Tuesday, January 22, 2019

Czerokisi

Wódz Czerokisów Bill Baker na mustangu

Wodzowie jadą na czele na mustangach.
Pierwszy mustang maści niebieskiej, jedzie na nim wódz Czerokisów Bill John Baker i jego małżonka. Siedzą z tyłu, wysoko, kłaniając się tłumom i machając im ręką. Drugi mustang szary, jedzie na nim wice-wódz Joe Crittenden, z małżonką. Na trzecim mustangu jedzie gość z sąsiedniego szczepu, wódz Muskoginów James R. Floyd. Dalej jedzie rada szczepu, reprezentacje różnych czerokiskich organizacji, potomkowie Murzynów-wyzwoleńców, czerokiscy sędziowie, czerokiska policja, młodzież z czerokiskich szkół. Są nawet czerokiskie orkiestry dęte. Wszyscy defilują główną ulicą miasta Tahlequah, przed budynkiem czerokiskiego Kapitolu.
Później jest orędzie do narodu wygłaszane przez wodza Bakera na skwerze przed Kapitolem. Spotkanie otwiera ceremonia wciągnięcia na maszt dwóch flag: Stanów Zjednoczonych i szczepu Czerokisów. Zaraz potem chórek dziewcząt ubranych w kwieciste suknie śpiewa hymn Stanów Zjednoczonych w języku czerokiskim. Te kwieciste suknie wyglądają trochę jak stroje gospodyń wiejskich z XIX wieku, ale najwyraźniej tu są uważane za czerokiski strój ludowy. Po odśpiewaniu hymnu głos zabiera przywódca duchowy szczepu.
"Widzicie tego ptaka wydrukowanego na ulotkach? To jest żuraw, symbol dzisiejszego święta. Żuraw był zawsze czczony przez Czerokisów. Wielcy wojownicy ubierali jego pióra, kiedy udawali się na medytację. Pióra żurawia nie były używane do ozdoby, tylko do medytacji. Pozyskiwano je łapiąc ptaka żywcem, potem go wypuszczano. Żuraw mieszka zawsze w pobliżu wody i to ma związek z tematem dzisiejszej ceremonii: WODA JEST ŚWIĘTA. A teraz błogosławieństwo. Niech was błogosławi Bóg Ojciec, Bogini Matka, Boże Dziecię i Duch Święty".
Oficjalna część święta Czerokisów
Wódz Baker też podejmuje wątek świętości wody. "Woda jest święta, a my jesteśmy tu po to, by naszym potomkom w siódmym pokoleniu zapewnić taką samą wodę, jaką my pijemy. Dlatego też niektórzy spośród Czerokisów pojechali wspierać obrońców wody w rezerwacie Standing Rock na północy." Ale większość orędzia dotyczy budżetu szczepu i tego, jak dobrze jest on wykorzystywany. Wsparcie dostała grupa młodzieży, która rowerami wybrała się odtworzyć trasę szlaku łez. Chata Sequoi, obecnie muzeum, została wykupiona z rąk prywatnego właściciela, który chciał muzeum zamknąć z powodu zbyt małej liczby odwiedzin. Przyjęto również do szczepu potomków Murzynów, których Czerokisi musieli wyzwolić po wojnie secesyjnej. Murzyni owi nie byli członkami szczepu, ale ostatnio Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych orzekł, że mają do tego prawo, a następnie Sąd Najwyższy Czerokisów przyznał im obywatelstwo.
Zaraz zaraz, chwila moment. Jacyś Murzyni domagają się, żeby ich przyjąć do indiańskiego szczepu? To by znaczyło, że ten budżet jest rzeczywiście całkiem dobrze zarządzany. Najwyraźniej bycie członkiem szczepu Czerokisów niesie ze sobą jakieś korzyści. Ale jakie?
I jeszcze jedno zaraz zaraz. Jak to - wyzwoleńcy? Czyżby to znaczyło, że Czerokisi przed wojną secesyjną mieli niewolników?


***
W historycznym centrum miasta Tahlequah stoi budynek Kapitolu. Jest to imponujący budynek z czerwonej cegły, zbudowany na planie kwadratu, z wielkimi oknami i sygnaturką na dachu. W latach 1869-1907 służył on jako siedziba władz Republiki Czerokisów.
