Friday, December 27, 2019

Do prawdziwego Kościoła

Sadhu

W tę stronę idziemy”
Ravi, mój dziesięcioletni śniady towarzysz, prowadzi mnie ulicą, która tylko z nazwy przypomina ulicę europejskiego miasta. Nie ma tu ani chodnika ani twardej nawierzchni, jest ubite błoto po którym przewala się tłum bez żadnego porządku. Kobiety w kwiecistych sari, tragarze z koszami na głowach, rowerowe riksze ze spasłymi braminami na siedzeniach pasażerów, białe święte krowy wyżerające zielsko spod straganów z warzywami i zostawiające na drodze ciepłe placki. Jedna postać w tłumie porusza się bez pośpiechu ze swoistą godnością – brodaty sadhu ubrany tylko w czerwony płat materiału wokół bioder, z wielkim żelaznym trójzębem Siwy w ręku, z trzema poziomymi pasami namalowanymi na czole. Taki sam sadhu szedł drogą koło wsi Sihori kiedy Rama Shankar prowadził mnie do świątynki Siwy , też ubrany w czerwone lunghi, z trójzębem w dłoni i z długą brodą, idąc śpiewał głośno jakaś mantrę. Rama Shankar prowadził mnie do wiejskiej świątynki stojącej na wzgórku pomiędzy polami ryżu, w zacisznym miejscu ocienionym drzewami. Przed świątynką stał kamienny posążek krowy, a wewnątrz tylko kamienny słupek – symbol płodności, której pierwszym źródłem jest Siwa. Rama Shankar z nabożeństwem dotknął progu świątynki, potem swojego czoła. „Bardzo pobożne miejsce”, mówił swoją łamana angielszczyzną. Po drzewach łaziły brązowe dzieciaki i coś w naszym kierunku wykrzykiwały. „To siudrowie”, powiedział Rama Shankar. „Dzikusy.”
Siudrowie to najniższa kasta hindusów, 'siudra' znaczy dosłownie 'nikczemnik'. W Sihori siudrowie nie mieszkają razem z braminami, mają swe domy w odrębnej części wsi, po przeciwnej stronie stawu. Wszyscy mają czarną skórę, szerokie twarze z płaskimi nosami i przedziwne spojrzenie, jakby dzikie. Ich kobiety noszą kolorowe sari a mężczyźni kolorowe lunghi, nie noszą świętego sznura, jedzą wieprzowe mięso, a po znojnej pracy na nie swoim polu siadają pod ścianami chat i palą haszysz w wodnym fajkach. Wszyscy bramini w Sihori maja jasną skórę, nie ciemniejszą niż lekko opalony Europejczyk, mają podłużne, niemal nordyckie twarze z długimi nosami, ich kobiety noszą białe sari, mężczyźni białe dhoti, a do tego sznur będący oznaka świętości. By jej nie skalać nigdy nie jedzą mięsa, nie pala haszyszu, nie pracują w znoju, a tylko posiadają pola i mają w pogardzie 'nikczemników'. Tylko jeden ciemnoskóry mieszka w bramińskiej części wsi, przy świątyni Kriszny na skraju pól – brodaty sadhu z dwoma pionowymi pasami namalowanymi na czole, wychudły bo je tylko jeden skromny posiłek dziennie, a co rano wyśpiewuje mantry ku czci Wisznu. Pytałem z jakiej on jest kasty, Rama Shankar odpowiedział że chyba z jakiejś niskiej, ale to nie ma znaczenia bo on jest świętym wędrowcem, mahatmą, jego obecność to błogosławieństwo dla wsi.
Bramini we wsi Sihori
