Friday, December 27, 2019

Do prawdziwego Kościoła

Sadhu

W tę stronę idziemy”
Ravi, mój dziesięcioletni śniady towarzysz, prowadzi mnie ulicą, która tylko z nazwy przypomina ulicę europejskiego miasta. Nie ma tu ani chodnika ani twardej nawierzchni, jest ubite błoto po którym przewala się tłum bez żadnego porządku. Kobiety w kwiecistych sari, tragarze z koszami na głowach, rowerowe riksze ze spasłymi braminami na siedzeniach pasażerów, białe święte krowy wyżerające zielsko spod straganów z warzywami i zostawiające na drodze ciepłe placki. Jedna postać w tłumie porusza się bez pośpiechu ze swoistą godnością – brodaty sadhu ubrany tylko w czerwony płat materiału wokół bioder, z wielkim żelaznym trójzębem Siwy w ręku, z trzema poziomymi pasami namalowanymi na czole. Taki sam sadhu szedł drogą koło wsi Sihori kiedy Rama Shankar prowadził mnie do świątynki Siwy , też ubrany w czerwone lunghi, z trójzębem w dłoni i z długą brodą, idąc śpiewał głośno jakaś mantrę. Rama Shankar prowadził mnie do wiejskiej świątynki stojącej na wzgórku pomiędzy polami ryżu, w zacisznym miejscu ocienionym drzewami. Przed świątynką stał kamienny posążek krowy, a wewnątrz tylko kamienny słupek – symbol płodności, której pierwszym źródłem jest Siwa. Rama Shankar z nabożeństwem dotknął progu świątynki, potem swojego czoła. „Bardzo pobożne miejsce”, mówił swoją łamana angielszczyzną. Po drzewach łaziły brązowe dzieciaki i coś w naszym kierunku wykrzykiwały. „To siudrowie”, powiedział Rama Shankar. „Dzikusy.”
Siudrowie to najniższa kasta hindusów, 'siudra' znaczy dosłownie 'nikczemnik'. W Sihori siudrowie nie mieszkają razem z braminami, mają swe domy w odrębnej części wsi, po przeciwnej stronie stawu. Wszyscy mają czarną skórę, szerokie twarze z płaskimi nosami i przedziwne spojrzenie, jakby dzikie. Ich kobiety noszą kolorowe sari a mężczyźni kolorowe lunghi, nie noszą świętego sznura, jedzą wieprzowe mięso, a po znojnej pracy na nie swoim polu siadają pod ścianami chat i palą haszysz w wodnym fajkach. Wszyscy bramini w Sihori maja jasną skórę, nie ciemniejszą niż lekko opalony Europejczyk, mają podłużne, niemal nordyckie twarze z długimi nosami, ich kobiety noszą białe sari, mężczyźni białe dhoti, a do tego sznur będący oznaka świętości. By jej nie skalać nigdy nie jedzą mięsa, nie pala haszyszu, nie pracują w znoju, a tylko posiadają pola i mają w pogardzie 'nikczemników'. Tylko jeden ciemnoskóry mieszka w bramińskiej części wsi, przy świątyni Kriszny na skraju pól – brodaty sadhu z dwoma pionowymi pasami namalowanymi na czole, wychudły bo je tylko jeden skromny posiłek dziennie, a co rano wyśpiewuje mantry ku czci Wisznu. Pytałem z jakiej on jest kasty, Rama Shankar odpowiedział że chyba z jakiejś niskiej, ale to nie ma znaczenia bo on jest świętym wędrowcem, mahatmą, jego obecność to błogosławieństwo dla wsi.
Bramini we wsi Sihori