Tu trzeba dopisać tę irytującą wstawkę, ponieważ wszyscy czytelnicy spodziewają się, że wodzowie szczepu Indian w XIX wieku powinni się spotykać w namiocie rady, a nie w jakimś Kapitolu z czerwonej cegły. W końcu to Oklahoma, terytorium Indian, którzy powinni ganiać po prerii w pióropuszach. Konieczna jest więc ta wstawka rozwiewająca mit stworzony przez Buffalo Bila i podtrzymywany przez pop-kulturę, w tym również takie pozornie sprzyjające biednym Indianom książki jak "Pochowaj me serce w Wounded Knee". Książki takie, skierowane do potencjalnego lewicowego nabywcy, podtrzymują obraz Indianina jako cywilizacyjnie prymitywnego. Jest to obraz oparty na wyrywkowych informacjach i dlatego fałszywy.
Czerokisi to największy szczep Indian w Stanach Zjednoczonych, ale jego historia nijak nie pasuje do stereotypu. Jest to jeden z tak zwanych "pięciu cywilizowanych szczepów", klasyfikowanych tak, ponieważ już w XVIII wieku ich członkowie przejęli metody gospodarowania swoich białych sąsiadów. W ciemię bici nie byli i przyuważyli dość szybko, że pole zaorane wołami i nawiezione tym, co woły po sobie zostawią daje większy plon i przy mniejszym nakładzie pracy, niż pole na kawałku lasu karczowanym na nowo za każdym razem, kiedy stare pole wyjałowieje. Przyuważyli również, że wołowinę pasącą się na łące za domem łatwiej wrzucić do gara niż jeleninę, za którą trzeba się uganiać po lesie. Na domiar wszystkiego przekonali się, że do pracy w polu można wysłać kupionego Murzyna.
Ale nie tylko o gospodarkę chodzi. Czerokisi na początku XIX wieku stworzyli republikę na wzór Stanów Zjednoczonych, z konstytucją, parlamentem (który tylko w nazwie był "radą szczepu") i prezydentem (tylko w nazwie "wodzem").W konstytucji, uchwalonej w 1827 roku, jest jasny zapis, że ziemia szczepu jest wspólna i ktokolwiek ją sprzedaje komuś spoza szczepu, ten podlega karze śmierci. Zapis ten powstał dlatego, że w XVIII wieku biali kupowali ziemię od wodzów poszczególnych wsi, w wyniku czego terytorium szczepu niebezpiecznie się kurczyło. Było to w czasach, kiedy Czerokisi mieszkali w górach na terenie dzisiejszych stanów Georgia i Północna Karolina. Stolicą kraju Czerokisów była miejscowość New Echota w dzisiejszej Georgii. Funkcję prezydenta pełnił wówczas wódz John Ross.
Kapitol w Tahlequah

Wódz John Ross wyjątkowo nie pasuje do stereotypu wodza Indian. Nie dość że chodził w surducie i cylindrze, ale też zamiast wojować ze Stanami Zjednoczonymi wytoczył im proces, który wygrał. Orzekający wówczas sędzia Marshall stwierdził, że szczep Indian stanowi byt polityczny odrębny od Stanów Zjednoczonych, od którego rząd Stanów może kupić ziemię, ale nie może go zmusić do sprzedaży. Orzekł on również, że ponieważ szczep jest odrębnym bytem politycznym, na terenie przezeń zajmowanym nie obowiązuje prawo stanowe, tylko prawo tego szczepu. Tymczasem prezydent Andrew Jackson, prowadzący politykę wysiedlania Indian za Missisipi, orzeczenie to zignorował. Wprawdzie prezydent republiki czerokiskiej, czyli wódz John Ross, nie chciał mu sprzedać ziemi szczepu, ale czy to problem? Prezydent Jackson i tak znalazł kogoś, kto mu podpisał odpowiedni dokument. Dokument ten obiecywał Czerokisom ziemię w Oklahomie (którą Stany Zjednoczone kupiły parę lat wcześniej od Napoleona) w zamian za ziemię na terenie stanu Georgia. Dokument podpisał Major Ridge, który był wprawdzie wpływową postacią wśród Czerokisów, ale nie miał kompetencji by taki dokument podpisać. Jednym z sygnatariuszy był też Elias Boudinot, redaktor czerokiskiej gazety, który jako redaktor też był oczywiście wpływową postacią, ale nie nie miał większych kompetencji do podpisywania takich dokumentów, niż powiedzmy Adam Michnik.
Bo Czerokisi (ach te stereotypy) mieli wtedy swoją gazetę. Nazywała się ona "Cherokee Phoenix" i wydawana była synoptycznie w dwóch językach. Część anglojęzyczna przeznaczona była dla przyjaznego czytelnika w amerykańskich miastach, część czerokiska była dla Indian, którzy nie znali angielskiego, ale umieli czytać w swoim języku. Bo Czerokisi w XIX wieku mieli własne pismo (ach te stereotypy), które opracował im nie żaden misjonarz, tylko Indianin imieniem Sequoya.
