Wódz Czerokisów Bill Baker na mustangu |
Wodzowie jadą na czele na mustangach.
Pierwszy mustang maści niebieskiej, jedzie na nim wódz
Czerokisów Bill John Baker i jego małżonka. Siedzą z tyłu,
wysoko, kłaniając się tłumom i machając im ręką. Drugi mustang
szary, jedzie na nim wice-wódz Joe Crittenden, z małżonką. Na
trzecim mustangu jedzie gość z sąsiedniego szczepu, wódz
Muskoginów James R. Floyd. Dalej jedzie rada szczepu, reprezentacje
różnych czerokiskich organizacji, potomkowie Murzynów-wyzwoleńców,
czerokiscy sędziowie, czerokiska policja, młodzież z czerokiskich
szkół. Są nawet czerokiskie orkiestry dęte. Wszyscy defilują
główną ulicą miasta Tahlequah, przed budynkiem czerokiskiego
Kapitolu.
Później jest orędzie do narodu wygłaszane przez
wodza Bakera na skwerze przed Kapitolem. Spotkanie otwiera ceremonia
wciągnięcia na maszt dwóch flag: Stanów Zjednoczonych i szczepu
Czerokisów. Zaraz potem chórek dziewcząt ubranych w kwieciste
suknie śpiewa hymn Stanów Zjednoczonych w języku czerokiskim. Te
kwieciste suknie wyglądają trochę jak stroje gospodyń wiejskich z
XIX wieku, ale najwyraźniej tu są uważane za czerokiski strój
ludowy. Po odśpiewaniu hymnu głos zabiera przywódca duchowy
szczepu.
"Widzicie tego ptaka wydrukowanego na ulotkach? To
jest żuraw, symbol dzisiejszego święta. Żuraw był zawsze czczony
przez Czerokisów. Wielcy wojownicy ubierali jego pióra, kiedy
udawali się na medytację. Pióra żurawia nie były używane do
ozdoby, tylko do medytacji. Pozyskiwano je łapiąc ptaka żywcem,
potem go wypuszczano. Żuraw mieszka zawsze w pobliżu wody i to ma
związek z tematem dzisiejszej ceremonii: WODA JEST ŚWIĘTA. A teraz
błogosławieństwo. Niech was błogosławi Bóg Ojciec, Bogini
Matka, Boże Dziecię i Duch Święty".
Oficjalna część święta Czerokisów |
Wódz Baker też podejmuje wątek świętości wody.
"Woda jest święta, a my jesteśmy tu po to, by naszym potomkom
w siódmym pokoleniu zapewnić taką samą wodę, jaką my pijemy.
Dlatego też niektórzy spośród Czerokisów pojechali wspierać
obrońców wody w rezerwacie Standing Rock na północy." Ale
większość orędzia dotyczy budżetu szczepu i tego, jak dobrze
jest on wykorzystywany. Wsparcie dostała grupa młodzieży, która
rowerami wybrała się odtworzyć trasę szlaku łez. Chata Sequoi,
obecnie muzeum, została wykupiona z rąk prywatnego właściciela,
który chciał muzeum zamknąć z powodu zbyt małej liczby
odwiedzin. Przyjęto również do szczepu potomków Murzynów,
których Czerokisi musieli wyzwolić po wojnie secesyjnej. Murzyni
owi nie byli członkami szczepu, ale ostatnio Sąd Najwyższy Stanów
Zjednoczonych orzekł, że mają do tego prawo, a następnie Sąd
Najwyższy Czerokisów przyznał im obywatelstwo.
Zaraz zaraz, chwila moment. Jacyś Murzyni domagają
się, żeby ich przyjąć do indiańskiego szczepu? To by znaczyło,
że ten budżet jest rzeczywiście całkiem dobrze zarządzany.
Najwyraźniej bycie członkiem szczepu Czerokisów niesie ze sobą
jakieś korzyści. Ale jakie?
I jeszcze jedno zaraz zaraz. Jak to - wyzwoleńcy?
Czyżby to znaczyło, że Czerokisi przed wojną secesyjną mieli
niewolników?
***
W historycznym centrum miasta Tahlequah stoi budynek
Kapitolu. Jest to imponujący budynek z czerwonej cegły, zbudowany
na planie kwadratu, z wielkimi oknami i sygnaturką na dachu. W
latach 1869-1907 służył on jako siedziba władz Republiki
Czerokisów.
Tu trzeba dopisać tę irytującą wstawkę, ponieważ
wszyscy czytelnicy spodziewają się, że wodzowie szczepu Indian w
XIX wieku powinni się spotykać w namiocie rady, a nie w jakimś
Kapitolu z czerwonej cegły. W końcu to Oklahoma, terytorium Indian,
którzy powinni ganiać po prerii w pióropuszach. Konieczna jest
więc ta wstawka rozwiewająca mit stworzony przez Buffalo Bila i
podtrzymywany przez pop-kulturę, w tym również takie pozornie
sprzyjające biednym Indianom książki jak "Pochowaj me serce w
Wounded Knee". Książki takie, skierowane do potencjalnego
lewicowego nabywcy, podtrzymują obraz Indianina jako cywilizacyjnie
prymitywnego. Jest to obraz oparty na wyrywkowych informacjach i
dlatego fałszywy.
Czerokisi to największy szczep Indian w Stanach
Zjednoczonych, ale jego historia nijak nie pasuje do stereotypu. Jest
to jeden z tak zwanych "pięciu cywilizowanych szczepów",
klasyfikowanych tak, ponieważ już w XVIII wieku ich członkowie
przejęli metody gospodarowania swoich białych sąsiadów. W ciemię
bici nie byli i przyuważyli dość szybko, że pole zaorane wołami
i nawiezione tym, co woły po sobie zostawią daje większy plon i
przy mniejszym nakładzie pracy, niż pole na kawałku lasu
karczowanym na nowo za każdym razem, kiedy stare pole wyjałowieje.
Przyuważyli również, że wołowinę pasącą się na łące za
domem łatwiej wrzucić do gara niż jeleninę, za którą trzeba się
uganiać po lesie. Na domiar wszystkiego przekonali się, że do
pracy w polu można wysłać kupionego Murzyna.
Ale nie tylko o gospodarkę chodzi. Czerokisi na
początku XIX wieku stworzyli republikę na wzór Stanów
Zjednoczonych, z konstytucją, parlamentem (który tylko w nazwie był
"radą szczepu") i prezydentem (tylko w nazwie "wodzem").W
konstytucji, uchwalonej w 1827 roku, jest jasny zapis, że ziemia
szczepu jest wspólna i ktokolwiek ją sprzedaje komuś spoza
szczepu, ten podlega karze śmierci. Zapis ten powstał dlatego, że
w XVIII wieku biali kupowali ziemię od wodzów poszczególnych wsi,
w wyniku czego terytorium szczepu niebezpiecznie się kurczyło. Było
to w czasach, kiedy Czerokisi mieszkali w górach na terenie
dzisiejszych stanów Georgia i Północna Karolina. Stolicą kraju
Czerokisów była miejscowość New Echota w dzisiejszej Georgii.
Funkcję prezydenta pełnił wówczas wódz John Ross.
Kapitol w Tahlequah |
Wódz John Ross wyjątkowo nie pasuje do stereotypu
wodza Indian. Nie dość że chodził w surducie i cylindrze, ale też
zamiast wojować ze Stanami Zjednoczonymi wytoczył im proces, który
wygrał. Orzekający wówczas sędzia Marshall stwierdził, że
szczep Indian stanowi byt polityczny odrębny od Stanów
Zjednoczonych, od którego rząd Stanów może kupić ziemię, ale
nie może go zmusić do sprzedaży. Orzekł on również, że
ponieważ szczep jest odrębnym bytem politycznym, na terenie przezeń
zajmowanym nie obowiązuje prawo stanowe, tylko prawo tego szczepu.
Tymczasem prezydent Andrew Jackson, prowadzący politykę wysiedlania
Indian za Missisipi, orzeczenie to zignorował. Wprawdzie prezydent
republiki czerokiskiej, czyli wódz John Ross, nie chciał mu
sprzedać ziemi szczepu, ale czy to problem? Prezydent Jackson i tak
znalazł kogoś, kto mu podpisał odpowiedni dokument. Dokument ten
obiecywał Czerokisom ziemię w Oklahomie (którą Stany Zjednoczone
kupiły parę lat wcześniej od Napoleona) w zamian za ziemię na
terenie stanu Georgia. Dokument podpisał Major Ridge, który był
wprawdzie wpływową postacią wśród Czerokisów, ale nie miał
kompetencji by taki dokument podpisać. Jednym z sygnatariuszy był
też Elias Boudinot, redaktor czerokiskiej gazety, który jako
redaktor też był oczywiście wpływową postacią, ale nie nie miał
większych kompetencji do podpisywania takich dokumentów, niż
powiedzmy Adam Michnik.
Bo Czerokisi (ach te stereotypy) mieli wtedy swoją
gazetę. Nazywała się ona "Cherokee Phoenix" i wydawana
była synoptycznie w dwóch językach. Część anglojęzyczna
przeznaczona była dla przyjaznego czytelnika w amerykańskich
miastach, część czerokiska była dla Indian, którzy nie znali
angielskiego, ale umieli czytać w swoim języku. Bo Czerokisi w XIX
wieku mieli własne pismo (ach te stereotypy), które opracował im
nie żaden misjonarz, tylko Indianin imieniem Sequoya.
Major Ridge i inni sygnatariusze spakowali manatki i
wyjechali do Oklahomy dobrowolnie, natomiast wódz John Ross oraz
większość szczepu postanowili stosować bierny opór. Wysłana
celem przeprowadzenia akcji armia musiała poszczególnych Indian
dosłownie wynosić z domów. Prezydent Jackson teoretycznie
zorganizował logistykę całej akcji, ale albo była ona
niedopracowana, albo po części rozkradziona, dość że w wyniku
niedożywienia zmarło kilka tysięcy osób. Był to słynny "Szlak
łez" Czerokisów.
Teoretycznie klęska, ale to właśnie orzeczenie
sędziego Marshalla jest podstawą do tego, że dziś rezerwaty
Indian traktowane są niejako eksterytorialnie. Prawo stanowe w nich
nie obowiązuje, więc można na ich terenie budować kasyna, mimo że
w większości stanów obowiązuje purytański zakaz hazardu. A
republika Czerokisów bynajmniej nie przestała istnieć. Odbudowana
została w nowym miejscu, nowo założone miasto Tahlequah zostało
stolicą, zbudowano Kapitol, w którym spotykała się rada szczepu.
Rada ta uznała (wbrew opinii wodza Johna Rossa), że ci, co
podpisali dokument sprzedający cały kraj Amerykanom powinni ponieść
śmierć. Zginęli oni jednej nocy, 22 czerwca 1839 roku. Tylko
ostrzeżony wcześniej Stand Watie, syn Majora Ridge'a, zdołał
uciec.
Czerokisi przybyli do Oklahomy razem ze swoimi czarnymi
niewolnikami. Niewykluczone, że u Czerokisów niewolnikom było
generalnie lepiej, niż u białych plantatorów, ponieważ zdarzało
się, że murzyńscy uciekinierzy z białych plantacji przyłączali
się do "szlaku łez" i dotarli do Oklahomy. Tym niemniej
Czerokisi mieli swoich niewolników, którzy pracowali na polach, i
wcale nie chcieli się ich pozbywać. Kiedy wybuchła wojna
secesyjna, wódz John Ross próbował prowadzić politykę
neutralności, ale wielu Czerokisów sprzyjało południowym stanom i
przyłączyło się do ich armii. Stand Watie został nawet
generałem. Jednakże okazało się, że Czerokisi walczyli po
przegranej stronie i musieli swoim niewolnikom przyznać wolność.
Kapitol kapitolem, niewolnicy niewolnikami, w jednym
Czerokisi różnili się bardzo od swoich białych sąsiadów: w ich
republice nie było prywatnej własności ziemi. Każdy obywatel mógł
uprawiać każdy dostępny kawałek ziemi, ale jeśli przestał ją
uprawiać, to nie miał do niej żadnych praw. Taki stan rzeczy był
niezrozumiały dla białych sąsiadów, którzy uważali, że w
republice Czerokisów zbyt dużo ziemi marnuje się leżąc odłogiem.
Powstała propozycja, by utworzyć stan Oklahoma, w którym biali i
Indianie mieliby równe prawa, ziemia uprawiana przez Indian byłaby
im przydzielona na własność, a nadwyżka przyznana białym
farmerom. Republika Czerokisów wcielona byłaby do stanu Oklahoma.
Propozycję wcielono w życie w 1907 roku. Przeprowadzono spis
ludności republik indiańskich (również innych "cywilizowanych
szczepów"), wszystkim obywatelom przyznano pewną ilość ziemi
na własność, a resztę rozparcelowano między białych osadników.
Można powiedzieć, że tak się skończyła historia
ludu Czerokisów. Taka była w każdym razie moja pochodząca z
literatury wiedza w momencie, kiedy jechałem do Tahlequah zobaczyć
Kapitol, który zdecydowanie nie wygląda jak namiot rady.
Tylko że tu zdecydowanie więcej rzeczy nie wygląda
tak, jak powinno wyglądać. O co chodzi z tą paradą? Skoro
historia szczepu się skończyła, to skąd ci wodzowie jadący na
mustangach? Skąd sędziowie, policjanci, wódz naczelny wygłaszający
orędzie do narodu w cieniu Kapitolu?
***
Hymn śpiewany w języku Czerokisów |
"Tradycyjny taniec kobiecy, tancerki prosimy do
kręgu". Tubalny głos mistrza ceremonii słychać przez
wszystkie głośniki. "Southern Thunder, prosimy o muzykę".
Chłopcy z mikrofonami na drągach podbiegają do kręgu
bębnistów o tej właśnie nazwie. Kilku mężczyzn siedzących
wokół bębna zaczyna w niego walić najpierw delikatnie, potem
coraz głośniej, w końcu zaczynają śpiewać. Nie śpiewają tak
wysokimi głosami, jak w rezerwatach Sjuksów na północy, ale linia
melodyczna jest generalnie podobna. Kobiety w kręgu tańczą
dostojnie, stawiając małe kroczki i uginając nogi przy każdym
kroku tak, że wiszący na przedramieniu szal kołysze się jak
wahadło. Większość tańczących kobiet jest ubrana w stroje do
tańca tradycyjnego takie jak u Sjuksów, ale jest też grupa kobiet
ubrana w kwieciste suknie, narodowy strój Czerokisek.
Generalnie tutejszy powwow jest bardzo podobny do tych w
rezerwatach na północy, u Odżibwejów i Sjuksów. Inaczej niż na
północy, gdzie powwow zawsze zaczyna się w południe, tu Wielkie
Wejście jest dopiero o szóstej wieczorem, kiedy słońce już
zachodzi. Większość tańców odbywa się przy świetle boiskowych
latarń. Inaczej niż u Sjuksów, gdzie kobiety tańczą w kręgu
poruszającym się w kierunku przeciwnym niż mężczyźni, tu
wszyscy obchodzą krąg w kierunku zgodnym z ruchem słońca (tak jak
u Odżibwejów). Z kolei inaczej niż u Odżibwejów, u których
grupy bębnistów i śpiewaków są zawsze w środku kręgu tancerzy,
tu bębny są wokół kręgu (tak jak u Sjuksów). Inaczej niż u
szczepów na północy, gdzie mężczyźni śpiewają wysokimi
falsetami, a towarzyszące im kobiety jeszcze o oktawę wyżej, tu
mężczyźni śpiewają zwykłymi, znacznie niższymi głosami. Tym
niemniej jest to podobna linia melodyczna, czasem śpiewana bez
tekstu, tylko z jedną powtarzającą się sylabą. Jest to
niewątpliwie muzyka do powwow, w żaden sposób niepodobna do muzyki
białego człowieka.
Tymczasem na niedalekim boisku sportowym odbywa się
coś, czego nigdzie na północy nie widziałem: mecz piłki zwanej
tu "stickball". Nazwa jest taka dlatego, że piłeczkę
można łapać tylko malutkimi rakietami na długich kijach, przy
czym każdy zawodnik ma dwie takie rakiety. Celem nie jest bramka,
tylko pojedynczy słup. Zawodników na boisku jest kilkudziesięciu,
dużo więcej niż w piłce nożnej, tłum kłebi się i po chwili
błyskawicznie rozbiega goniąc za piłeczką. Przy czym zawodnicy
mogą się najwyraźniej traktować tak jak w rugby, popychając się
i przewracając, tylko piłki nie mogą dotknąć inaczej, niż tylko
rakietą.
Obserwując mecz siadam na ławeczce obok Murzyna, który
jest całkiem rozmowny, a mówi akcentem takim jak Muddy Waters albo
John Lee Hooker. Mówi, że nie jest potomkiem tutejszych
wyzwoleńców, tylko przyjechał tu z Missisipi ze swoją żoną
Indianką. Tam gdzie mieszka jest rezerwat Czoktawów i tam właśnie
znalazł żonę. Czoktawowie przeszli szlak łez podobny do
Czerokisów i większość mieszka w Oklahomie, zupełnie niedaleko.
Sama nazwa Oklahoma pochodzi z języka Czoktawów. Najwyraźniej
jednak nie wszyscy przeszli szlak łez, niektórzy zostali w swoich
starych siedzibach. Najwyraźniej też grają w stickball i jest to
tam na tyle popularne, że mąż Indianki przychodzi popatrzeć na
mecz.
***
"Heritage center" (czyli "Centrum
tradycji") to właściwie muzeum na wolnym powietrzu, gdzie
głównym obiektem jest zrekonstruowana tradycyjna wieś czerokiska z
czasów sprzed przesiedlenia. Z okazji święta narodowego Czerokisów
przed tym muzeum jest jarmark, kłębią się tam tłumy, które
również wchodzą zwiedzić ową wieś. Nie wolno zwiedzać samemu
sobie, trzeba chodzić z grupą i przewodnikiem. Normalnie nie lubię
trajkotania przewodników, ale tym razem mam szczęście:
przewodnikiem jest urodzony gawędziarz. Ubrany jest w strój
Czerokiza z XVIII wieku, łącznie z 'irokezem", czyli fryzurą,
która wcale nie tylko u Irokezów była wtedy w modzie.
Demonstracja gry w stickball |
Porusza różne tematy, opowiada ciekawie. Na przykład
o zasadach gry w stickball. Są dwa rodzaje gry, w jedną grają sami
chłopcy, a w drugą chłopcy przeciw dziewczętom. Jeśli grają
tylko chłopcy, to mogą dotykać piłki tylko rakietami, mogą się
dowolnie popychać i przewracać. Zawodników może być dowolna
ilość, byle było po równo. Jeśli grają tylko chłopcy, to cele
stanowią pojedyncze słupy po obu stronach boiska. Jeśli jednak
grają chłopcy przeciw dziewczynom, to cel jest jeden, drewniana
ryba na wysokim słupie. Chłopcy mogą dotykać piłki tylko
rakietami, a dziewczyny mogą łapać rękami. Chłopcom nie wolno
popychać i przewracać dziewczyn, natomiast dziewczyny mogą
popychać i przewracać chłopaków. Przewodnik demonstruje jak się
tych rakiet używa. Przypominają trochę rakiety do lacrosse, ale
koszyczek do łapania piłeczki jest mniejszy, a każdy zawodnik
trzyma dwie rakiety, jedną w każdej ręce.
Przewodnik demonstruje też użycie trzcinowych
dmuchawek, jakich niegdyś chłopcy używali do polowania na ptaki.
Zadaniem młodych chłopców było pilnowanie pól, żeby ptaki nie
wyjadały ziaren kukurydzy. Strzały dmuchawek nie były zatrute, ale
dla małych ptaków i tak śmiertelne. Te ptaki były następnie
przynoszone i zostawiane przy wejściu do domu rady i jeeśli ktoś
we wsi chciał sobie zrobić rosół, to mógł je po prostu wziąć.
Co ciekawe, dawni podróżnicy zwrócili uwagę, że wszystkie te
ptaki miały przestrzelone oko, co by świadczyło o umiejętnościach
owych chłopców.
Świadomie napisałem "dom rady", bo w
czerokiskiej wsi próżno byłoby szukać tipi czy wigwamów.
Czerokisi w XVIII wieku mieszkali w solidnych chatach, przy czym
każda rodzina miała dwie, jedną letnią, druga zimową. Letnia
chata miała dach, ale nie miała ścian, natomiast zimowa chata
miała ściany i palenisko. Dom rady był centralnym miejscem wsi,
miał siedem ścian i stożkowaty dach. Ścian było siedem, bo
siedem było czerokiskich klanów, i każdy klan miał swoje miejsce
pod jedną ze ścian. Każdy Czerokis należał do jednego z siedmiu
klanów, przynależność dziedziczył po matce. Każdy, kto miał
matkę Czerokiskę i należał do klanu, uważany był za Czerokisa,
nie miało znaczenia kim jest ojciec. W XVIII wieku biali osiedlali
się czasem w kraju Czerokisów i brali sobie Indianki za żony. Wódz
John Ross miał podobno tylko jedną ósmą krwi indiańskiej, ale
nikt nie kwestionuje tego, że był Czerokisem.
***
Kapitol w Tahlequah stoi pośrodku zielonego skweru
ocienionego drzewami i otoczonego budynkami. Jeden z tych budynków,
z grubo ciosanego kamienia, zwany jest zbrojownią. Z okazji święta
jest tam wystawa sztuki, oczywiście czerokiskich artystów. Nie jest
to sztuka najwyższego lotu, nie przykuwa mojej uwagi. W rogu sali
jakaś Indianka sprzedaje płyty z muzyką, chórki dziewczęce
ubrane w kwieciste suknie. Pytam, czy mógłbym trochę posłuchać.
Pani nie ma sprzętu, ale znajduje mi te chórki w internecie i
demonstruje na telefonie. Brzmią trochę jak ten chórek co śpiewał
hymn ameryki po czerokisku, też nie najwyższego lotu, ale nawiązuje
się rozmowa. Bardzo ciekawa rozmowa, w końcu dowiaduję się jak to
jest, że nie ma rezerwatu, ale jest szczep, który ma i sędziów i
policję i najwyraźniej jakąś jurysdykcję. Tylko gdzie ta
jurysdykcja obowiązuje?
"Te działki, które Indianie otrzymali w 1907
roku, traktowane są jako ziemia indiańska", mówi moja
rozmówczyni. "Na tej ziemi można prowadzić działalność
gospodarczą i nie płacić podatków. Jest to tak zwana 'restricted
land', czyli ziemia z ograniczeniami. Nie można jej sprzedać
komukolwiek, można ją sprzedać wyłącznie innemu członkowi
szczepu. Dlatego nie można na takiej ziemi wziąć pożyczki z banku
na hipotekę, bo bank nie mógłby przejąć tej ziemi w razie
niespłacenia pożyczki. Jeśli się chce wziąć pożyczkę, trzeba
wnieść do szczepu o zdjęcie ograniczeń. Ale na takiej ziemi stoi
kasyno przy wjeździe do miasta, tam też są sklepy z tytoniem bez
podatku.
Wyzwoleńcy Czerokisów |
"Ale ziemia z restrykcjami ma też swoje korzyści.
Na przykład szczep doprowadza wodę. Myśmy niedawno właśnie mieli
doprowadzoną wodę. Do niedawna mieliśmy tylko wodę ze studni.
Była oczywiście elektryczna pompa, ale to i tak uciążliwe, bo nie
można było jednocześnie używać pralki i brać prysznica, bo
jeśli się opróżniło studnię, to trzeba było czekać aż się
napełni, co mogło trwać godzinę lub dwie. A teraz jest woda z
wodociągu i nie ma takich problemów. Członkowie szczepu mają wodę
doprowadzoną za darmo. ale sąsiedzi, nawet jeśli nie są członkami
szczepu, i tak na tym korzystają, bo płacą tylko za doprowadzenie
wody do swojej posesji.
"Szczep ma także własną służbę zdrowia. Nie
jest ona może na takim poziomie, jak w innych, prywatnych
szpitalach, ale czerokiski szpital może wysłać pacjenta do innego
szpitala na wykonanie konkretnej operacji. Większość Czerokisów
ma też prywatne ubezpieczenia, ale za to nie musimy płacić
Obama-care. Tylko musimy udowodnić, że jesteśmy członkami
szczepu. Dlatego mamy szczepowe dowody osobiste.
Ci potomkowie wyzwoleńców chcieliby mieć te wszystkie
udogodnienia, ale nie powinni być przyjęci do szczepu. To nie są
Indianie, nie znają naszej tradycji. Widziałam ich w telewizji,
udają Indian, noszą jakieś pióra, ale to nie nasza tradycja. Oni
nie są Czerokisami. Ale to rząd Stanów Zjednoczonych chce nas
ukarać za to, że braliśmy udział w wojnie secesyjnej po złej
stronie.
Powwow to nie nasza tradycja. Organizujemy tylko jeden
powwow w ciągu roku, międzyplemienny, przyjeżdżają do nas
przedstawiciele innych szczepów z Oklahomy. Ale to nie nasza
tradycja. Naszą tradycją jest stomp dance. W czasie stomp dance
kobiety mają przywiązane do ud po kilka grzechotek ze skorup
żółwia, tak że muszą tańczyć w rozkroku. Mężczyźni tańczą
z takimi grzechotkami w rękach. Wczoraj i przedwczoraj był stomp
dance w specjalnym miejscu przy Centrum Tradycji, ale nie wiem czy
dziś też jest.
Ale idź do John Ross Museum, tam pracuje mój syn, on
ci więcej opowie. No i odwiedź też domek Sequoi.
***
Domek Sequoi jest dość daleko poza miastem i
oczywiście nie ma tam transportu publicznego, trzeba dojechać
samochodem. Jest to nie tyle atrakcja turystyczna, co skarb narodowy,
ostatnio wykupiony z rąk prywatnych, o czym wspomniał wódz Baker w
swoim orędziu. Sequoia to geniusz na skalę światową: niepiśmienny
Indianin, który postanowił wymyślić pismo dla swojego języka i
dopiął swego. Mieszkał w chacie z pni drzewnych i ta chata
pozostała po nim jako pamiątka. Dziś jest to muzeum.
Geniusz, który wymyślił pismo dla swojego języka.
Innego języka zresztą nie znał. Wprawdzie elita Czerokisów w
owych czasach posyłała swoje dzieci do angielskich szkół, ale
Sequoia do tej elity nie należał. Angielskiego nie znał. Zachowane
są opowieści, jak w grupie wojowników była rozmowa o tym, że
Stwórca dał białym ludziom pismo, a Indianom nie dał, na co
Sequoia zareagował: "Co tam Stwórca nie dał, ja wymyślę
pismo dla Indian!" Podobno przez kilkanaście lat coś
kombinował, rysował jakieś znaki na skórze lub korze, ludzie go
uważali za dziwaka. Ale miał córeczkę, z którą się często
bawił i która się tych znaków nauczyła. Pewnego dnia ktoś
oskarżył Sequoię o uprawianie czarów, a on postanowił udowodnić,
że to nie czary, tylko logiczny system, którego nawet dziecko
potrafi się nauczyć. Kilku zebranym osobom kazał wymyślić słowo,
zapisał te słowa i polecił zanieść je córce, która w tym
momencie nie była obecna, a ona wszystkie te słowa poprawnie
odczytała. Wtedy ktoś doszedł do wniosku, ze taki wynalazek może
być dla szczepu bardzo przydatny.
Sequoia należał do grupy Czerokisów, którzy dali się
namówić do dobrowolnego opuszczenia dawnych siedzib w Georgii i
osiedlenia się w dzisiejszej Oklahomie. Odległość między tymi
stanami to pół kontynentu i trudno wpaść z wizytą do rodziny ot
tak sobie. Ale przecież można - skoro jest taki wspaniały
wynalazek - pisać listy! A skoro dziecko może się tego alfabetu
nauczyć, to może i dorosły. Nagle wśród Czerokisów nastała
mania uczenia się alfabetu i pisania listów, a biali kupcy ze
zdumieniem odkryli, że wśród Indian jest popyt na papier i
atrament.
Stół w domku Sequoi |
W czasie kiedy Sequoia próbował na własną rękę
wymyślić alfabet, niektórzy Czerokisi postanowili iść na skróty
i posłali dzieci do angielskich szkół. Takim był wódz Górski
Grzbiet, który swego syna Johna Ridge i bratanka Eliasa Boudinot
posłał do szkoły w Conneticut. Kiedy w 1828 roku Rada Szczepu
postanowiła zacząć wydawać regularne pismo, Elias Boudinot został
jego redaktorem. Pismo miało tytuł "Cherokee Phoenix" i
wydawane było synoptycznie w dwóch językach, część czerokiska
zapisana była alfabetem Sequoi. Rok wcześniej tym alfabetem
zapisana została Konstytucja Republiki Czerokisów. To była właśnie
ta konstytucja, której jeden z punktów głosił: "Ktokolwiek
sprzedaje ziemię komuś spoza szczepu, ten podlega karze śmierci".
Rok 1836 to dla Czerokisów rok tragedii narodowej. Wódz
Górski Grzbiet (znany po Angielsku jako Major Ridge), jego syn John
Ridge i bratanek Elias Boudinot, sądząc że nie ma innego wyjścia,
podpisali traktat w New Echota, na mocy którego zrzekli się swoich
ziem na rzecz stanu Georgia, w zamian otrzymując tereny w
dzisiejszej Oklahomie. Nie mieli oni uprawnień do podpisywania
takiego dokumentu. Wedle Czerokiskiej konstytucji jedynym
upoważnionym do takiego podpisu był wódz John Ross, który
złożenia swojego podpisu kategorycznie odmawiał.
Był to rok Szlaku Łez, kiedy większość szczepu
wbrew swojej woli musiała opuścić swój dawny kraj w dzisiejszym
stanie Georgia i przenieść się do Oklahomy. To spowodowało nowe
konflikty, bowiem Czerokisi, którzy osiedlili się w Oklahomie
dobrowolnie przybywszy tam wcześniej uważali, że to ich kraj i nie
widzieli powodu, by nowi przybysze (których była przytłaczająca
większość) mieli teraz rządzić. Podobno Sequoia - który nie był
już uważany za dziwaka, lecz miał autorytet dobrodzieja narodu -
wychodził z siebie, by zwaśnione strony pogodzić. W końcu w 1839
roku uchwalono nową konstytucję godzącą interesy obu stron.
A sam Sequoia wybrał się, by odznaleźć jeszcze jedna
grupę Czerokisów, która osiedliła się w Teksasie, ale wygnana
stamtąd wyruszyła do Meksyku. Sequoia podróżował po Meksyku by
ich odnaleźć, ale z tej podróży już nie wrócił.
Pozostała po nim chatynka, dziś skarb narodowy. Stoi z
dala od miast, pośród pól i lasów wschodniej Oklahomy, w sporym
parku, do którego wejście jest po mozaice układającej się w
słowo "witamy" w czerokiskim alfabecie. Sama chatynka
ukryta jest w większym budynku obudowującym ją całkowicie. W
budynku porozwieszane są tablice z informacjąmi kim był Sequoia,
bo zapewne przeciętny odwiedzający to miejsce Amerykanin nie ma
pojęcia. Wystawionych jest też kilka wyrobów żelaznych, bo
Sequoia oprócz wszystkiego był kowalem, a jeszcze oprócz tego
warzył sól z pobliskich słonych źródeł.
Do chatynki, zbudowanej z potężnych bali drewnianych,
można wejść. Jest tam biureczko, na nim kałamarz, gęsie pióro i
wyprawiona skóra jelenia, na której wypisane są litery
czerokiskiego alfabetu. Coś jakby taki mały testament.
Trochę smutny testament. Dziś w zasadzie nikt tego
alfabetu nie używa. Wykształcona po angielsku czerokiska młodzież
jest w zasadzie całkowicie anglojęzyczna, a język i pismo
Czerokisów powoli odchodzą w zapomnienie.
***
Muzeum Johna Rossa jest na obrzeżach Tahlequah, tuż
przy cmentarzu, na którym jest grób wielkiego wodza. Zmarł on
wprawdzie w Washington DC, ale szczep zorganizował sprowadzenie jego
zwłok tutaj. Dla większości Czerokisów jest on bohaterem
narodowym numer jeden.
Samo muzeum nie przybliża postaci Johna Rossa jako
człowieka, jest to raczej muzeum jego publicznej działalności.
Można zobaczyć pisane jego ręką dokumenty i komentarze do nich
dotyczące historii szczepu. Jest też trochę o historii szczepu po
śmierci Johna Rossa.
Bruce Ross |
Kiedy odwiedzam to miejsce, przy wejściu siedzi starszy
mężczyzna z siwą brodą, który chętnie nawiązuje rozmowę.
Przedstawia się jako Bruce Ross, potomek wielkiego wodza. Ma dar
gawędziarza i tak naprawdę po to tu jest, by gawędzić z takimi
gośćmi jak ja. Pytam go o stomp dance, czy gdzieś tu w pobliżu
można na taką ceremonię pójść.
"Stomp dance w Tahlequah to zabawa, prawdziwa
ceremonia ma miejsce tylko na Redbird Smith Stomp Grounds. Do
ceremonii konieczny jest Święty Płomień, a tylko tam on jest.
Święty płomień przywieziony był w czasie Szlaku Łez w siedmiu
częściach, każda część cały czas płonęła, każdy klan miał
ze sobą głownie. Te głownie zostały po przyjeździe scalone.
Redbird Stomp Grounds jest na terenie działki, którą dostał
Czerwony Ptak, kiedy dzielono rezerwat Czerokisów w 1906 roku.
Czerwony Ptak odmówił przyjęcia działki i podpisał odpowiedni
dokument dopiero, kiedy go w kajdankach przyprowadzono do sądu. Dziś
na terenie jego działki odbywają się ceremonie Keetowah Society,
czyli stowarzyszenia, które jest jakby kościołem tradycyjnej
religii czerokiskiej. Ale nie ma sprzeczności między naszą religią
a chrześcijaństwem. Ja sam byłem w seminarium i miałem zostać
katolickim księdzem, chociaż końcu nim nie zostałem. Ale Czerwony
Ptak skłaniał się ku chrześcijaństwu. Syn Czerwonego Ptaka
chciał się odciąć od chrześcijaństwa, skradł trochę Świętego
Ognia i założył własny stomp ground, ale Świętego Ognia nie
można ukraść. Ja tam byłem tylko raz, kiedy mój przewodnik
duchowy Hickory Starr tam pojechał i zabrał mnie ze sobą. Ja tam
od razu poczułem się niedobrze, a po powrocie musiałem się umyć.
I nie tylko ja taką reakcje miałem, inni tak samo.
"Kiedyś miałem konflikt z prawem i byłem
aresztowany, ale szeryf rano mnie wypuścił i nie dał mi zarzutu.
Poszedłem do domu i chciałem zmyć z siebie ten areszt, a żona
mówi, ze mam natychmiast zadzwonić do Hickory Starra, teraz, a nie
po umyciu. Zadzwoniłem, a Hickory mnie pyta gdzie jestem. Mówię,
że w domu, a on pyta gdzie w domu, bo mam wyjść na werandę. Kabel
od telefonu był długi, wyszedłem, a on mnie pyta co widzę. Mówię
mu że sowa siedzi na drzewie. On pyta czy tylko jedna. Przyjrzałem
się lepiej i zobaczyłem drugą też. On mi na to, że tylko
sprawdza czy doleciały.
"Kiedyś na stomp ground spotkałem takiego bardzo
starego człowieka, którego nigdy wcześniej nie widziałem, a on mi
mówi, że mnie już raz spotkał. Kiedy się dziwiłem, powiedział,
że widział mnie, kiedy ojciec mnie tu przyniósł malutkiego i na
rękach wokół ognia nosił.
"Jeśli chcesz, to możesz pojechać do Redbird
Smith Ceremonial Grounds. To jest niedaleko Tenkiller State Park.
Może tam kogoś spotkasz, kto ci więcej opowie.
***
Za radą Bruce Rossa jadę do Redbird Smith Ceremonial
Grounds. Bruce dokładnie opisał mi drogę, inaczej w żadnym razie
bym tu nie trafił. To nie jest atrakcja turystyczna, nie ma
drogowskazów jak dojechać. Od szosy trzeba jechać kawałek przez
las drogą gruntową. Miejsce stanowi spory trawnik okolony drzewami,
pośrodku trawnika popiół i cztery niedopalone kłody, a wokół
ogniska siedem zadaszeń. Nieopodal stoi wysoki słup z drewnianą
rybą na czubku. Panuje tu zupełna cisza. Z dala od autostrad i
miast. Przejmująca niemal cisza. Ciche serce kraju Czerokisów.
Redbird Smith Ceremonial Grounds |
Jeśli kto woli czytać z papieru, to zarówno niniejsze opowiadanie, jak i wiele innych na temat amerykańskich Indian,
znajduje się w papierowej książce: