tego nie mogą zrobić, ale oni mogą i zrobią. Powiedzieli, że Papunya stoi w miejscu związanym ze Śnieniem Miodnej Mrówki, dlatego oni namalują Śnienie Miodnej Mrówki na ścianie szkoły. Okazało się, że czarni mieszkańcy Papunya to wytrawni plastycy, malowali zgodnie z prastarą tradycją, tylko medium było nowe. Takie plastyczne przedstawienie śnienia istnieje trochę na takiej zasadzie jak utwór muzyczny, który wykonywany jest w odpowiednim momencie, ale to nie znaczy, że kiedy nie jest wykonywany to nie istnieje. Ilustracje śnień wykonywano od pokoleń tylko na czas ceremonii na ziemi, w miejscu gdzie odbywały się tańce. Usypywano je z kolorowego piasku, często był to bardzo skomplikowany wzór, na którym następnie tańczono, tak że w końcu z tego śnienia nic nie zostawało. Tym razem Śnienie Miodnej Mrówki namalowane zostało na ścianie szkoły i zostało na nieco dłużej.
   Ale ani Bardon, ani twórcy malowidła nie zamierzali na tym poprzestać. Dla krajowców czymś niezwykłym było, że ktoś z białych przybyszów zainteresował się tym, co oni naprawdę mają do powiedzenia. Dla Bardona niezwykłym odkryciem było, że krajowcy maja dawną tradycję tworzenia obrazów i namawiał twórców, by tworzyli w bardziej trwałej materii. Kupował im farby akrylowe i płyty pilśniowe, obrazy powstałe w ten sposób krajowcy mogliby sprzedać i mieć w ten sposób własny dochód, nie musieliby żyć z zasiłków. A styl malowanych śnień idealnie pasował do panującej wówczas na rynku sztuki mody na abstrakcję. Na piasku śnienia usypywane były z malutkich kupeczek piasku, na płycie pilśniowej były to charakterystyczne kropeczki układające się we wzór. Bardon dostarczał materiałów, twórcy przychodzili do szopy za szkołą i tam malowali akrylami na płytach pilśniowych. Kiedy powstała pewna ilość tych obrazów, Bardon załadował je do samochodu i zawiózł do Alice Springs, gdzie znalazł galerię gotową te obrazy wystawić i sprzedać. W ciągu roku 1971-12, kiedy pracował w Papunya, Bardon był kilka razy w Alice Springs, za każdym razem z nowym ładunkiem obrazów. Obrazy te kupowali przejezdni turyści po kilkadziesiąt albo i sto kilkadziesiąt dolarów. To była spora suma dla twórców, z których niektórzy ledwie kilka lat wcześniej przyszli z pustyni, gdzie nie zarabiali nic (i tak naprawdę nie wiedzieli co to są pieniądze). 
Johnny Warnakula - obraz w muzeum w Alice Springs
Co ciekawe, obrazy te nie były kupowane jako ciekawostki etnograficzne tylko jako dzieła sztuki współczesnej. Idealnie się wpisywały w nurt modnej wtedy abstrakcji. W Alice Springs w 1971 roku sensację wzbudził niejaki Kaapa Tjampitjimpa, też mieszkaniec Papunya, który wygrał główną nagrodę w konkursie na współczesny obraz. Nie był to bynajmniej konkurs dla krajowców, startowali w nim najzupełniej biali artyści z regionu, a jury też się składało z najzupełniej białych ekspertów. Rok później Muzeum w Darwin, które kupiło kolekcję kilku twórców z Papunya, zorganizowało objazdową wystawę pokazywaną w kilku miastach Australii. Była ona w Sydney i w Melbourne, a w 1974 roku wystawiono ją w Alice Springs. Okazało się, że po paru dniach trzeba ją zamknąć. Dlaczego? Bo krajowcy z innych osiedli demonstrowali, rzucali kamienie i włócznie. Takie rzeczy absolutnie nie powinny być wystawiane na widok publiczny! Biali przyjaciele krajowców nie mogli tego zrozumieć. Jak to? To przecież chyba dobrze, że doceniana jest sztuka Aborygenów, że robione są wystawy? Nic z tego nie rozumiejąc organizatorzy wystawę zamknęli i sprawa przycichła. Wystawione obrazy na wszelki wypadek zamknięto w piwnicy muzeum w Darwin.