Major Ridge i inni sygnatariusze spakowali manatki i wyjechali do Oklahomy dobrowolnie, natomiast wódz John Ross oraz większość szczepu postanowili stosować bierny opór. Wysłana celem przeprowadzenia akcji armia musiała poszczególnych Indian dosłownie wynosić z domów. Prezydent Jackson teoretycznie zorganizował logistykę całej akcji, ale albo była ona niedopracowana, albo po części rozkradziona, dość że w wyniku niedożywienia zmarło kilka tysięcy osób. Był to słynny "Szlak łez" Czerokisów.
Teoretycznie klęska, ale to właśnie orzeczenie sędziego Marshalla jest podstawą do tego, że dziś rezerwaty Indian traktowane są niejako eksterytorialnie. Prawo stanowe w nich nie obowiązuje, więc można na ich terenie budować kasyna, mimo że w większości stanów obowiązuje purytański zakaz hazardu. A republika Czerokisów bynajmniej nie przestała istnieć. Odbudowana została w nowym miejscu, nowo założone miasto Tahlequah zostało stolicą, zbudowano Kapitol, w którym spotykała się rada szczepu. Rada ta uznała (wbrew opinii wodza Johna Rossa), że ci, co podpisali dokument sprzedający cały kraj Amerykanom powinni ponieść śmierć. Zginęli oni jednej nocy, 22 czerwca 1839 roku. Tylko ostrzeżony wcześniej Stand Watie, syn Majora Ridge'a, zdołał uciec.
Czerokisi przybyli do Oklahomy razem ze swoimi czarnymi niewolnikami. Niewykluczone, że u Czerokisów niewolnikom było generalnie lepiej, niż u białych plantatorów, ponieważ zdarzało się, że murzyńscy uciekinierzy z białych plantacji przyłączali się do "szlaku łez" i dotarli do Oklahomy. Tym niemniej Czerokisi mieli swoich niewolników, którzy pracowali na polach, i wcale nie chcieli się ich pozbywać. Kiedy wybuchła wojna secesyjna, wódz John Ross próbował prowadzić politykę neutralności, ale wielu Czerokisów sprzyjało południowym stanom i przyłączyło się do ich armii. Stand Watie został nawet generałem. Jednakże okazało się, że Czerokisi walczyli po przegranej stronie i musieli swoim niewolnikom przyznać wolność.
Kapitol kapitolem, niewolnicy niewolnikami, w jednym Czerokisi różnili się bardzo od swoich białych sąsiadów: w ich republice nie było prywatnej własności ziemi. Każdy obywatel mógł uprawiać każdy dostępny kawałek ziemi, ale jeśli przestał ją uprawiać, to nie miał do niej żadnych praw. Taki stan rzeczy był niezrozumiały dla białych sąsiadów, którzy uważali, że w republice Czerokisów zbyt dużo ziemi marnuje się leżąc odłogiem. Powstała propozycja, by utworzyć stan Oklahoma, w którym biali i Indianie mieliby równe prawa, ziemia uprawiana przez Indian byłaby im przydzielona na własność, a nadwyżka przyznana białym farmerom. Republika Czerokisów wcielona byłaby do stanu Oklahoma. Propozycję wcielono w życie w 1907 roku. Przeprowadzono spis ludności republik indiańskich (również innych "cywilizowanych szczepów"), wszystkim obywatelom przyznano pewną ilość ziemi na własność, a resztę rozparcelowano między białych osadników.
Można powiedzieć, że tak się skończyła historia ludu Czerokisów. Taka była w każdym razie moja pochodząca z literatury wiedza w momencie, kiedy jechałem do Tahlequah zobaczyć Kapitol, który zdecydowanie nie wygląda jak namiot rady.
Tylko że tu zdecydowanie więcej rzeczy nie wygląda tak, jak powinno wyglądać. O co chodzi z tą paradą? Skoro historia szczepu się skończyła, to skąd ci wodzowie jadący na mustangach? Skąd sędziowie, policjanci, wódz naczelny wygłaszający orędzie do narodu w cieniu Kapitolu?



***
Hymn śpiewany w języku Czerokisów
"Tradycyjny taniec kobiecy, tancerki prosimy do kręgu". Tubalny głos mistrza ceremonii słychać przez wszystkie głośniki. "Southern Thunder, prosimy o muzykę".