Mahatma przychodził na pogaduchy kiedy siedzieliśmy na podwórzu u Ramy Shankara w cieniu drzewa pipal. Stał na tym podwórzu tylko jeden płócienny fotel – honorowe miejsce dla głowy rodziny. Rama Shankar nie należał do bogatych właścicieli ziemskich, miał tylko jeden hektar pola, z którego musiał wyżywić całą rodzinę swoją oraz swoich siudrów. Jeden hektar to za mało, więc Rama Shankar dorabiał na kolei. To też nie na wiele starczało, dlatego honorowym miejscem był płócienny leżak, n którym posadzono mnie – honorowego gościa. Traktowany byłem iście jak sahib, jeden z chłopców zabrał się nawet do wachlowania mnie wielkim wachlarzem. Tylko do domu mnie nie zaproszono, posiłki wynoszone na tacy musiałem jeść sam, podczas gdy inni patrzyli. Nikt mi tego wprost nie powiedział, ale ja wiedziałem dlaczego – bramini nie tylko nie jedzą mięsa, także jedzenie posiłków z kimś spoza kasty byłoby kalaniem świętego sznura. Zapewne sam fakt zaproszenia mnie do wsi był rewolucyjnym zerwaniem z tradycją.
Następnego dnia Rama Shankar, dowiedziawszy się że jestem katolikiem, postanowił zaprowadzić mnie do katolickiej misji. Szliśmy parę godzin polną drogą pomiędzy ryżowymi polami oraz wsiami takimi samymi jak Sihori, z domami o krzywych ścianach krytymi krzywą dachówką albo i strzechą. Misja wyglądała inaczej – czworobok solidnych domów porządnie i równo otynkowanych stojący pod palmami i pośród uroczo kwitnących bougainvillei. Przywitał nas tłuściuchny proboszcz o czarnej twarzy i płaskim nosie – to nie jest misja przysłana zza morza, ksiądz pochodzi tylko z sąsiedniego stanu. Wyraźnie ucieszony wizytą oprowadził nas po misji: tu kaplica, w której podczas mszy wszyscy, również celebrans, siedzą cały czas na podłodze; tutaj sala porodowa, w której krzątały się dwie zakonnice, też o czarnych twarzach, ale w białych sari; tam sala nauki szycia na maszynie a tu pisania na maszynie, są dwa rodzaje maszyn do pisania – jedne z czcionkami łacińskimi, inne z dewanagari...
Siudrowie we wsi Sihori
I tak staramy się pomagać okolicznej ludności. Poza tym próbujemy głosić Dobrą Nowinę.”
Czy macie jakieś nawrócenia?”
Mamy dwóch chłopców z pobliskiej wsi. Pramod jest właśnie jednym z nich.”
W tym momencie pochylony nad jedną z maszyn do pisania chłopak podniósł głowę i czarna twarz uśmiechnęła się nieśmiało. Na koniec ksiądz zaprosił na obiad, po proboszczowsku suty i smakowity, ale też po indyjsku ogniście ostry. Rama Shankar odmówił jednak jedzenia. Twierdził że właśnie jadł, ale to było oczywiste kłamstwo bo szedł ze mną od rana i wiedziałem, ze od śniadania nic w ustach nie miał. Wiedziałem o co mu chodzi – posiłek z kimś o tak czarnej twarzy jest nie do pomyłlenia.
Potem, kiedy wracaliśmy, niebo zakryła wielka czarna chmura i lunął zwrotnikowy deszcz, palmy gięły się pod strumieniami, pylną dotychczas drogą płynęły potoki brązowej wody; my schroniliśmy się pod okapem przydrożnej kapliczki boga z głową słonia. Było tam już dwóch mahatmów z trójzębami, jeden z nich poczęstował nas białymi cukiereczkami mówiąc 'prasad', a ku mojemu zdumieniu Rama Shankar nasypał sobie trochę na rękę i dał mi też mówiąc 'prasad'. Zaskoczył mnie zupełnie, pomyślałem sobie – jak to jest, ksiądz proboszcz mimo całego dobrobytu jaki reprezentuje, mimo solidnych domów, solidnych obiadów i maszyn do pisania ma tylko dwóch nawróconych, a te wędrowne dziady o wystających żebrach mają taki respekt, że nie tylko mogą mieszkać w bramińskiej części wsi, ale nawet bramini jedzą im z ręki?
Dzień później pojechałem do Gai i szedłem tą zatłoczoną ulicą indyjskiego miasta w tłumie przechodniów, riksz i świętych krów, droga nie była pylna bo po wczorajszej ulewie zostało ubite błoto oraz tu i tam wielkie kałuże znad których unosiły się jeszcze smugi oparów, gdy nagle ujrzałem widok jakby nie z tej rzeczywistości – uchylona furtka, a za nią, w głębi porośniętego wysoką trawą dziedzińca, gotycki kościółek z czerwonej cegły. Przy furtce stała tablica z wyblakłymi literami, można było odczytać słowo MASS, ale reszta była wyblakła i tak poodpadana, że godzin mszy nie dało się odczytać. Drzwi kościółka były uchylone, ale wyglądało to jakoś dziwnie- to puste miejsce w porównaniu z zatłoczoną ulicą za moimi plecami, jeszcze do tego opary unoszące się nad trawą, wszystko robiło wrażenie jakby krainy duchów. Ale przed kościółkiem pojawili się jacyś najzupełniej prawdziwi ludzie i gestami zaczęli mnie przywoływać. Poszedłem przez tę wysoką trawę, coś tu naprawdę było nie tak – dlaczego od bramy do kościoła nie ma nawet ścieżki?Stanąłem w drzwiach i ujrzałem w kościele zamiast ławek rzędy łóżek, na łóżkach leżeli brązowi chłopcy o oczach lśniących jakimś dziwnym blaskiem.
Kaplica w misji w pobliżu wsi Sihori
To nie jest prawdziwy kościół, to szpital dla trędowatych,” wyjaśnił mi jeden z tych co mnie przywoływali. „To miejsce jest użytkowane przez Misjonarzy Miłosierdzia, zakon Matki Teresy. Wiesz przecież kto to jest Matka Teresa z Kalkuty?”
Przedstawił mi się – on sam był zakonnikiem, wszyscy pozostali to pacjenci. Zaprowadził mnie na ławeczkę w prezbiterium i zaczął opowiadać.
Tylko niektórzy zostają tu na noc, reszta mieszka u siebie w domu i przychodzi tylko na dzień.”
Mieszkają wśród ludzi? A co na to otoczenie?”
Otoczenie o tym nie wie, tylko najbliższa rodzina. Wiesz, trąd jest całkowicie wyleczalny i jeśli dość wcześnie wykryty nie pozostawia nawet śladu. A poza tym jest znacznie mniej zakaźny niż ludzie sobie wyobrażają. O, tam mamy apteczkę,” wskazał na szafkę koło ołtarza.
Opowiadał mi wszystko co mogłoby mnie interesować, zalewał mnie zwrotnikowym deszczem słów najwyraźniej ucieszony wizytą nie niej niż ci wszyscy brązowi chłopcy o lśniących oczach. Tylko on ze mną rozmawiał, inni patrzyli z daleka, jeden tylko mały chłopiec, może dziesięcioletni, stał obok i słuchał z uwaga, jakby rozumiał co mówimy. Tymczasem na stopniach ołtarza dwóch chłopaków zaczynało obierać ziemniaki.
Właśnie gotuje się obiad” powiedział brat zakonnik. Ale ty pójdziesz na obiad do domu braci, do prawdziwego kościoła. Ravi cię tam zaprowadzi. To jest Ravi” przedstawił mi stojącego obok nas chłopca.
Ravi umie mówić płynnie po angielsku ale jest bardzo nieśmiały przy cudzoziemcach. Ma złamane serce od czasu kiedy wyjechała Jeanne, Angielka. Była tu długo, była bardzo dobra dla niego i on ją kochał, ale potem ona wyjechała i jego serce jest złamane. Teraz boi się nawiązać kontakt. Ravi, zaprowadzisz gościa, prawda?” Ravi kiwnął głową, wyraźnie rozumiejąc.
Brat zakonnik odprowadził nas do furtki, ale nie tej frontowej, tylko innej, od tyłu. Znów miejska ulica, tłum, riksze, święte krowy, jazgot.
W tę stronę idziemy”
Ravi, brązowy chłopiec który ma trąd i złamane serce, prowadzi mnie do Prawdziwego Kościoła.

Kościół w Gai




Tę opowieść, a także parę innych, można znaleźć w mojej książce Pytania Obieżyświata. Wszystkie opowieści w niej zawarte są na niniejszym blogu. Jednakże witryny mają to do siebie, że są czas jakiś, potem znikają, a książka raz wydrukowana, już zostanie. Nikt tej książki nie wydał, ale lulu.com wydrukuje egzemplarz, jeśli się go zamówi.  


Monday, December 2, 2019

Co to właściwie jest tantryzm?

Fudo Myoo w British Museum

W British Museum w salach poświęconych kulturze Japonii można znaleźć rzeźbę przedstawiającą niejakiego Fudo Myoo - postać otoczoną płomieniami, z mieczem w jednym ręku, sznurem w drugim, z jednym kłem wystającym z ust. Podobno jest to postać z panteonu buddyjskiego.
Że jak? Jaki to może mieć wiązek z mistrzem pielgrzymującym po równinie nad Gangesem i głoszącym pochwałę prostoty i ubóstwa?
Ano taki, że czasy się zmieniają. Mistrz Śakyamuni zwany Buddą pielgrzymował po równinie nad Gangesem w szóstym wieku przed naszą erą. Tysiąc lat później jego nauka nadal rozkwitała na tej samej równinie nad Gangesem, ale sytuacja w kraju była zupełnie inna niż wtedy, kiedy ów mistrz chodził po ziemi. W międzyczasie powstały i upadły imperia, nawiązane zostały kontakty z krajami na krańcach znanego świata, inaczej wyglądały instytucje państwa, inny był język. Zakon buddyjskich mnichów również się zmienił. Na równinie Gangesu powstawały wielkie klasztory, które z biegiem czasu stawały się wielkimi ośrodkami nauki, prawdziwymi uniwersytetami. Najstarszy i najsławniejszy z nich to ufundowany przez cesarzy z dynastii Gupta uniwersytet w Nalandzie. Najprawdopodobniej jest to najstarszy uniwersytet na świecie.
Nazwa „uniwersytet” może być dla dzisiejszego czytelnika nieco myląca. Na starożytnych indyjskich uniwersytetach studiowano szeroki wachlarz przedmiotów, ale nie było wśród nich fizyki, geografii ani historii. Były to wszystko szkoły ściśle religijne, wszelkie badania miały zawsze jeden cel – doprowadzenie człowieka do spostrzeżenie Niewidzialnej Rzeczywistości. Studiowano w tym celu filologię, logikę, a także filozofię i medycynę.
Filozofia zdaje się oczywista w tym zestawie. Logika chyba też – nikt przecież nie zrozumie rzeczywistości, również tej niewidzialnej, kto nie potrafi logicznie myśleć. Ale filologia? W Indiach nie była to nauka języków obcych, ale badanie i analiza jednego konkretnego używanego wówczas języka – sanskrytu. Buddyjskich uczonych fascynowało jedno – jak to jest że dźwięk działa na umysł, wywołuje w nim obraz lub uczucie. Badano język, opracowano doskonałą gramatykę sanskrytu. Badano znaczenia i zestawy znaczeń, badano w jaki sposób sekwencje znaczeń wywołują uczucia i inne stany umysłu. I wyciągano wnioski – powstawały teksty, w których sekwencja znaczeń miała doprowadzić umysł recytującego do stanu sprzyjającego – oczywiście – dostrzeżeniu... Tak właśnie skonstruowane są sutry Wielkiego Wozu. Badano również zestawy dźwięków pozbawione znaczeń, w jaki sposób same dźwięki i ich sekwencje wpływają na umysł. Działają one podobnie jak muzyka – indyjscy uczeni uznali, że same sylaby pozbawione znaczenia też mogą w umyśle wywołać konkretny stan uczuciowy. Ta wiedza została również wykorzystana, powstały pozbawione znaczenia teksty przeznaczone do regularnej recytacji. Ich funkcją miało być „odpędzanie demonów”, czyli niepożądanych stanów umysłu, natrętnych myśli itd. Nikt jednak działania sutr i dharani nie uważał za automatyczne. Uniwersytecki buddyzm bynajmniej nie odrzucił wcześniejszej nauki o tym, że czyny człowieka maja wpływ na późniejszy stan jego umysłu. Recytacja sutr i dharani jest techniką pomocna w zmianie kursu, tek że nowe czyny mogą mieć pozytywny skutek, nie jest natomiast mechanicznym działaniem mającym zawsze ten sam efekt.
Vairocana w japońskim tantrucznym klasztorze Toji w Kyoto
Ten nurt buddyzmu – bardzo intelektualny, ale wiodący w kierunku niezrozumiałym dla intelektualistów z Zachodu – zwie się zwykle tantryzmem, a to dlatego, że niektóre powstałe na owych uniwersytetach teksty nosiły tytuł „tantra”. Teksty te były pozornie opisem niewidzialnej rzeczywistości, ale tylko pozornie, nikt bowiem nie miał wątpliwości, że tej rzeczywistości opisać się nie da. Na indyjskich uniwersytetach wykładano różne systemy filozofii i traktowano je jak ćwiczenia umysłowe pozwalające tę rzeczywistość dostrzec. Nawet niektóre sutry (na przykład Avatamsaka) wykładają kolejno po sobie w zupełnie afirmatywnym tonie różne sprzeczne ze sobą poglądy na świat i nikt nie widzi w tym nic dziwnego.

Tym niemniej (a może właśnie dlatego) powstały wówczas bardzo ciekawe obrazy świata. Rozszerzyło się przede wszystkim znaczenie słowa budda (czyli „obudzony”) oraz uważanego za jednoznaczne z nim wyrażenia tathagata („takprzeszedł”). Obudzony, czyli Takprzeszedł, to nie tylko mędrzec Śiakyów, który nauczał kiedyś nad Gangesem, a potem zmarł. Takprzeszedł istnieje zawsze i wszędzie, nie ma początku ani końca, a tylko objawia się. Jego „ciało prawdziwe” (po sanskrycku dharmakaya) jest nieobejmowalne nawet umysłem, jego „ciało szczęśliwe (sambhogakaya) może być dostrzeżone umysłem, a tylko jego ciało materialne (rupakaya) jest widzialne dla oka. Co więcej – może być więcej Takprzeszłych, z których każdy jest emanacją prowadzącą w kierunku tego najgłębszego, który niczym Wielkie Słońce (po sanskrycku Vairocana) rozświetla całą niewidzialna rzeczywistość. Cztery jego emanacje niczym przewodnicy prowadzą ku Wielkiemu Słońcu przez cztery bramy – bramę dawania, bramę świadczenia prawdzie, bramę przyjaźni i współczucia oraz bramę słuchania ciszy w skupieniu. Ale łudzi się kto sądzi, że do owego Świata Prawdy (po sanskrycku Dharmadhatu) wejdzie ktoś niepożądany. Przed każda brama bowiem stoi emanacja wściekła w wielkimi kłami i głowa w płomieniach, wymachująca bronią białą i gotowa na kawałki rozszarpać każdego demona – czyli niepożądany stan umysłu. Na przykład nieszczerość. Jedną z tych emanacji jest właśnie postać zwana po japońsku Fudo Myoo.
Ów Świat Prawdy ma – jak twierdzą nauczyciele tantryzmu – dwa aspekty, czy też dwie prowadzące doń drogi: kobiecą i męską, czyli lotosu i diamentu, czyli dzwonu i piorunowego ostrza. Tu zaczyna się symbolika seksualna, która szalenie ekscytuje poszukiwaczy sensacji. Ekscytacja symboliką seksualna to oczywiście ślepy zaułek. Niestety wyjaśnienie tego wszystkiego w kilku słowach jest niemożliwe. Nie dlatego że trzeba by na to wielu słów, ale dlatego, że nigdy nie wyjaśniano tego nieprzygotowanym słuchaczom. Tantryczny buddyzm utrzymywał zawsze, że osiągnięcie przebudzenia w tym życiu jest możliwe, ale trzeba prowadzić adepta przez kolejne stopnie. Trochę tak, jak z nauka obcego języka, gdzie rozpoczynanie podręcznika od końca nie miałoby wielkiego sensu. Tak więc kto nie nauczy się bezinteresownego dawania, ten nie będzie w stanie odrzucić chciwości, kto nie nauczy się bezinteresownego przyjmowania darów, ten nie osiągnie nigdy prawdziwej pokory, kto nie odrzuci chciwości i nie nauczy się pokory, ten z pewnością nie przejdzie przez „Bramę Nicości”, czyli nie będzie w stanie pojąć, że nic na tym świecie tak naprawdę nie jest istotne. Kto przez tę bramę nie przejdzie, temu dalej nic nie można wyjaśniać, bowiem arogancja i chciwość zawsze będą wracać i wszystko zniekształcać i jeśli ów ktoś czegoś się nauczy, to będzie się uważać za lepszego od innych, a jeśli jakiegoś wtajemniczenia mu się odmówi, to będzie uważał, że chciwy mistrz chce tajemnice zachować dla siebie. Kto jednak przejdzie przez „Bramę Nicości”, ten może stać się „bojownikiem o obudzenie” (czyli bodhisattvą).
Tysiącręki Avalokiteśvara w klasztorze w Ladakhu
Pojęcie „bojownika o obudzenie” też zostało rozszerzone. Dawniej był to bojownik o obudzenie własne, tymczasem w systemach filozoficznych Wielkiego Wozu jest on także, a może nawet przede wszystkim, bojownikiem o obudzenie innych. Jest on kolejną emanacją Tahagaty. W człowieka może wstąpić „demon”, ale może też weń „wstąpić” bojownik o obudzenie. I tak ktokolwiek słyszy płacz cierpiących i przychodzi im z pomocą, tan jest w pewnym sensie emanacją Pana Słuchającego Płaczów Świata (po sanskrycku Avalokita Iśvara), który ma tysiąc rąk – są to ręce przychodzących z pomocą. Ktokolwiek pomaga rozcinać złudzenia jest w pewnym sensie emanacją Rozcinacza Iluzji (mającego sanskryckie imię Mańjuśri). Taka właśnie jest funkcja nauczyciela tantryzmu, bowiem uczeń łatwo może się zgubić i trafić w ślepy zaułek w labiryncie idei i praktyk.
Centralną praktyka buddyzmu jest zawsze słuchanie ciszy w skupieniu, czyli medytacja. Różne szkoły maja różne metody medytacji, tantryzm uczy metody wizualizacji. Adept usiłuje wyobrazić sobie jak najdokładniej, na przykład na otwartym lotosie tuż nad głową, odpowiednią do swego stanu umysłu emanację z tantrycznego panteonu. Nie mogą to być dowolne postacie, adept powinien się stosować do rad nauczyciela, który kiedyś sam przez podobny proces przeszedł i wie czego uczeń na konkretnym etapie potrzebuje.
W celu ułatwienia takich wizualizacji powstała sztuka tantryzmu, setki rzeźb i malowideł ze ścisłą ikonografią. Powstały też całe obrazowe wykresy świata niewidzialnego, jakby obrazowe przedstawienie tantrycznej filozofii. Wykresy te, zwane mandalami, przedstawiają Buddę Wielkie Słońce w otoczeniu czterech jego emanacji wprowadzających do jego świata przez cztery bramy, a przed bramami oczywiście stoją emanacje wściekłe. Ba, żeby był jeden obraz świata to byłoby prosto, ale są ich dziesiątki, są wersje męskie z bramami i żeńskie z ośmiopłatkowym lotosem, a na niektórych jest tyle różnych emanacji, że mandala robi wrażenie gęstego tłumu. Zresztą nie tylko obrazy były w formie mandali, na planie mandali powstawała również architektura, nawet całe klasztory. Te które powstały w Indiach zostały później zniszczone przez muzułmańskich najeźdźców, ale do dziś istnieje powstały w VIII wieku w Tybecie klasztor Samyas, a świątynia Borobudur, choć opuszczona wśród indonezyjskiej dżungli, też stoi do dziś.
Gniewna emanacja (płci męskiej) w klasztorze w Kangding w dzisiejszym Sichuanie.
W VIII wieku ten nurt buddyzmu dotarł do Tybetu. Był to okres, kiedy tantryzm rozpowszechniał się w całej Azji Wschodniej. W tym samym czasie kiedy indyjski guru Padmasambhava głosił tajemną naukę w Tybecie, inny mnich, imieniem Vajrabodhi, drogą morska przez Indonezję dotarł do Chin. Japoński mnich Kukai studiował w Chinach w klasztorze założonym przez Vajrabodhi i potem jego naukę przywiózł do swego kraju.
Od tego czasu wiele się zmieniło. W Indiach i w Indonezji buddystów przepędzili muzułmanie. W Chinach nurt zwany Zen zdominował buddyzm i praktyki tantryczne raczej poszły w zapomnienie. W Tybecie praktyki tantryczne, wraz z całą sztuką pełną mandal i emanacji, praktykowane są do dziś. Podobnie w Japonii, gdzie założony przez Kukai zakon Shingon istnieje nadal i tam jeszcze można w niektórych świątyniach znaleźć figurę Fudo Myoo - groźnego strażnika Prawdziwej Nauki. I w Tybecie i w Japonii takie figury traktowane są jak ikony w cerkwi - ponieważ ułatwiają kontakt ze światem transcendentnym, otacza się je najwyższym szacunkiem.
W dziewiętnastym wieku bogaci podróżnicy przywozili sobie z egzotycznych krajów (takich jak Japonia) figurki buddyjskich emanacji, które potem stawiali w szafkach z bibelotami. Powstawały kolekcje egzotycznej sztuki, z czasem rozrastały się do takich rozmiarów jak ta w British Museum, gdzie dziś można zobaczyć otoczonego płomieniami Strażnika Prawdziwej Nauki. W British Museum jednak niczego on już nie strzeże. Nikogo nie przenosi w świat transcendentny, nikt go nie otacza szacunkiem, nie pada na twarz. W British Museum jest on tak naprawdę jednym więcej bibelotem.

Japońska mandala lotosu w British Museum