Mahatma przychodził na pogaduchy kiedy siedzieliśmy na podwórzu u Ramy Shankara w cieniu drzewa pipal. Stał na tym podwórzu tylko jeden płócienny fotel – honorowe miejsce dla głowy rodziny. Rama Shankar nie należał do bogatych właścicieli ziemskich, miał tylko jeden hektar pola, z którego musiał wyżywić całą rodzinę swoją oraz swoich siudrów. Jeden hektar to za mało, więc Rama Shankar dorabiał na kolei. To też nie na wiele starczało, dlatego honorowym miejscem był płócienny leżak, n którym posadzono mnie – honorowego gościa. Traktowany byłem iście jak sahib, jeden z chłopców zabrał się nawet do wachlowania mnie wielkim wachlarzem. Tylko do domu mnie nie zaproszono, posiłki wynoszone na tacy musiałem jeść sam, podczas gdy inni patrzyli. Nikt mi tego wprost nie powiedział, ale ja wiedziałem dlaczego – bramini nie tylko nie jedzą mięsa, także jedzenie posiłków z kimś spoza kasty byłoby kalaniem świętego sznura. Zapewne sam fakt zaproszenia mnie do wsi był rewolucyjnym zerwaniem z tradycją.
Następnego dnia Rama Shankar, dowiedziawszy się że jestem katolikiem, postanowił zaprowadzić mnie do katolickiej misji. Szliśmy parę godzin polną drogą pomiędzy ryżowymi polami oraz wsiami takimi samymi jak Sihori, z domami o krzywych ścianach krytymi krzywą dachówką albo i strzechą. Misja wyglądała inaczej – czworobok solidnych domów porządnie i równo otynkowanych stojący pod palmami i pośród uroczo kwitnących bougainvillei. Przywitał nas tłuściuchny proboszcz o czarnej twarzy i płaskim nosie – to nie jest misja przysłana zza morza, ksiądz pochodzi tylko z sąsiedniego stanu. Wyraźnie ucieszony wizytą oprowadził nas po misji: tu kaplica, w której podczas mszy wszyscy, również celebrans, siedzą cały czas na podłodze; tutaj sala porodowa, w której krzątały się dwie zakonnice, też o czarnych twarzach, ale w białych sari; tam sala nauki szycia na maszynie a tu pisania na maszynie, są dwa rodzaje maszyn do pisania – jedne z czcionkami łacińskimi, inne z dewanagari...
Siudrowie we wsi Sihori
I tak staramy się pomagać okolicznej ludności. Poza tym próbujemy głosić Dobrą Nowinę.”
Czy macie jakieś nawrócenia?”
Mamy dwóch chłopców z pobliskiej wsi. Pramod jest właśnie jednym z nich.”
W tym momencie pochylony nad jedną z maszyn do pisania chłopak podniósł głowę i czarna twarz uśmiechnęła się nieśmiało. Na koniec ksiądz zaprosił na obiad, po proboszczowsku suty i smakowity, ale też po indyjsku ogniście ostry. Rama Shankar odmówił jednak jedzenia. Twierdził że właśnie jadł, ale to było oczywiste kłamstwo bo szedł ze mną od rana i wiedziałem, ze od śniadania nic w ustach nie miał. Wiedziałem o co mu chodzi – posiłek z kimś o tak czarnej twarzy jest nie do pomyłlenia.
Potem, kiedy wracaliśmy, niebo zakryła wielka czarna chmura i lunął zwrotnikowy deszcz, palmy gięły się pod strumieniami, pylną dotychczas drogą płynęły potoki brązowej wody; my schroniliśmy się pod okapem przydrożnej kapliczki boga z głową słonia. Było tam już dwóch mahatmów z trójzębami, jeden z nich poczęstował nas białymi cukiereczkami mówiąc 'prasad', a ku mojemu zdumieniu Rama Shankar nasypał sobie trochę na rękę i dał mi też mówiąc 'prasad'. Zaskoczył mnie zupełnie, pomyślałem sobie – jak to jest, ksiądz proboszcz mimo całego dobrobytu jaki reprezentuje, mimo solidnych domów, solidnych obiadów i maszyn do pisania ma tylko dwóch nawróconych, a te wędrowne dziady o wystających żebrach mają taki respekt, że nie tylko mogą mieszkać w bramińskiej części wsi, ale nawet bramini jedzą im z ręki?
Dzień później pojechałem do Gai i szedłem tą zatłoczoną ulicą indyjskiego miasta w tłumie przechodniów, riksz i świętych krów, droga nie była pylna bo po wczorajszej ulewie zostało ubite błoto oraz tu i tam wielkie kałuże znad których unosiły się jeszcze smugi oparów, gdy nagle ujrzałem widok jakby nie z tej rzeczywistości – uchylona furtka, a za nią, w głębi porośniętego wysoką trawą dziedzińca, gotycki kościółek z czerwonej cegły. Przy furtce stała tablica z wyblakłymi literami, można było odczytać słowo MASS, ale reszta była wyblakła i tak poodpadana, że godzin mszy nie dało się odczytać. Drzwi kościółka były uchylone, ale wyglądało to jakoś dziwnie- to puste miejsce w porównaniu z zatłoczoną ulicą za moimi plecami, jeszcze do tego opary unoszące się nad trawą, wszystko robiło wrażenie jakby krainy duchów. Ale przed kościółkiem pojawili się jacyś najzupełniej prawdziwi ludzie i gestami zaczęli mnie przywoływać. Poszedłem przez tę wysoką trawę, coś tu naprawdę było nie tak – dlaczego od bramy do kościoła nie ma nawet ścieżki?Stanąłem w drzwiach i ujrzałem w kościele zamiast ławek rzędy łóżek, na łóżkach leżeli brązowi chłopcy o oczach lśniących jakimś dziwnym blaskiem.
Kaplica w misji w pobliżu wsi Sihori
To nie jest prawdziwy kościół, to szpital dla trędowatych,” wyjaśnił mi jeden z tych co mnie przywoływali. „To miejsce jest użytkowane przez Misjonarzy Miłosierdzia, zakon Matki Teresy. Wiesz przecież kto to jest Matka Teresa z Kalkuty?”
Przedstawił mi się – on sam był zakonnikiem, wszyscy pozostali to pacjenci. Zaprowadził mnie na ławeczkę w prezbiterium i zaczął opowiadać.
Tylko niektórzy zostają tu na noc, reszta mieszka u siebie w domu i przychodzi tylko na dzień.”
Mieszkają wśród ludzi? A co na to otoczenie?”
Otoczenie o tym nie wie, tylko najbliższa rodzina. Wiesz, trąd jest całkowicie wyleczalny i jeśli dość wcześnie wykryty nie pozostawia nawet śladu. A poza tym jest znacznie mniej zakaźny niż ludzie sobie wyobrażają. O, tam mamy apteczkę,” wskazał na szafkę koło ołtarza.
Opowiadał mi wszystko co mogłoby mnie interesować, zalewał mnie zwrotnikowym deszczem słów najwyraźniej ucieszony wizytą nie niej niż ci wszyscy brązowi chłopcy o lśniących oczach. Tylko on ze mną rozmawiał, inni patrzyli z daleka, jeden tylko mały chłopiec, może dziesięcioletni, stał obok i słuchał z uwaga, jakby rozumiał co mówimy. Tymczasem na stopniach ołtarza dwóch chłopaków zaczynało obierać ziemniaki.
Właśnie gotuje się obiad” powiedział brat zakonnik. Ale ty pójdziesz na obiad do domu braci, do prawdziwego kościoła. Ravi cię tam zaprowadzi. To jest Ravi” przedstawił mi stojącego obok nas chłopca.
Ravi umie mówić płynnie po angielsku ale jest bardzo nieśmiały przy cudzoziemcach. Ma złamane serce od czasu kiedy wyjechała Jeanne, Angielka. Była tu długo, była bardzo dobra dla niego i on ją kochał, ale potem ona wyjechała i jego serce jest złamane. Teraz boi się nawiązać kontakt. Ravi, zaprowadzisz gościa, prawda?” Ravi kiwnął głową, wyraźnie rozumiejąc.
Brat zakonnik odprowadził nas do furtki, ale nie tej frontowej, tylko innej, od tyłu. Znów miejska ulica, tłum, riksze, święte krowy, jazgot.
W tę stronę idziemy”
Ravi, brązowy chłopiec który ma trąd i złamane serce, prowadzi mnie do Prawdziwego Kościoła.

Kościół w Gai




Tę opowieść, a także parę innych, można znaleźć w mojej książce Pytania Obieżyświata. Wszystkie opowieści w niej zawarte są na niniejszym blogu. Jednakże witryny mają to do siebie, że są czas jakiś, potem znikają, a książka raz wydrukowana, już zostanie. Nikt tej książki nie wydał, ale lulu.com wydrukuje egzemplarz, jeśli się go zamówi.  


No comments:

Post a Comment