Chłopcy z mikrofonami na drągach podbiegają do kręgu bębnistów o tej właśnie nazwie. Kilku mężczyzn siedzących wokół bębna zaczyna w niego walić najpierw delikatnie, potem coraz głośniej, w końcu zaczynają śpiewać. Nie śpiewają tak wysokimi głosami, jak w rezerwatach Sjuksów na północy, ale linia melodyczna jest generalnie podobna. Kobiety w kręgu tańczą dostojnie, stawiając małe kroczki i uginając nogi przy każdym kroku tak, że wiszący na przedramieniu szal kołysze się jak wahadło. Większość tańczących kobiet jest ubrana w stroje do tańca tradycyjnego takie jak u Sjuksów, ale jest też grupa kobiet ubrana w kwieciste suknie, narodowy strój Czerokisek.
Generalnie tutejszy powwow jest bardzo podobny do tych w rezerwatach na północy, u Odżibwejów i Sjuksów. Inaczej niż na północy, gdzie powwow zawsze zaczyna się w południe, tu Wielkie Wejście jest dopiero o szóstej wieczorem, kiedy słońce już zachodzi. Większość tańców odbywa się przy świetle boiskowych latarń. Inaczej niż u Sjuksów, gdzie kobiety tańczą w kręgu poruszającym się w kierunku przeciwnym niż mężczyźni, tu wszyscy obchodzą krąg w kierunku zgodnym z ruchem słońca (tak jak u Odżibwejów). Z kolei inaczej niż u Odżibwejów, u których grupy bębnistów i śpiewaków są zawsze w środku kręgu tancerzy, tu bębny są wokół kręgu (tak jak u Sjuksów). Inaczej niż u szczepów na północy, gdzie mężczyźni śpiewają wysokimi falsetami, a towarzyszące im kobiety jeszcze o oktawę wyżej, tu mężczyźni śpiewają zwykłymi, znacznie niższymi głosami. Tym niemniej jest to podobna linia melodyczna, czasem śpiewana bez tekstu, tylko z jedną powtarzającą się sylabą. Jest to niewątpliwie muzyka do powwow, w żaden sposób niepodobna do muzyki białego człowieka.
Tymczasem na niedalekim boisku sportowym odbywa się coś, czego nigdzie na północy nie widziałem: mecz piłki zwanej tu "stickball". Nazwa jest taka dlatego, że piłeczkę można łapać tylko malutkimi rakietami na długich kijach, przy czym każdy zawodnik ma dwie takie rakiety. Celem nie jest bramka, tylko pojedynczy słup. Zawodników na boisku jest kilkudziesięciu, dużo więcej niż w piłce nożnej, tłum kłebi się i po chwili błyskawicznie rozbiega goniąc za piłeczką. Przy czym zawodnicy mogą się najwyraźniej traktować tak jak w rugby, popychając się i przewracając, tylko piłki nie mogą dotknąć inaczej, niż tylko rakietą.
Obserwując mecz siadam na ławeczce obok Murzyna, który jest całkiem rozmowny, a mówi akcentem takim jak Muddy Waters albo John Lee Hooker. Mówi, że nie jest potomkiem tutejszych wyzwoleńców, tylko przyjechał tu z Missisipi ze swoją żoną Indianką. Tam gdzie mieszka jest rezerwat Czoktawów i tam właśnie znalazł żonę. Czoktawowie przeszli szlak łez podobny do Czerokisów i większość mieszka w Oklahomie, zupełnie niedaleko. Sama nazwa Oklahoma pochodzi z języka Czoktawów. Najwyraźniej jednak nie wszyscy przeszli szlak łez, niektórzy zostali w swoich starych siedzibach. Najwyraźniej też grają w stickball i jest to tam na tyle popularne, że mąż Indianki przychodzi popatrzeć na mecz.



***
"Heritage center" (czyli "Centrum tradycji") to właściwie muzeum na wolnym powietrzu, gdzie głównym obiektem jest zrekonstruowana tradycyjna wieś czerokiska z czasów sprzed przesiedlenia. Z okazji święta narodowego Czerokisów przed tym muzeum jest jarmark, kłębią się tam tłumy, które również wchodzą zwiedzić ową wieś. Nie wolno zwiedzać samemu sobie, trzeba chodzić z grupą i przewodnikiem. Normalnie nie lubię trajkotania przewodników, ale tym razem mam szczęście: przewodnikiem jest urodzony gawędziarz. Ubrany jest w strój Czerokiza z XVIII wieku, łącznie z 'irokezem", czyli fryzurą, która wcale nie tylko u Irokezów była wtedy w modzie.
