Thursday, April 25, 2019

Dlaczego indiańskie maski pokazują jęzory?



Popękane oczy wyrzezane z tujowego drewna patrzą groźnie na przybysza wchodzącego do wsi. Totemy stoją przed domami i mierzą przybysza drewnianymi oczami. Taki totem to piramida stworów siedzących jeden na drugim – orzeł siedzący na głowie niedźwiedzia, delfin balansujący na nosie. A wokoło ośnieżona turnie, wieś położona jest w dolinie rzeki otoczonej wysokimi górami. Totemy wyglądają bardzo malowniczo na ich tle.
Jest to wieś Ksan należąca do Indian Gitksan, ale Indianie w niej nie mieszkają. Zbudowali ją jako atrakcję dla turystów zniecierpliwieni pytaniami tylu:: „Czy wy ciągle mieszkacie w wigwamach?” Gitksan w wigwamach nigdy nie mieszkali. Dziś mieszkają w takich samych domach jak inni Kanadyjczycy, ale dla turystów zbudowali kilka takich domów, w jakich ich przodkowie mieszkali sto lat temu. Są to solidne domy z tujowych desek, a wchodzi się do nich przez totemy – przez rozdziawiona paszczę jakiegoś dziwnego stwora, albo między jego nogami. Ta nowa-stara wieś to dziś muzeum, zgromadzono tam przedmioty używane przez Indian w dawnych czasach. W jednym z domów jest szkoła snycerki, w której młode pokolenie uczy się, jak ich przodkowie rzezali dziwne stwory w tujowym drewnie. A jeśli młode pokolenie nie jest w danej chwili obecne, to i tak siedzi tam – w roli atrakcji turystycznej – snycerz i rzeza następna płaskorzeźbę do sklepu z pamiątkami.
Ze snycerzem można porozmawiać, on się spodziewa pytań i po to właśnie tam siedzi, żeby zagadywać turystów. Na większość pytań ma już gotową odpowiedź, zapewne się regularnie powtarzają. Na przykład pytanie o wigwamy. A ja nie lubię zadawać pytań, najciekawsze jest zawsze to, co mi ktoś powie nieindagowany. Tylko tak mogę się dowiedzieć rzeczy zupełnie niespodziewanych. Ale też jakoś trzeba zagaić rozmowę. No i chciałbym, żeby mi ktoś powiedział co to jest potlacz.

System prawny – mówi mi snycerz. Tak kiedyś było – podczas potlaczu ogłaszane były ważne decyzje, a kto był na potlaczu, ten był świadkiem: „Tak, byłem tam wtedy i to dostałem w prezencie”. Potlacz się wydaje na przykład wtedy, kiedy się wznosi totem. Kiedyś taki totem wznosiło się siedem dni. Te siedem dni to był czas, by zaprotestować przeciwko czemuś, czego na totemie nie powinno być. Bo na totemie mogą być tylko takie symbole, do jakich jego właściciel ma prawo. Jeśli jest inaczej, to prawy właściciel danego symbolu może przyjść i zaprotestować: „Tego zwierzaka musisz zlikwidować, bo nie masz prawa do tego symbolu”. Bo to nie tylko symbole, to także prawo do użytkowania tego czy innego kawałka ziemi, do polowania w tym lesie czy łowienia ryb w tej rzece. Totem to także coś w rodzaju herbu, by wszyscy z daleka widzieli jaki klan w danym domu mieszka. Dziś totemów przed domami się nie stawia, ale klany są nadal ważne, w czasie potlaczu każdy klan siada przy swoim stole.”
Przy stole?” pytam. „To w długich domach używano stołów?”
Nie nie, kiedyś było inaczej. Dziś potlacze nie są w długich domach, dziś potlacze wydaje się w miejskiej świetlicy i wszyscy siedzą przy stołach.”

Potlacz to jest takie dziwne słowo, które w literaturze używane jest jakby wszyscy wiedzieli o co chodzi, a jednocześnie nie można znaleźć wyjaśnienia co to właściwie jest. Zwłaszcza po polsku. Zetknąłem się z tym słowem w latach siedemdziesiątych, w wydanej wówczas po polsku książce Marcela Maussa. Marcel Mauss pisał po francusku i domyślam się, że jego tekst był głosem w jakiejś szerszej dyskusji, zapewne autor miał prawo wychodzić z założenia, że czytelnik będzie wiedział o czym mowa. Rzecz w tym, że dyskusja, której istnienia się domyślam, toczona była we Francji, w Polsce natomiast znalazłem wówczas tylko ten jeden głos. Z tekstu Maussa wynikało, że potlacz to była ceremonia celebrowana przez Indian z zachodniego wybrzeża Kanady, w czasie której wódz rozdawał wszystko co miał. No dobrze, ale co w czasie tej ceremonii się odbywało? Z jakiej okazji była celebrowana? No i jak to – rozdawał wszystko co miał? I co potem? Czy stawał się żebrakiem,jak buddyjscy mnisi?
Siedząc obok snycerza i nie zadając pytań obserwuję jak rzeza płaskorzeźbę. Raz po raz wchodzą inni turyści i zadają pytania. Słucham, jak rozmawia o kompozycji. Wśród Indian zachodniego wybrzeża Kanady od stuleci kwitła sztuka rzeźby, zarówno totemów, jak i płaskorzeźby na drewnianych pudełkach. Kompozycja zawsze tworzona była z charakterystycznych obłych kształtów. Słyszę, jak snycerz wyjaśnia turystom: „My to nazywamy ovoid”. Tu mi w głowie coś klika. „My”, to znaczy kto? My Indianie? My Gitskan? Przecież słowo „ovoid” nie pochodzi z języka Gitskan. Jest to słowo angielskie, stworzone zupełnie niedawno i tak się w dodatku składa, że ja wiem kto go po raz pierwszy użył.
Wiem to, bo trochę się do tej podróży przygotowałem. Nie znalazłem wprawdzie wiele o potlaczu, ale za to sporo na temat sztuki snycerskiej, która przykuwa uwagę turystów. Stąd wiem, że słowo 'ovoid” wprowadził autor nazwiskiem Bill Holm w książce opublikowanej w 1965 roku, a nazwał tak często w tej sztuce występujący charakterystyczny kształt, ni to owal, ni to prostokąt. Jest to termin bardzo przydatny, jeśli się o tej sztuce rozmawia tak, jak to robią krytycy sztuki. Jeśli się robi wystawy, kupuje i sprzedaje, jeśli ta sztuka funkcjonuje tak, jak w zachodniej cywilizacji funkcjonuje sztuka. Ale czy w dawnych czasach Indianie mieli wystawy, krytyków sztuki, sklepy z pamiątkami? Snycerz jest Indianinem, ale sam własną sztukę widzi oczyma białego człowieka. Trudno się temu dziwić, bowiem wedle wszelkiego prawdopodobieństwa chodził do takiej samej szkoły, co wszyscy Kanadyjczycy.
Indiański snycerz w Ksan
Płaskorzeźba skończona, snycerz pozwala sobie z nią zrobić zdjęcie. Ale nie będzie w żaden sposób użyta do potlaczu. Wędruje od razu na półkę w sklepie z pamiątkami, który znajduje się w sąsiednim długim domu.
Sugestią, że rzeźba mogłaby być użyta do potlaczu, wcale nie jest wyssana z palca. W Vancouver w Muzeum Antropologii jest cała wystawa masek używanych właśnie do potlaczu. Groteskowe twarze niby-ludzkie strojące przedziwne miny, pomalowane w pstrokate kolory. Groteskowe ptasie głowy z wielkimi dziobami kłapiącymi w czasie tańca. Jedna maska kruka ma dziób chyba na twa metry długi (tak naprawdę to wcale nie jest kruk, tylko Wielki Ludojad Mieszkający na Północnym Krańcu Świata Wydziobujący Ludziom Oczy). Wszystkie stłoczone w szklanych gablotach w Muzeum Antropologii w Vancouver. Wszystko na pokaz, żeby gawiedź mogła sobie to obejrzeć. Ale te maski wcale nie powstały po to, by być stłoczone w muzealnej gablocie na pokaz dla gawiedzi. Z opisów wynika, że są to maski używane do potlaczu. U pierwotnych właścicieli trzymane były w ukryciu, wyjmowane tylko na czas tańca, który był dramatyzacją mitu. Nie można ich było oglądać kiedykolwiek. Podobnie jak niektórych opowieści nie można było opowiadać w nieodpowiednim czasie. Zimowych opowieści nie opowiadano latem. Masek nie pokazywano poza momentem tańca.
Wśród opisów jest też wyjaśnienie, że wszystkie te maski były zgodnie z prawem kupione od wodza Jamesa Knoxa, któr zarobione pieniądze przeznaczył na zbożny cel. Wygląda to trochę tak, jakby muzeum się obawiało, że ktoś mógłby sobie coś pomyśleć. Na przykład że jest coś niewłaściwego w tym, że te maski są w tym miejscu wystawione na pokaz.
Muzeum Antropologii ma jak najbardziej podstawy do takich obaw. Takie kolekcje masek trafiały do muzeów w czasach, kiedy potlacz był w Kanadzie nielegalny, a Królewska Konna aresztowała uczestników i konfiskowała wszelkie rekwizyty w czasie potlaczu używane. Później, kiedy prawo zakazujące potlaczu zostało cofnięte, Indianie Kwakiutl wytoczyli proces rządowi Kanady i odzyskali skonfiskowane maski. Dziś te odzyskane maski są wystawione w Centrum Kultury U'mista w miejscowości Alert Bay, na małej wysepce na Pacyfiku u północnych wybrzeży wyspy Vancouver.
Opis w Muzeum Antropologii zaznacza, że wódz James Knox zupełnie dobrowolnie sprzedał te maski do muzeum, a za zarobione pieniądze zbudował łódź. Ale dlaczego wódz James Knox zgodził się sprzedać te maski? Czy przypadkiem on sam nie zaczął ich widzieć oczyma białego człowieka, jako obiektu niejako archeologicznego, który każdy kto chce może sobie w dowolnej chwili obejrzeć?
Drewniane oczy pomalowane na jaskrawe kolory patrzą na widza zza szkła. Niektóre patrzą na niego tak, jakby chciały mu coś powiedzieć, a on nie rozumiał. Inne chyba już dawno uznały, że widz i tak nic nie zrozumie, i tylko wybałuszają gały i pokazują mu język.

`



Jeśli kto woli czytać z papieru, to zarówno niniejsze opowiadanie, jak i wiele innych na temat amerykańskich Indian,

 znajduje się w papierowej książce: