Wednesday, February 27, 2019

Po co wiosłować po morzu do Bella Bella?

Indiańskie łodzie w Alert Bay

Gilakasla, gilakasla”
Słowa powitania w języku Kwakwala skierowane są do podpływających do brzegu łodzi. Kilka łodzi wymalowanych w fantazyjne stwory podpływa po kolei do kamienistej plaży, w każdej kilkoro wioślarzy w kapeluszach plecionych z tujowego łyka. Wiosła, też wymalowane w fantazyjne indiańskie wzory, w ostatnim momencie wznoszone są w górę. Sternicy każdej łodzi po kolei wstają i w kwiecistych słowach proszą o zezwolenie wylądowania. Na brzegu wódz wsi w otoczeniu starszyzny stoi pod ścianą Długiego Domu też wymalowanego po indiańsku, na dachu domu ktoś w masce z wielkim dziobem tańczy taniec orła. Na prośby wioślarzy wódz w nie mniej kwiecistych słowach zaprasza do zejścia na ląd.
Gilakasla”
Dzieje się to we wsi Namgis na jednej z licznych wysp północnego Pacyfiku. Pośród tych wysp indiańscy wioślarze przebywają ogromne dystanse wiosłując po morzu w otwartych dłubankach. Wyspy roszone są regularnym deszczem i porośnięte puszczą, w której rosną kilkusetletnie gigantyczne tuje. To właśnie z tych drzew robi się dalekomorskie łodzie, a z ich łyka wyplata się stożkowate kapelusze. Z tych drzew robi się również deski, z których zbudowane są długie domy.
Wieczorem w Długim Domu, zgodnie z zapowiedzią, przyjęcie zgotowane specjalnie dla wioślarzy. Wśród dań lokalne smakołyki, przede wszystkim wędzony łosoś, który co roku ogromnymi ławicami wpływa w górę tutejszych rzek na tarło. Jest go tu tyle, że wystarczy stać w rzece nad wodospadem i tylko otwierać paszczę, a łososie same w nią wskakują – tak właśnie robią tutejsze niedźwiedzie. Ale wśród smakołyków są nie tylko łososie. Jest też na przykład ikra śledziowa przylepiona do gałązek świerka – specjalnie włożonych do wody w miejscu, gdzie śledzie regularnie przypływają na tarło. A przede wszystkim olej z ryby zwanej olakon. Ten olej jest uważany za specjał nad specjałami i rozdawany jako cenny prezent w czasie potlaczów. Uczta dla wioślarzy to wprawdzie nie potlacz, ale tak jak potlacz wydana jest w Długim Domu i tak jak po potlaczu następują po niej tańce. Różnorakie tańce. Ze skrzyń wyjmowane są wielkie drewniane maski, a na środek wychodzą tancerze w barwnych strojach. Jest taniec hamatsa, podczas którego młodzi chłopcy zawinięci w kępy łyka wyją jak ludożercy. Taniec kobiet, który uspokaja chłopców, tak że staja się ludźmi. Taniec wioślarzy, podczas którego tancerze machaj wiosłami jakby pływali po morzu. Taniec bukuosa, złośliwego leśnego duszka, w którego zamieniają się rozbitkowie dopłynąwszy do nieznanego brzegu. Bo łódź na otwartym morzu może się zawsze wywrócić, a wtedy co?
Taniec orła na dachu długiego domu
Wiosłowanie w dłubance po otwartym morzu to nie przelewki. Do Namgis nie dopłynęły dwie z łodzi, które wedle planu miały tam dopłynąć. Kiedy mocniej powiało i na falach zaczęły się pojawiać grzywy, czółna się wywróciły i wioślarze wylądowali w wodzie. Na całe szczęście nikt nie musiał dopływać do nieznanego brzegu, bo za czółnem jechała zmotoryzowana obstawa i wszystkich wyłowiła. Mogli być obecni w Długim domu na uczcie i tańcach.