Demonstracja gry w stickball
Porusza różne tematy, opowiada ciekawie. Na przykład o zasadach gry w stickball. Są dwa rodzaje gry, w jedną grają sami chłopcy, a w drugą chłopcy przeciw dziewczętom. Jeśli grają tylko chłopcy, to mogą dotykać piłki tylko rakietami, mogą się dowolnie popychać i przewracać. Zawodników może być dowolna ilość, byle było po równo. Jeśli grają tylko chłopcy, to cele stanowią pojedyncze słupy po obu stronach boiska. Jeśli jednak grają chłopcy przeciw dziewczynom, to cel jest jeden, drewniana ryba na wysokim słupie. Chłopcy mogą dotykać piłki tylko rakietami, a dziewczyny mogą łapać rękami. Chłopcom nie wolno popychać i przewracać dziewczyn, natomiast dziewczyny mogą popychać i przewracać chłopaków. Przewodnik demonstruje jak się tych rakiet używa. Przypominają trochę rakiety do lacrosse, ale koszyczek do łapania piłeczki jest mniejszy, a każdy zawodnik trzyma dwie rakiety, jedną w każdej ręce.
Przewodnik demonstruje też użycie trzcinowych dmuchawek, jakich niegdyś chłopcy używali do polowania na ptaki. Zadaniem młodych chłopców było pilnowanie pól, żeby ptaki nie wyjadały ziaren kukurydzy. Strzały dmuchawek nie były zatrute, ale dla małych ptaków i tak śmiertelne. Te ptaki były następnie przynoszone i zostawiane przy wejściu do domu rady i jeeśli ktoś we wsi chciał sobie zrobić rosół, to mógł je po prostu wziąć. Co ciekawe, dawni podróżnicy zwrócili uwagę, że wszystkie te ptaki miały przestrzelone oko, co by świadczyło o umiejętnościach owych chłopców.
Świadomie napisałem "dom rady", bo w czerokiskiej wsi próżno byłoby szukać tipi czy wigwamów. Czerokisi w XVIII wieku mieszkali w solidnych chatach, przy czym każda rodzina miała dwie, jedną letnią, druga zimową. Letnia chata miała dach, ale nie miała ścian, natomiast zimowa chata miała ściany i palenisko. Dom rady był centralnym miejscem wsi, miał siedem ścian i stożkowaty dach. Ścian było siedem, bo siedem było czerokiskich klanów, i każdy klan miał swoje miejsce pod jedną ze ścian. Każdy Czerokis należał do jednego z siedmiu klanów, przynależność dziedziczył po matce. Każdy, kto miał matkę Czerokiskę i należał do klanu, uważany był za Czerokisa, nie miało znaczenia kim jest ojciec. W XVIII wieku biali osiedlali się czasem w kraju Czerokisów i brali sobie Indianki za żony. Wódz John Ross miał podobno tylko jedną ósmą krwi indiańskiej, ale nikt nie kwestionuje tego, że był Czerokisem.



***
Kapitol w Tahlequah stoi pośrodku zielonego skweru ocienionego drzewami i otoczonego budynkami. Jeden z tych budynków, z grubo ciosanego kamienia, zwany jest zbrojownią. Z okazji święta jest tam wystawa sztuki, oczywiście czerokiskich artystów. Nie jest to sztuka najwyższego lotu, nie przykuwa mojej uwagi. W rogu sali jakaś Indianka sprzedaje płyty z muzyką, chórki dziewczęce ubrane w kwieciste suknie. Pytam, czy mógłbym trochę posłuchać. Pani nie ma sprzętu, ale znajduje mi te chórki w internecie i demonstruje na telefonie. Brzmią trochę jak ten chórek co śpiewał hymn ameryki po czerokisku, też nie najwyższego lotu, ale nawiązuje się rozmowa. Bardzo ciekawa rozmowa, w końcu dowiaduję się jak to jest, że nie ma rezerwatu, ale jest szczep, który ma i sędziów i policję i najwyraźniej jakąś jurysdykcję. Tylko gdzie ta jurysdykcja obowiązuje?
"Te działki, które Indianie otrzymali w 1907 roku, traktowane są jako ziemia indiańska", mówi moja rozmówczyni. "Na tej ziemi można prowadzić działalność gospodarczą i nie płacić podatków. Jest to tak zwana 'restricted land', czyli ziemia z ograniczeniami. Nie można jej sprzedać komukolwiek, można ją sprzedać wyłącznie innemu członkowi szczepu. Dlatego nie można na takiej ziemi wziąć pożyczki z banku na hipotekę, bo bank nie mógłby przejąć tej ziemi w razie niespłacenia pożyczki. Jeśli się chce wziąć pożyczkę, trzeba wnieść do szczepu o zdjęcie ograniczeń. Ale na takiej ziemi stoi kasyno przy wjeździe do miasta, tam też są sklepy z tytoniem bez podatku.
Wyzwoleńcy Czerokisów
"Ale ziemia z restrykcjami ma też swoje korzyści. Na przykład szczep doprowadza wodę. Myśmy niedawno właśnie mieli doprowadzoną wodę. Do niedawna mieliśmy tylko wodę ze studni. Była oczywiście elektryczna pompa, ale to i tak uciążliwe, bo nie można było jednocześnie używać pralki i brać prysznica, bo jeśli się opróżniło studnię, to trzeba było czekać aż się napełni, co mogło trwać godzinę lub dwie. A teraz jest woda z wodociągu i nie ma takich problemów. Członkowie szczepu mają wodę doprowadzoną za darmo. ale sąsiedzi, nawet jeśli nie są członkami szczepu, i tak na tym korzystają, bo płacą tylko za doprowadzenie wody do swojej posesji.
"Szczep ma także własną służbę zdrowia. Nie jest ona może na takim poziomie, jak w innych, prywatnych szpitalach, ale czerokiski szpital może wysłać pacjenta do innego szpitala na wykonanie konkretnej operacji. Większość Czerokisów ma też prywatne ubezpieczenia, ale za to nie musimy płacić Obama-care. Tylko musimy udowodnić, że jesteśmy członkami szczepu. Dlatego mamy szczepowe dowody osobiste.
Ci potomkowie wyzwoleńców chcieliby mieć te wszystkie udogodnienia, ale nie powinni być przyjęci do szczepu. To nie są Indianie, nie znają naszej tradycji. Widziałam ich w telewizji, udają Indian, noszą jakieś pióra, ale to nie nasza tradycja. Oni nie są Czerokisami. Ale to rząd Stanów Zjednoczonych chce nas ukarać za to, że braliśmy udział w wojnie secesyjnej po złej stronie.
Powwow to nie nasza tradycja. Organizujemy tylko jeden powwow w ciągu roku, międzyplemienny, przyjeżdżają do nas przedstawiciele innych szczepów z Oklahomy. Ale to nie nasza tradycja. Naszą tradycją jest stomp dance. W czasie stomp dance kobiety mają przywiązane do ud po kilka grzechotek ze skorup żółwia, tak że muszą tańczyć w rozkroku. Mężczyźni tańczą z takimi grzechotkami w rękach. Wczoraj i przedwczoraj był stomp dance w specjalnym miejscu przy Centrum Tradycji, ale nie wiem czy dziś też jest.
Ale idź do John Ross Museum, tam pracuje mój syn, on ci więcej opowie. No i odwiedź też domek Sequoi.



***
Domek Sequoi jest dość daleko poza miastem i oczywiście nie ma tam transportu publicznego, trzeba dojechać samochodem. Jest to nie tyle atrakcja turystyczna, co skarb narodowy, ostatnio wykupiony z rąk prywatnych, o czym wspomniał wódz Baker w swoim orędziu. Sequoia to geniusz na skalę światową: niepiśmienny Indianin, który postanowił wymyślić pismo dla swojego języka i dopiął swego. Mieszkał w chacie z pni drzewnych i ta chata pozostała po nim jako pamiątka. Dziś jest to muzeum.
Geniusz, który wymyślił pismo dla swojego języka. Innego języka zresztą nie znał. Wprawdzie elita Czerokisów w owych czasach posyłała swoje dzieci do angielskich szkół, ale Sequoia do tej elity nie należał. Angielskiego nie znał. Zachowane są opowieści, jak w grupie wojowników była rozmowa o tym, że Stwórca dał białym ludziom pismo, a Indianom nie dał, na co Sequoia zareagował: "Co tam Stwórca nie dał, ja wymyślę pismo dla Indian!" Podobno przez kilkanaście lat coś kombinował, rysował jakieś znaki na skórze lub korze, ludzie go uważali za dziwaka. Ale miał córeczkę, z którą się często bawił i która się tych znaków nauczyła. Pewnego dnia ktoś oskarżył Sequoię o uprawianie czarów, a on postanowił udowodnić, że to nie czary, tylko logiczny system, którego nawet dziecko potrafi się nauczyć. Kilku zebranym osobom kazał wymyślić słowo, zapisał te słowa i polecił zanieść je córce, która w tym momencie nie była obecna, a ona wszystkie te słowa poprawnie odczytała. Wtedy ktoś doszedł do wniosku, ze taki wynalazek może być dla szczepu bardzo przydatny.
Sequoia należał do grupy Czerokisów, którzy dali się namówić do dobrowolnego opuszczenia dawnych siedzib w Georgii i osiedlenia się w dzisiejszej Oklahomie. Odległość między tymi stanami to pół kontynentu i trudno wpaść z wizytą do rodziny ot tak sobie. Ale przecież można - skoro jest taki wspaniały wynalazek - pisać listy! A skoro dziecko może się tego alfabetu nauczyć, to może i dorosły. Nagle wśród Czerokisów nastała mania uczenia się alfabetu i pisania listów, a biali kupcy ze zdumieniem odkryli, że wśród Indian jest popyt na papier i atrament.
Stół w domku Sequoi
W czasie kiedy Sequoia próbował na własną rękę wymyślić alfabet, niektórzy Czerokisi postanowili iść na skróty i posłali dzieci do angielskich szkół. Takim był wódz Górski Grzbiet, który swego syna Johna Ridge i bratanka Eliasa Boudinot posłał do szkoły w Conneticut. Kiedy w 1828 roku Rada Szczepu postanowiła zacząć wydawać regularne pismo, Elias Boudinot został jego redaktorem. Pismo miało tytuł "Cherokee Phoenix" i wydawane było synoptycznie w dwóch językach, część czerokiska zapisana była alfabetem Sequoi. Rok wcześniej tym alfabetem zapisana została Konstytucja Republiki Czerokisów. To była właśnie ta konstytucja, której jeden z punktów głosił: "Ktokolwiek sprzedaje ziemię komuś spoza szczepu, ten podlega karze śmierci".
Rok 1836 to dla Czerokisów rok tragedii narodowej. Wódz Górski Grzbiet (znany po Angielsku jako Major Ridge), jego syn John Ridge i bratanek Elias Boudinot, sądząc że nie ma innego wyjścia, podpisali traktat w New Echota, na mocy którego zrzekli się swoich ziem na rzecz stanu Georgia, w zamian otrzymując tereny w dzisiejszej Oklahomie. Nie mieli oni uprawnień do podpisywania takiego dokumentu. Wedle Czerokiskiej konstytucji jedynym upoważnionym do takiego podpisu był wódz John Ross, który złożenia swojego podpisu kategorycznie odmawiał.
Był to rok Szlaku Łez, kiedy większość szczepu wbrew swojej woli musiała opuścić swój dawny kraj w dzisiejszym stanie Georgia i przenieść się do Oklahomy. To spowodowało nowe konflikty, bowiem Czerokisi, którzy osiedlili się w Oklahomie dobrowolnie przybywszy tam wcześniej uważali, że to ich kraj i nie widzieli powodu, by nowi przybysze (których była przytłaczająca większość) mieli teraz rządzić. Podobno Sequoia - który nie był już uważany za dziwaka, lecz miał autorytet dobrodzieja narodu - wychodził z siebie, by zwaśnione strony pogodzić. W końcu w 1839 roku uchwalono nową konstytucję godzącą interesy obu stron.
A sam Sequoia wybrał się, by odznaleźć jeszcze jedna grupę Czerokisów, która osiedliła się w Teksasie, ale wygnana stamtąd wyruszyła do Meksyku. Sequoia podróżował po Meksyku by ich odnaleźć, ale z tej podróży już nie wrócił.
Pozostała po nim chatynka, dziś skarb narodowy. Stoi z dala od miast, pośród pól i lasów wschodniej Oklahomy, w sporym parku, do którego wejście jest po mozaice układającej się w słowo "witamy" w czerokiskim alfabecie. Sama chatynka ukryta jest w większym budynku obudowującym ją całkowicie. W budynku porozwieszane są tablice z informacjąmi kim był Sequoia, bo zapewne przeciętny odwiedzający to miejsce Amerykanin nie ma pojęcia. Wystawionych jest też kilka wyrobów żelaznych, bo Sequoia oprócz wszystkiego był kowalem, a jeszcze oprócz tego warzył sól z pobliskich słonych źródeł.
Do chatynki, zbudowanej z potężnych bali drewnianych, można wejść. Jest tam biureczko, na nim kałamarz, gęsie pióro i wyprawiona skóra jelenia, na której wypisane są litery czerokiskiego alfabetu. Coś jakby taki mały testament.
Trochę smutny testament. Dziś w zasadzie nikt tego alfabetu nie używa. Wykształcona po angielsku czerokiska młodzież jest w zasadzie całkowicie anglojęzyczna, a język i pismo Czerokisów powoli odchodzą w zapomnienie.



***
Muzeum Johna Rossa jest na obrzeżach Tahlequah, tuż przy cmentarzu, na którym jest grób wielkiego wodza. Zmarł on wprawdzie w Washington DC, ale szczep zorganizował sprowadzenie jego zwłok tutaj. Dla większości Czerokisów jest on bohaterem narodowym numer jeden.
Samo muzeum nie przybliża postaci Johna Rossa jako człowieka, jest to raczej muzeum jego publicznej działalności. Można zobaczyć pisane jego ręką dokumenty i komentarze do nich dotyczące historii szczepu. Jest też trochę o historii szczepu po śmierci Johna Rossa.
Bruce Ross
Kiedy odwiedzam to miejsce, przy wejściu siedzi starszy mężczyzna z siwą brodą, który chętnie nawiązuje rozmowę. Przedstawia się jako Bruce Ross, potomek wielkiego wodza. Ma dar gawędziarza i tak naprawdę po to tu jest, by gawędzić z takimi gośćmi jak ja. Pytam go o stomp dance, czy gdzieś tu w pobliżu można na taką ceremonię pójść.
"Stomp dance w Tahlequah to zabawa, prawdziwa ceremonia ma miejsce tylko na Redbird Smith Stomp Grounds. Do ceremonii konieczny jest Święty Płomień, a tylko tam on jest. Święty płomień przywieziony był w czasie Szlaku Łez w siedmiu częściach, każda część cały czas płonęła, każdy klan miał ze sobą głownie. Te głownie zostały po przyjeździe scalone. Redbird Stomp Grounds jest na terenie działki, którą dostał Czerwony Ptak, kiedy dzielono rezerwat Czerokisów w 1906 roku. Czerwony Ptak odmówił przyjęcia działki i podpisał odpowiedni dokument dopiero, kiedy go w kajdankach przyprowadzono do sądu. Dziś na terenie jego działki odbywają się ceremonie Keetowah Society, czyli stowarzyszenia, które jest jakby kościołem tradycyjnej religii czerokiskiej. Ale nie ma sprzeczności między naszą religią a chrześcijaństwem. Ja sam byłem w seminarium i miałem zostać katolickim księdzem, chociaż końcu nim nie zostałem. Ale Czerwony Ptak skłaniał się ku chrześcijaństwu. Syn Czerwonego Ptaka chciał się odciąć od chrześcijaństwa, skradł trochę Świętego Ognia i założył własny stomp ground, ale Świętego Ognia nie można ukraść. Ja tam byłem tylko raz, kiedy mój przewodnik duchowy Hickory Starr tam pojechał i zabrał mnie ze sobą. Ja tam od razu poczułem się niedobrze, a po powrocie musiałem się umyć. I nie tylko ja taką reakcje miałem, inni tak samo.
"Kiedyś miałem konflikt z prawem i byłem aresztowany, ale szeryf rano mnie wypuścił i nie dał mi zarzutu. Poszedłem do domu i chciałem zmyć z siebie ten areszt, a żona mówi, ze mam natychmiast zadzwonić do Hickory Starra, teraz, a nie po umyciu. Zadzwoniłem, a Hickory mnie pyta gdzie jestem. Mówię, że w domu, a on pyta gdzie w domu, bo mam wyjść na werandę. Kabel od telefonu był długi, wyszedłem, a on mnie pyta co widzę. Mówię mu że sowa siedzi na drzewie. On pyta czy tylko jedna. Przyjrzałem się lepiej i zobaczyłem drugą też. On mi na to, że tylko sprawdza czy doleciały.
"Kiedyś na stomp ground spotkałem takiego bardzo starego człowieka, którego nigdy wcześniej nie widziałem, a on mi mówi, że mnie już raz spotkał. Kiedy się dziwiłem, powiedział, że widział mnie, kiedy ojciec mnie tu przyniósł malutkiego i na rękach wokół ognia nosił.
"Jeśli chcesz, to możesz pojechać do Redbird Smith Ceremonial Grounds. To jest niedaleko Tenkiller State Park. Może tam kogoś spotkasz, kto ci więcej opowie.



***
Za radą Bruce Rossa jadę do Redbird Smith Ceremonial Grounds. Bruce dokładnie opisał mi drogę, inaczej w żadnym razie bym tu nie trafił. To nie jest atrakcja turystyczna, nie ma drogowskazów jak dojechać. Od szosy trzeba jechać kawałek przez las drogą gruntową. Miejsce stanowi spory trawnik okolony drzewami, pośrodku trawnika popiół i cztery niedopalone kłody, a wokół ogniska siedem zadaszeń. Nieopodal stoi wysoki słup z drewnianą rybą na czubku. Panuje tu zupełna cisza. Z dala od autostrad i miast. Przejmująca niemal cisza. Ciche serce kraju Czerokisów.

Redbird Smith Ceremonial Grounds


Jeśli kto woli czytać z papieru, to zarówno niniejsze opowiadanie, jak i wiele innych na temat amerykańskich Indian,

 znajduje się w papierowej książce: