Friday, May 24, 2024

Głos poważny o stanie Kościoła (z cyklu tekstów z adrenaliną)

Tek tekst był publikowany bodaj trzydzieści lat temu w piśmie "Czas Kultury", ale z tego co widzę nie tylko nie stracił aktualności, ale nawet stał się bardziej aktualny. Więc go wywieszam.  


 In loquela enim labii
et lingua altera
loquetur ad populum istum.

Isaias 28,11


Wszyscy to wiedzą: Kościół chrześcijański jest w kryzysie, krukukuku ciup ciup. Większość wiernych, jeśli w ogóle "praktykuje", to albo z przyzwyczajenia, albo sporadycznie, ciaptu śraptu pać pać. Wysokie komisje biskupów i laikatu konferują, jak temu zaradzić, rumugrumu hoc hoc. I to wszystko się dzieje w doniosłej epoce ekumenizmu, hosaboda kerc kerc. Kiedy przedstawiciele poszczególnych Kościołów w komisjach mieszanych zaczynają się wreszcie dogadywać, karambara cap cap."Niech nam ustąpią z owego, to my im z tego dogmatu ździebko popuścimy", szuragura chlup chlup. Co rusz, to podpisują jakiś doniosły i epokowy dokument, pokusmaku hork hork. A tymczasem większość wiernych wszystkich tych kościołów całą sprawę olewa, plamuglamu pach pach. Ja też olewam, a dlaczego niniejszym wyjaśnię, wurumburu ponc ponc. Otóż cały ten ekumenizm należałoby zacząć od pytania podstawowego, hosakosa ciap ciap. Zanim się zacznie roztrząsać różnice, należałoby zapytać, dlaczego jestem tym, kim jestem, pirumiru buc buc? Ja na przykład, jako dość typowy Polak, jestem katolikiem, chrupukrupu flam flam. Czyżbym to ja sam wybrał swoją religię, kirażdzira pech pech? Ja osobiście mógłbym najwyżej dokonać wyboru, czy nim pozostać, czy nie, puntachlunta chlap chlap. Ale w jakim stopniu byłby to wybór religijny, poranora kam kam? Obawiam się, że w ogromnej mierze wpłynęłaby nań spodziewana reakcja otoczenia, pakachraka fęk fęk. Co powie rodzina albo znajomi, kipciupipciu szlum szlum. Chęć spowodowania reakcji negatywnej (exemplum bunt pokoleniowy) jest czynnikiem tejże kategorii, fąfudrąfu kuc kuc. Wyboru za mnie, i za cały kolektyw zwany Polakami, dokonał książę Mieszko, pimkadzimka chlam chlam. Dodać tu można wybór tego pokolenia, które po pewnym wahaniu odrzuciło Reformację, pomkuromku chrencz chrencz. Tak więc wyboru dokonał ktoś za mnie, ziukufiuku kjap kjap. Co więcej, decyzja ta była zbiorowa, łyszaczysza joł joł. I cóż to znaczy "być katolikiem", kfękufsęku cyrl cyrl? Czy rzeczywicie chodzi o wyznawanie jakich tam dogmatów, z których większości nie znam, badziambara czum czum? Jak sławetnego FILIOQUE, który to wyraz stanowi nieprzekraczalną barierę między nami a prawosławnymi, łopuwobu dong dong? Sławetnego FILIOQUE, dzięki któremu prawosławna msza jest nieważna, pynczukynczu rkam rkam? A na czym polegał wybór księcia Mieszka, simpucimpu klom klom? Trzeba przyznać, że wybór miał on niewielki, łajakaja rżęc rżęc. Buddyzm czy islam nie wchodziły tu w rachubę, prawdopodobnie ich nie znał, mochlachochla kaj kaj. Do wyboru miał słowiańskie pogaństwo, prawosławie lub katolicyzm, fąrupąru cze cze. Czy książę Mieszek rozważał kwestię słowa FILIOQUE, esokłeso pac pac? Zresztą wtedy jeszcze nie było rozłamu w chrześcijaństwie, kiciuriciu ciup ciup. Czym się kierował książę Mieszek dokonując wyboru, rupugrupu huc huc? Czy rzeczywiście był to wybór religijny, cinamina glap glap? Warto takie pytania sobie zadać, by dostrzec, co jest niewidzialnym ziarnem religii, łuchugłuchu łolp łolp. By oddzielić owo ziarno od kulturowo-językowego ubrania, czoluwolu sojcz sojcz. Społeczeństwo zbiorowo wybiera ubranie, ale ziarna nie może wybrać, dziamadżama fech fech. Kto identyfikuje ubranie z ziarnem ten jest głupi, amagama flojd flojd. Kto zmienia chrześcijaństwo na buddyzm lub islam jest strojnisiem zainteresowanym głównie ubraniami, szlopaglopa pon pon. A jak to jest ze zderzeniem Boblii z nowoczesną nauka, pymciurymciu kąch kąch? Czyżby istniał konflikt pomiędzy historią o Siedmiu Dniach Stworzenia a teorią Wielkiego Bum, ryrugryru szksyp szksyo? Tylko dla literalistów, ale to już ich własna wina, ajobrajo szajb szajb. Aby nasze chrześcijaństwo było wiarą, a nie obsesyjnym obstawaniem przy absurdalnym twierdzeniach, musimy uznać parę rzeczy za możliwe, chułowuchło Ach Ach. Na przykład że twórcy Biblii używali metaforycznego języka do opisania podstaw ludzkiego bytu, pynczagyncza dżork dżork. Język dzisiejszej nauki wówczas nie istniał, jowadżowa lełb lełb. Istniał natomiast język mitu i był zrozumiały dla ówczesnego słuchacza, pąchucząchu kuf kuf. Możliwe, że użyli metafory nadając Najwyższemu postać OSOBY, pakachraka chęch chęch. Mogli być świadomi, że Przekraczający Wszystko nie da się zamknąć w definicji osoby, łoszuczoszu kroszp kroszp. Że owa osoba to jedynie postać, w jakiej się jawi mizernemu człowiekowi, siaładrała łolp łolp. Jeśli nie chcemy uznać autorów Księgi Rodzaju za głupców, to musimy to uznać za wysoce prawdopodobne, siąpudrąpu kol kol. Dosłowne odczytywani takich tekstów jest wysoce niebezpieczne, szympczygrzympczy kęch kęch. To ono właśnie doprowadza do takich sytuacji, jak konfrontacja Jezusa z faryzeuszami, jojkukrojku phu phu. Dosłowne odczytywanie Genesis mogło ujść bezkarnie w średniowieczu, przy ówczesnym stanie wiedzy przyrodniczej, kałchaprałcha bukt bukt. Dziś doprowadza do takich absurdów, jak kazania amerykańskich pastorów przeciwnych teorii Darwina, jambadżamba phikr phikr. A cóż to znaczy, że Jezus z Nazaretu jest Bogiem, pimpuglimpu khon khon? Zwolennicy muzyki Boba Marleya uważają, że cesarz Haile Sellasje jest Bogiem, rastapasta aj aj. My, dumni Europejczycy, możemy uznać że Murzyni z Jamajki są niedouczeni, kłuftudłuftu wołchr wołchr. Ale co zrobić ze zwolennikami muzyki Erica Claptona, którzy twierdzą, ze to Eric Clapton jest bogiem, szlajpugrajpu kanch kanch? Przecież to są w większości najbielsi Anglicy, często po uniwerku, łajmapajma wramp wramp. Może to wszystko jest figurą retoryczną, a głupi jesteśmy my, biorąc ja dosłownie, purkuchueku kłach kłach? Chrześcijanin, będąc otwartym na dialog z człowiekiem innego wyznania, musi przyjąć pewną możliwość, khęsużwęsu furch furch. Że mianowicie z deifikacją Jezusa było tak jak z deifikacją Erica Claptona, cuguwnugu tyrp tyrp. Że uczniowie Jezusa świadomie używali metafory nazywając go Bogiem, peroźmero ćfosz ćfosz. Pamiętać też trzeba o zmianie znaczenia słów w ciągu wieków, ciakufaku tosp tosp. Na przykład „Chrystus” i „Mesjasz” nie znaczy „zbawca”, ale „pomazaniec”, czyli król, kilofilo zycht zycht. Biblia używa też pięknej metafory Boga: WIATR, woszfażoszfa hiu hiu. Rozumieli to pierwsi tłumacze tej księgi na poslki używając słowa DUCH, czyli PODMUCH, żurazbura wło wło. Słowo jest dziś to samo, tylko znaczenie się zmieniło, turtagmurta kjik kjik. Podkreślam: TRZEBA PRZYJĄĆ MOŻLIWOŚĆ, nie wymaga to odrzucenia nauki Kościoła, ciurkupsiurku kfąp kfąp. Bez przyjęcia tej możliwości – z wyznawcą islamu będziemy mieli nie dialog, lecz pyskówkę, siawszodziawszo kum kum. Taką jak między feministką a antyaborcjonistką, masturbastu aj aj. Czyli macanie się przez ścianę, cuckufucku ga ga. Chrześcijański teolog, jeśli czyta Koran, to nie po to, by w nim szukać Prawdy, rojagnoja jeb jeb. Chrześcijański teolog, jeśli go czyta, to po to by udowodnić, że w nim Prawdy nie ma, achrapachra kfok kfok. Jest to dokładnie to samo podejście, co wojującego ateisty czytającego biblię, kimudzimu furż fyrż. Nie jest to podejście uczciwe i jako takie nie jest chrześcijańskie, czyczykryczy uchp uchp. A jeśli jest chrześcijańskie, to chrześcijaństwo nie jest dla uczciwych ludzi, pajugaju szcap szcap. Prawdziwy ekumenizm musi wykraczać poza chrześcijaństwo, sumbanumba czwatr czwatr. Wewnątrzchrześcijański ekumenizm jest tylko formą myślenia plemiennego, dzieli świat na "swoich" i "obcych", chrumkubrumku py py. A w mojej małej główce nie chce się zmieścić "ekumenizm" wykluczający żydów, szunumunu yp yp. Czyżby Jezus z Nazaretu był chrześcijaninem, a nie żydem,lasaw lasaw saw? Na koniec chciałbym przestrzec przed zbyt poważnym traktowaniem powyższego tkstu, lakaw lakaw kaw kaw. Traktowanie wszystkiego poważnie bardzo utrudnia rozumienie, zeer zeer szam.


Więcej podobnych tekstów z dodatkiem adrenaliny w mojej książce 

"ADRENALINA, czyli antologia przeciwnych poglądów"

Friday, May 10, 2024

Skąd będzie następny Bob Marley?

 

Dom w Dangriga
Nad Morzem Karaibskim odwiedziłem czarnych Indian.

Czarni Indianie? A kto to taki? Brzmi to trochę jak średniowieczna legenda o lotofagach albo monopedach. A jednak to prawda – istnieje szczep ludzi o czarnej skórze i murzyńskich rysach twarzy mówiących indiańskim narzeczem. Narzecze to należy do grupy języków karaibskich. Gdzie mieszka ten szczep? Nad Morzem Karaibskim oczywiście. A tak naprawdę to Morze Karaibskie od tego właśnie szczepu wzięło swoją nazwę.

Lud ten mieszkał niegdyś na archipelagu Małych Antyli, gdzie przybył z Ameryki Południowej pływając po morzu w dłubankach. Przed przybyciem Kolumba istniała stała komunikacja pomiędzy Indianami obu Ameryk za pośrednictwem dłubanek. Indianie mieszkający na Antylach pierwsi zetknęli się z przybyszami zza oceanu i najwcześniej narażeni byli na choroby, na które nie byli odporni, wobec czego większość z nich wymarła. Większość ale nie wszyscy. Na wyspie St. Vincent ostał się szczep, który trzymał się zdrowo i aż do końca XVIII wieku stawiał opór Brytyjczykom. Brytyjczycy twierdzili, że to ich wyspa, acz Karaibowie mieli na ten temat inne zdanie. A trzymali się zdrowo dzięki zbiegowi okoliczności – obok wyspy przechodził szlak żeglugowy z Afryki i zdarzało się, że statek pełen czarnych niewolników się rozbił. Tacy czarni rozbitkowie uciekali w głąb wyspy i z czasem mieszali się z pierwotnymi mieszkańcami. Ich potomkowie byli bardziej odporni na nowe choroby niż czystej krwi Indianie, zatem większa było szansa, że przetrwają epidemie. Ci potomkowie wyglądali jak Murzyni, ale mówili językiem matek, czyli indiańskim narzeczem z grupy języków karaibskich.

Świątynia Garifunów w Dangriga
Pod koniec XVIII wieku Brytyjczycy ostatecznie spacyfikowali wyspę. Wodzem Karaibów, zwanych też Garifunami, był Joseph Chayoter, który się opierał Brytyjczykom aż do 1795 roku. Garifunowie zostali pokonani, a ponieważ Brytyjczycy nie chcieli mieć Indian wyglądających jak Murzyni na wyspie, na której czarni niewolnicy mieli uprawiać trzcinę cukrową – wszystkich wolnych Garifunów załadowano na statki i wywieziono na wyspę Roatan u wybrzeży Hondurasu, wówczas hiszpańskiego. 12 kwietnia 1797 roku – Garifunowie pamiętają tę datę do dziś – kilka tysięcy Garifunów wylądowało na wyspie Roatan. Władze Hondurasu zaakceptowały nowych przybyszów i pozwoliły im osiedlić się na wybrzeżu Hondurasu. Garifunowie to był lud rolniczy, podobnie jak mieszkający w głębi kraju Majowie, tyle że tradycyjną uprawą była nie kukurydza, jak w przypadku Majów, lecz maniok, od wieków uprawiany przez ludy wschodniego wybrzeża Ameryki Południowej. Z czasem część Garifunów osiedliła się na wybrzeżu Belize – wówczas kolonii brytyjskiej.

 Jadąc do Belize nie wiedziałem o nich wiele ponad to, że są i że mieszkają między innymi we wsi Dangriga. W Belize City chciałem znaleźć jakąś literaturę na ich temat. Wiedziałem że są jakieś książki wydane w Belize, bo w internecie znalazłem autorów i tytuły, ale nie można było ich kupić w żadnej internetowej księgarni. Więc gdzie można je dostać, jeśli nie w Belize City – największym mieście kraju? Problem jednak się pojawił, kiedy zacząłem szukać księgarni, nikt w mieście nie potrafił mi takowej wskazać. Anglikańska pani ksiądz w katedrze powiedziała mi, że powinienem szukać w spożywczym supermarkecie, tam jest półka z książkami. Półka istotnie była, na niej kilkanaście tytułów, w tym parę na temat Belize, również o Garifunach. Dobrze.

Po południu tego dnia jadę do Dangriga i zatrzymuję się w hotelu nad samą plażą pod palmami. Rano od strony morza płyną ciężkie chmury, pada, więc dyndając na werandzie w hamaku czytam nowo nabyte książki. W jednej z nich wyczytuję, że każda wieś Garifunów ma swoją świątynię, w której odbywają się obrzędy ku czci zmarłych przodków. Pytam mojej gospodyni czy w Dangriga też jest taka świątynia. 

Wnętrze świątyni Garifunów
„Jest jest, po drugiej stronie rzeki nad samym morzem. Wygląda trochę jak szopka z desek, ale nic innego tam nie stoi więc ja znajdziesz bez trudu. Ja tam nigdy nie byłam, ja w to nie wierzę. Też jestem Garifuna, ale jestem metodystką i nie wierzę w duchy przodków które przychodzą i trzeba im dawać jeść. Ale katolicy tam chodzą. W Dangriga większość mieszkańców to katolicy.”

Idę na drugą stronę rzeki, znajduję ową szopkę. Jedno okno otwarte, zaglądam, nagle z pobliskiego domu ktoś wyskakuje i raczej nieprzyjaźnie pyta:

„Czego tu szukasz? Kto otworzył to okno?”

Oczywiście nie ja. Pytam czy można wejść do świątyni. 

„Jak ci pozwoli buje, ale go teraz nie ma”, mówi i odchodzi. A więc nie jestem mile widziany. Tegoż dnia około południa posilam się w kafejce nad brzegiem rzeki. Tam na ścianie wisi plan Dangriga, widzę na nim zaznaczoną świątynię obok której przed chwilą byłem, ale po drugiej stronie wsi zaznaczona jest jeszcze jedna. Idę tam też sprawdzić.

W Dangriga, jak zresztą w całym Belize, wiele domów jest na wysokich betonowych palach, tak że parteru nie ma, tylko pierwsze piętro, a parter to w zasadzie podwórze. Pod jednym z takich domów stoi grupka ludzi. Jakaś kobieta woła do mnie:

„A ty czego tu szukasz?”

Mówię, że wedle planu gdzieś tu powinna być świątynia.

„Chodź ze mną, pokażę ci. Jestem Monika.”

Prowadzi mnie do sąsiedniego domu, który różni się od innych domów we wsi. Kryty ogromną strzechą, ściany drewniane, przewiewne. Takie było tradycyjne budownictwo Garifunów, którego dziś już w Dangriga nie widać. Monika przedstawia mnie stosunkowo młodemu człowiekowi imieniem Kelvin.

„Kelvin jest buje tej świątyni. Buje to najwyższy kapłan. Jeśli coś chcesz wiedzieć, to najlepiej pytaj jego.”

Bębniści Garifuna
Kelvin chętnie pokazuje mi świątynię. Wnętrze podzielone jest na trzy pomieszczenia. Jedno wielkie, z polepą posypaną świeżym piaskiem, pośrodku palenisko i wielki kocioł. Tu odbywają się ceremonie z muzyką i tańcami, to jest pomieszczenie dla kongregacji. W drugim, dużo mniejszym, przechowywane są święte bębny, tam też mieszka stróż przebywający tu stale. Trzecie, najmniejsze, to sanktuarium, w którym jest ołtarzyk, a przed ołtarzykiem rozwieszony jest hamak. W tym hamaku spoczywa buje, kiedy przemawiają do niego duchy przodków. O ołtarz oparte są trzy laski, jedna należy do obecnego buje, druga reprezentuje jego pradziada, a trzecia pra-pra-pra-przodka, pierwszego buje w historii. Na ołtarzu kilka figurek najzupełniej katolickich świętych. Największa przedstawia świętego Michała depczącego gadzinę. 

„Czy mógłbym zrobić zdjęcie?” pytam.

„Nie wiem, muszę spytać przodków, ale ty musisz na chwilę wyjść.”

Po chwili buje wychodzi, skrapia próg wodą i mówi, że przodkowie nie mają nic przeciw. Świetnie.

Monika mówi, że powinienem posłuchać ich muzyki, prowadzi mnie do klubu, gdzie dziś wieczór ma być wielkie bębnienie. A jak postawię chłopakom drinka, to może zagrają i teraz. Na okazję mojego przybycia klub się otwiera, wytaczane są bębny. Stawiam chłopakom flaszkę rumu, łomocą bębny, grzechotki, ksylofon z żółwich skorup. W bębny uderza się dłońmi, rytm robi wrażenie afrykańskie, ale śpiew przypomina trochę pieśni śpiewane na powwow u Odżibwejów. Pieśni są oczywiście w indiańskim narzeczu Garifuna. Po chwili skądsiś pojawia się druga flaszka i chłopcy zaczynają być bardzo weseli, plotą trzy po trzy. Zaczynam podejrzewać, że wieczorem nie będą w stanie bębnić. 

Kilka osób we wsi namawia mnie do odwiedzenia galerii Pena Cayetano. Z tym nazwiskiem zetknąłem się szukając informacji o Garifunach w internecie. Wyczytałem tam, że jest to muzyk pochodzący z Dangriga, ale obecnie mieszkający w Niemczech. Okazało się to nieprawdą, Pen po kilkunastu latach mieszkania w Niemczech wrócił do Dangriga razem ze swoją niemiecką żoną. Tu ma galerię, bo jest również malarzem, i to całkiem dobrym. Płótna trochę w stylu ekspresjonizmu, znakomite kompozycje, temat – życie ludu Garifuna. Ma też oczywiście nagrania. Puszcza mi najpierw grupę tradycyjnych bębnistów, potem swoją własną muzykę, opartą na tradycyjnych rytmach, ale zaaranżowana dla współczesnego słuchacza. 

„Punta rock. Nie znasz? Muzyka Garifunów.”

Nie znam. Sprzęt taki sobie, trochę trzeszczy. Indiańsko-murzyński rytm, indiański język. Pen ma mnóstwo płyt, wszystko to muzyka Garifunów, śpiewana w większości w ich języku, ale znakomite utwory. Wygląda na to, że w tym zakątku świata nastąiła niedawno eksplozja muzyki w nowym stylu.

Może następny Bob Marley będzie gdzieś stąd?


Pen Cayetano z autorem