Jednakże galerie na wybrzeżu nadal wystawiały te obrazy, a ich ceny powoli rosły. Właściciele galerii, widząc że można na tym zarobić, wysyłali swoich agentów do Alice Springs, dostarczali artystom płótno i farby, kupowali od nich obrazy, a następnie sprzedawali na wybrzeżu po sporo wyższej cenie. Ceny rosły i rosły, wokół artystów z pustyni zaczynała się tworzyć legenda. W końcu w latach dziewięćdziesiątych agent domu aukcyjnego Sotheby wpadł na pomysł, by znaleźć te najwcześniejsze obrazy z Papunya, które przygodni turyści kupowali po kilkadziesiąt dolarów, i sprzedać je na aukcji. Rezultat przeszedł wszelkie oczekiwania, obrazy się sprzedawały po kilkadziesiąt tysięcy. Liderem początkowo był Clifford Possum Tjapaltjarri, którego obraz „Love Story”, sprzedany w 1972 roku za 60 dolarów, na aukcji w 1995 zmienił właściciela za prawie sześćdziesiąt tysięcy. Pięć lat później rekord pobił Johnny Warangkula Tjupurula, którego obraz „Water Dreaming at Kalipinypa” z 1972 roku sprzedany został za ponad czterysta tysięcy. Kupił go milioner z Ameryki.
Obrazy Aborygenów na sprzedaż
Tu pojawił się problem: jak to, najcenniejsze arcydzieła mają opuszczać granice kraju? Wiadomo, że Amerykanie mają najwięcej milionerów, ale co w takim razie zrobić? W europejskich krajach są przepisy zakazujące wywozu dziedzictwa narodowego za granicę. W Australii wprawdzie nie ma dzieł mistrzów renesansu, ale może sztuka Aborygenów może być jakoś odpowiednikiem? Tylko na jakiej podstawie wydać zakaz wywozu? Przecież to nie są zabytki sprzed kilkuset lat, artyści nierzadko jeszcze żyją. Komisje rządowe powołały ekspertów z muzeów etnograficznych, ale dla tych ekspertów to też była zagadka, obrazy malowane akrylem na płycie pilśniowej nie mają miejsca w kulturze koczowników. W końcu ktoś wpadł na pomysł, by zapytać samych twórców, co na ten temat myślą. Do Alice Springs wybrały się dwie panie, jedna przedstawicielka komisji rządowej, druga ekspertka, ale nie z muzeum etnograficznego, tylko historyk sztuki, która w ramach pracy naukowej spisała biografie głównych twórców z Papunya i znała ich osobiście.
Panie spotkały się z jednym z malarzy w lokalu w Alice Springs. Pani ekspert otwarła komputer, żeby omówić poszczególne obrazy, które właśnie miały być sprzedawane na aukcji. Skoro tylko pojawiły się na ekranie, malarz powiedział ostro:
   „Zamknij to. Nie będziemy na ten temat rozmawiać. Nie mieliście jakiegoś faceta, żeby z wami przyjechał?”
Okazało się (kiedy w końcu znalazł się facet), że obrazy, które pani ekspert miała w komputerze, mogą oglądać tylko mężczyźni. Są to obrazy usypywane z kolorowego piasku w czasie inicjacji młodych mężczyzn. Kobiety i dzieci nie powinny w ogóle tego widzieć.
A w takim razie dlaczego oni w ogóle malowali te obrazy, wieszali w galerii, sprzedawali?
Zaszło jedno wielkie nieporozumienie. Artyści, którzy ledwie kilka lat wcześniej po raz pierwszy zobaczyli białego człowieka, nie wiedzieli co to jest galeria, nie mieli pojęcia co biali ludzie zrobią z ich obrazami. Zupełnie prawdopodobnym jest, że za oczywiste uważali, że to co robią mężczyźni pozostanie między mężczyznami, nie będzie wystawiane tam, gdzie zobaczyć to będą mogły kobiety. Publiczna wystawa w Alice Springs spowodowała zamieszki, od tego czasu malarze z Papunya zmienili tematykę, odtąd tematy tabu nie pojawiały się w ich obrazach. Ale te najwcześniejsze obrazy zostały już sprzedane i ich autorzy nie mieli wpływu na to, co się z nimi działo.
Obraz, który twórca sprzedał za kilkadziesiąt dolarów po kilkudziesięciu latach sprzedany został za setki tysięcy, ale twórca nie dostał z tego ani grosika. Zapewne coś jednak zyskał, przypuszczalnie podskoczyły ceny jego nowych obrazów. Ale tu wcale nie o ceny chodzi. Raczej chodzi oto – jak to się stało, że obraz, którego temat był tabu (czyli święty) stał się po prostu towarem, który się kupuje i sprzedaje. Czego tu nie rozumiemy? Może możemy się od koczowników z pustyni czegoś nauczyć? Może zamieszki w Alice Springs miały znaczenie również dla nas?
A może po prostu tak musi być, świat zmierza w tym kierunku i już niedługo nadejdzie czas, kiedy Matkę Boska Częstochowska będzie można sprzedać, jeśli ktoś wyłoży odpowiednie pieniądze?


Matka Boska Cz estochowska


Zarówno ten tekst, jak i inne na podobny temat, można przeczytać w mojej książce "ART ETNO"