Wszystkie te łodzie płyną do Bella Bella, indiańskiej wsi położonej na innej wyspie na Pacyfiku, jeszcze dalej na północ. Dwa tygodnie później ma tam być wielki spływ indiańskich wioślarzy. Będą tam płynąć łodzie ze wszystkich kierunków. Indianie Tlingit będą wiosłować z Alaski, Indianie Haida z wysp Królowej Charlotte, Indianie Quinault ze stanu Washington, Indianie Chinook aż z Oregonu. To znaczy nie będą wiosłować, tylko już wiosłują, bo ci z Oregonu są już w drodze od ponad tygodnia.
Kiedyś dłubanki były głównym środkiem lokomocji na tym archipelagu. Wykonywane z jednego pnia morskie łodzie miały spore rozmiary, pływało w nich po kilkunastu wioślarzy. Rosnące w tutejszej dziewiczej puszczy tuje potrafią osiągać wiek kilkuset lat i ogromne rozmiary. Indiańscy szkutnicy wycinali całą łódź z jednego pnia, ale znaleźli sposób na zmienianie jego kształtu, na przykład poszerzanie kadłuba przez rozginanie burt. Odkryli oni, że drewno tui staje się giętkie pod wpływem gorącej wody, nalewali więc wody do wyżłobionego już kadłuba i wrzucali do niej rozżarzone do białości kamienie, a kiedy woda się zagotowała, rozginali burty. Budowa łodzi nie była po prostu czynnością mechaniczną, związany był z nią cały rytuał. Budowniczy musiał wykonywać swoją pracę z miłością, łódź uważana była za zazdrosną kobietę. Na czas budowy musiał się on rozstać z żoną, budowa trwała kilka miesięcy, a łódź potrafiła się zemścić, jeśli budowniczy nie dochował wierności. Do dziś można usłyszeć opowieści o łodzi, która pękła kiedy jej budowniczy spłodził dziecko w czasie jej budowy. Najbardziej ze swych pięknych łodzi słynęli Indianie Haida, budowali je również na eksport do innych szczepów. Bo w tych łodziach prowadzony był handel na całym archipelagu, a nawet dalej, wzdłuż zachodniego wybrzeża Ameryki. W dzisiejszym stanie Oregon mieszkał szczep Chinook, którego język używany był jako lingua franca w handlu od Oregonu aż po Alaskę.
Powitanie wioślarzy
Nie wszystko było takie pokojowe. Haida zasłynęli jako „Wikingowie Ameryki”, w swoich długich łodziach, drewnianych zbrojach i hełmach rzeźbionych w fantastyczne stwory napadali na wsie innych szczepów, łapali tam niewolników i znikali z nimi za horyzontem. Inne szczepy nie były wcale bardziej pokojowe, łapanie niewolników było tak naprawdę dość powszechnym procederem. Natomiast tylko Indianie Nootka z zachodniego wybrzeża wyspy Vancouver wypływali na morze polować na wieloryby. Zabitego wieloryba nie wciągano do łodzi, na to rzeczywiście były one za małe; przebijano mu harpunem serce za jednym ciosem i holowano do brzegu. Polowanie na wieloryby też się wiązało z rytuałem. Załoga łodzi przygotowywała się długo do tego zadania. Musiała działać jak jeden organizm, dlatego razem wychodziła do lasu na medytacje, posty i kąpiele w zimnej źródlanej wodzie. Żona harpunnika, który z reguły był wodzem wsi, na czas wyprawy musiała pościć i w medytacji identyfikować się z wielorybem, tak żeby się w jej mężu zakochał i chciał być blisko niego.
To było kiedyś. Dziś nikt nie musi wiosłować po morzu w dłubankach. Indianie w swoich rezerwatach mieszkają jak inni Amerykanie, mają motorówki i samochody, a w razie potrzeby mogą samochodem wjechać na prom i w ten sposób zniknąć za horyzontem. Dlaczego więc komuś przychodzi do głowy, by wiosłować przez ileś tam tygodni, w dodatku z narażeniem skąpania się w zimnej wodzie kiedy mocniej zawieje i czółno się wywróci.
Wieczorny taniec a Alert Bay
Jest to próba powrotu do tradycji. Zainteresowanie własną tradycją wywołane chyba było zainteresowaniem, jakie tej tradycji okazywali antropolodzy. Museum of Anthropology w Vancouver w latach pięćdziesiątych zaczęło zlecać wykonanie nowych totemów rzeźbiarzom, którzy we własnych wsiach zamówień już dawno nie mieli. Kiedy jednak w latach osiemdziesiątych postanowiono dawną metodą wykonać nowe czółno, okazało się, że nie żyje już nikt, kto by kiedyś takie czółna wykonywał, choć żyło jeszcze kilka osób, które było świadkami takiej budowy. Bill Reid, mieszkający w Vancouver rzeźbiarz ze szczepu Haida (ten, którego rzeźba jest na kanadyjskiej dwudziestodolarówce), postanowił na tej podstawie wykonać nowe czółno. I wykonał! A w 1987 roku zespół wioślarzy odstawił tę łódź do Skidagate na Wyspach Królowej Charlotte.
W ten sposób poruszona została lawina. No, może mała lawinka, tym niemniej takich łodzi powstało więcej, a w 1993 roku zorganizowano pierwszy zjazd w Bella Bella. A teraz (2014) jest drugi taki zjazd, a ja zupełnie przypadkowo jestem jego świadkiem. Nie w Bella Bella, tylko w Namgis – rezerwacie leżącym na drodze łodzi płynących do Bella Bella z południa. Jestem świadkiem powitania łodzi przybywających na nocleg. Do Namgis dopłynęło kilkadziesiąt łodzi, w Bella Bella ma być ich jeszcze więcej,. To już nie jest zamówienie muzeum antropologii, Indianie robią to dla siebie. I nie jest to tylko sport, to ma dla nich większe znaczenie.
Nie jadę do Bella Bella, ale przez trzy dni jadę za łodziami. Najpierw do Tsa'xis, gdzie wioślarze też są podejmowani w Długim Domu (acz nie tak efektownie jak w Namgis), potem do Gwa'sala, gdzie Długiego Domu nie ma wcale, a wioślarze podejmowani są w świetlicy. Tam lokalni tancerze nie tańczą, bo dnia poprzedniego zmarło dwoje członków starszyzny i wieś jest w żałobie, ale grupy wioślarzy prezentują swoje śpiewy. Przewodnicy grup w manierze indiańskiego krasomówstwa obwieszczają ważne decyzje. Oto co powiedział przewodnik grupy wioślarzy z rezerwatu Squamish z południowej Kolumbii Brytyjskiej:
Jesteśmy przed trudnym przejściem. Przed nami Cieśnina Królowej Charlotte, do której wpływa oceaniczna fala. Kiedy 21 lat temu wpływałem w tą cieśninę, pogodziłem się z Panem Bogiem, pożegnałem się z dziećmi – tak poważnie je traktowałem. Teraz jestem odpowiedzialny za młodzież. Jak wszyscy wiemy – dwie łodzie się już wywróciły. Nasz statek towarzyszący jest nieduży, nie ma gwarancji, ze wszystkich wyłowi, gdyby coś się stało. Zdecydowałem, że nie będziemy płynąć dalej.
To nie znaczy, ze wracamy do alkoholu i narkotyków. Jesteśmy rodziną wioślarzy i trzymamy się zasad...”
Dopiero w tym momencie zdałem sobie sprawę, że w tym tłumie nie ma w ogóle pijanych Indian!


Łodzie w Fort Ruoert


Jeśli kto woli czytać z papieru, to zarówno niniejsze opowiadanie, jak i wiele innych na temat amerykańskich Indian,

 znajduje się w papierowej książce:






Saturday, February 2, 2019

Jaka obietnicę składała dusza przodkom?


Ośnieżone szczyty wznoszą się w oddali nad horyzontem jeśli patrzeć ku wschodowi, jeśli spojrzeć na zachód – widać porośnięte lasem stoki gór na wyspie Vancouver. Wieś Alert Bay położona jest na małej wysepce w cieśninie pomiędzy wielką wyspą Vancouver, a stałym lądem. Lud Kwakiutl mieszkał niegdyś po obu stronach tej cieśniny. Nad fiordami wcinającymi się pomiędzy ośnieżone góry stoją jeszcze opuszczone ich wsie. Indianie opuścili te wsie po wielkich epidemiach czarnej ospy pod koniec XIX wieku, tym niemniej na początku XX wieku domy jeszcze stały i w razie potrzeby mogły być używane. I były używane, ponieważ lud Kwakiutl zignorował kanadyjskie prawo zakazujące celebrowania potlaczu i nadal wydawał wielkie uczty, a gości podejmowano w tych opuszczonych wsiach, z dala od posterunków Królewskiej Konnej.
W Alert Bay kilka osób opowiadało mi o jednej takiej uczcie. W 1921 roku wódz Dan Cranmer wydał potlacz w opuszczonej wsi na Village Island. Potlacz był wydany po to, by oficjalnie ogłosić rozwód z żoną, by wódz mógł się ponownie ożenić. Ktoś najwyraźniej o tym doniósł, bo na potlacz wkroczyła Królewska Konna i aresztowała uczestników. Aresztowanym wodzom (było ich kilku) dano do wyboru – albo oddadzą używane do potlaczu rekwizyty (maski, miedziane tarcze, stroje tancerzy), albo dostaną długie wyroki więzienia. Niektórzy ulegli i oddali maski, inni uważali, że nie wolno się poddawać i dostali wyroki. A maski trafiły do szklanych gablot w muzeach gdzieś na wschodzie Kanady. Tam pewnie były opisane jako maski „w dawnych czasach używane do potlaczu”.
Czasy się zmieniły, w 1951 roku zakaz potlaczu cofnięto. Indianie z Alert Bay wytoczyli władzom Kanady proces o nielegalną konfiskatę mienia, proces wygrali i maski zwrócono. W Alert Bay zbudowano długi dom specjalnie po to, by te maski w nim umieścić. To jest właśnie U'mista Cultural Centre, które po części funkcjonuje jako muzeum. Turyści przybywający do Alert Bay mogą sobie te maski obejrzeć. Maski nie są stłoczone w szklanych gablotach. Starszyzna uznała, że dość długo były pod kluczem i skoro wróciły do domu – maja oddychać wolnym powietrzem.
Długi dom zbudowano wedle dawnych wzorców tak, jak kiedyś budowano domy mieszkalne. W takich domach Indianie w tym rejonie świata mieszkali przed przybyciem białych. Charakterystyczna dla indiańskiej architektury więźba dachu wsparta na potężnych belkach, te z kolei wsparte na czterech potężnych słupach. Ściany drewniane, z tujowych desek. Wokół ścian wyeksponowane maski, na wolnym powietrzu, nie w gablotach. Nie wolno robić zdjęć, należy zachować powagę wnętrza – te maski są dla Indian święte. Bardzo różne maski. Maska Wielkiego Ludojada z Północnego Krańca Świata z wielgachnym dziobem, którym wydłubuje ludziom oczy w ramach przekąski. Maska dzikiego leśnego luda, w jakiego zmieniają się rozbitkowie, których czółno się wywróciło, ale im udało się dopłynąć do nieznanego brzegu i zgubili się w lesie. Maska błazna z wielkim nochalem, co to obrzuca publikę smarkami wydłubanymi z nosa, a poza tym pilnuje, by wszyscy zachowywali się na potlaczu właściwie. I wiele innych masek, a także miedzianych tarcz, bez których potlacz w ogóle nie może się odbyć.
Wnętrze długiego domu w Alert Bay
Niby mnóstwo informacji, ale tak naprawdę to jeszcze większe mnóstwo nowych pytań. Jak to – na potlaczu wydziobuje się ludziom oczy? Obrzuca publikę smarkami? Niezbyt to brzmi zachęcająco. Ale skoro jest jakaś publika, to zgodnie z logiką są jacyś wykonawcy. Wykonawcy – ale czego? No i co to za miedziana tarcza? Dlaczego jest niezbędna do potlaczu?
W Alert Bay jest również sklep z pamiątkami, jak przystało na miejscowość, do której przyjeżdżają turyści. W tym sklepie jest duży ekran, na którym cały czas lecą filmy dotyczące kultury Indian. Sklep nosi nazwę „Szok kulturowy” i w ogóle mam wrażenie, jego celem jest informowanie turystów o kulturze ludu Kwakiutl, a te pamiątki to przynęta. Niektóre z tych filmów nakręciła właścicielka sklepu, Barb Cranmer, wnuczka tego wodza, co w 1921 roku poszedł do więzienia za potlacz. Inne filmy to programy BBC z lat sześćdziesiątych. Można się z nich dowiedzieć, że miedziana tarcza to była najcenniejsza rzecz, jaką mógł posiadać wódz, ale był to przedmiot sam w sobie bez wartości, tak jak pieniądze. Można się też dowiedzieć, że pod koniec XIX wieku w czasie potlaczu wódz pozbywał się mienia nie tylko rozdając je, ale też część niszcząc, na przykład w czasie pogrzebu paląc razem ze zwłokami zmarłego. To spowodowało, że władze Kanady zdelegalizowały potlacz, bowiem cywilizowany człowiek powinien mienie chomikować, a rozdawanie i niszczenie jest barbarzyństwem. A wodzowie Kwakiutl uznali, że nikt im nie będzie mówił co moją robić, bo tutaj to oni są wodzami, i wydawali potlacze mimo zakazu.
W sklepie pracuje młody Indianin imieniem Arthur. Łatwo się daje wciągnąć w rozmowę. Wskazując jakąś postać na filmie wykrzykuje: „To mój dziadek!” Opowiada o tym potlaczu w 1921 roku, kiedy kilkadziesiąt osób poszło do więzienia. O tym, jak po zniesieniu zakazu z Alert Bay zbudowano nowy długi dom, w którym potlacze mogły się odbywać oficjalnie. Nie ten, gdzie są teraz odzyskane maski, tylko inny, na wzgórzu pod lasem. Opowiada o tym, jak w latach dziewięćdziesiątych ten nowy długi dom został podpalony i poszedł z dymem. Podpalił go jakiś gościu z Ameryki Południowej, który ożenił się z Indianką z Alert Bay, a potem ona go nie chciała i tak się zemścił. Barb Cranmer nawet nakręciła o tym film, ludzie na nim płaczą jakby stracili najcenniejszą rzecz we wsi. Ale potem zbudowano nowy, większy. Teraz tam się odbywają pokazy tańców.
My nie wierzymy w ten mit, że Indianie przyszli z Azji przez jakiś lądowy most kilka tysięcy lat temu”, mówi Arthur. „My wierzymy w nasze historie, to nie są żadne mity tylko prawda. My na przykład wierzymy, że Kwakiutl są potomkami Wielkiego Halibuta, który wyszedł na brzeg na wyspie Vancouver o tam, naprzeciwko Alert Bay, przybrał postać ludzka i osiedlił się w dolinie rzeki Nimpkish. Wierzymy w wizje, które nie są dla nas rzeczą nadzwyczajną. Duchy przodków dają o sobie znać za pomocą wizji. Bo duchy przodków są wśród nas. Biali ludzie w to nie wierzą, ale sami czasem opowiadają o wizjach nie będąc świadom, że to były wizje. Na przykład kiedyś jacyś biali żeglarze płynęli fiordem, nad brzegiem którego stała indiańska wieś, mieszkańcy ich zapraszali, częstowali jedzeniem, były tańce. Potem ci żeglarze o tym opowiadali i dziwili się, jak im ludzie mówili, że wieś w tym miejscu istotnie była, ale przed stu laty, a w międzyczasie została spalona i już dawno nikt tam nie mieszka. Oni najwyraźniej spotkali przodków, którzy im się ukazali.
Wódz Billy w Port Hardy
Albo innym razem rybacy Kwakiutl słyszeli jakąś muzykę na małej wysepce niedaleko Alert Bay. Wylądowali tam i nie słyszeli nikogo, tylko słyszeli tą muzykę, ale żadnej pieśni nie potrafili rozpoznać. Wiadomo było, że kiedyś, jeszcze w XIX wieku, wioślarze Haida wracali tędy z Victorii na wyspy Haida Gwaii, ale to był czas epidemii czarnej ospy i wszyscy wioślarze zmarli na tej wyspie. Wieść o tej nieznanej muzyce, którą można usłyszeć na tej wysepce rozeszła się. Pięć lat temu grupa Indian Haida pojechała tam, wsłuchała się w muzykę i rozpoznała swoje własne stare pieśni.
Takie opuszczone wsie to między innymi Smiths Inlet i Blunden Harbour. W latach sześćdziesiątych władze skłoniły mieszkańców do tego, żeby się przenieśli do Port Hardy na wyspie Vancouver, obiecywano im, że tam będzie cała wieś już zbudowana na nich czekała. Kiedy obie wsie spakowały się i wyjechały, okazało się, że w Port Hardy czeka na nich tylko pięć domów. Postanowili więc wrócić do swoich dawnych wsi, ale kiedy tam dotarli, okazało się, że wszystko już zostało spalone.
Byłem tam, w indiańskiej części Port Hardy. Dziś jest tam całkiem sporo domów. Na plaży spotkałem tam Indianina imieniem Billy, który mi opowiadał, że niektóre z nich są całkiem zamożne. „Popatrz na tamten” mówił mi, „To jest prawie jak pałac. Ten gościu ma kupę pieniędzy, jest właścicielem całej floty kutrów rybackich.” Billy był jednym z tych, co zalewają rozmówcę potokiem słów, pytać o nic właściwie nie trzeba, czasami co najwyżej coś wtrącić, by ten potok słów jakoś ukierunkować. Billy miał sporo do powiedzenia o potlaczu. On sam jest wodzem, ale nie w tej wsi, tylko gdzie indziej. Ale wydaje potlacze. Zawsze z dzikiego jedzenia, „no white man's food on my feasts”. A sam wódz przed potlaczem musi się duchowo oczyścić, więc idzie do lasu, rozpala ognisko i zostaje tam, aż z ogniska nie zostanie kupka popiołu. Kiedy wódz przychodzi na potlacz, jest odmienionym człowiekiem. Człowiek powinien umieć pięć rzeczy – to mówiąc Billy pokazał otwartą dłoń – powinien umieć kochać, umieć się troszczyć o innych, mówić prawdę, mieć szacunek dla innych, a przede wszystkim – tu wskazał na kciuk – powinien umieć dawać. Zapytałem jak to wszystko pogodzić z etosem wojownika. „To było kiedyś, teraz uczą inaczej' wykrzyknął. „Kiedyś chłopak nie był uznawany za mężczyznę, dopóki nie przyniósł głowy wroga...”
W Alert Bay jest nie tylko muzeum. Jest tam też grupa taneczna o nazwie T'salala oferująca turystom pokazy tradycyjnych tańców wykonywanych na potlaczu. Odbywają się one w tym drugim długim domu stojącym na wzgórzu pod lasem. Przed długim domem jest wielki parking, najwyraźniej czasem przyjeżdża tu dużo aut, ale z tyłu szumi tujowy las. Wchodzi się między zębami wielkiej paszczy namalowanej na frontowej ścianie. Wnętrze robi wrażenie, przenosi jakby w inny świat. Belki więźby dachowej wsparte są na potężnych słupach rzeźbionych jak totemy, jaskrawo pomalowane i uskrzydlone. Podłoga jest z ubitej ziemi, a pośrodku płonie ognisko. Indianka zapowiadająca tańce, ubrana w czarno-czerwony płaszcz z naszytymi perłowymi guzikami układającymi się we wzory, mówi że wnętrze długiego domu to jest inny świat, wszelkie troski i kłótnie pozostają na zewnątrz, w długim domu panuje pokój. Opowiada, że tańce wykonywane na potlaczu są dwojakiego rodzaju – podczas pierwszej części pod postacią tancerzy przychodzą złe duchy (i są kiełznane), druga część to tańce pokoju, w czasie których rozsypywany jest symbol pokoju – orle pierze. Niegdyś potlacz trwał kilka dni, dziś raczej nie bywa dłuższy niż dwa dni. W pierwszej części tańczone są tańce hamatsa, będące częścią inicjacji młodych chłopców. Chłopcy pozostawiani są sami sobie w lesie, żywią się przez kilka dni tym co znajdą, a wracają jako niby-ludożercy, wyjące dzikie stwory. Tańczą wyjąc odziani tylko w pęki trawy, a tańczące obok kobiety oswajają ich, pomagają im okiełznać dzikie instynkty i przywracają ich społeczeństwu. Tańce prezentowane turystom trwają tylko godzinę, ale widzimy wyjących chłopców odzianych w pęki trawy i tańczące przed nimi dziewczynki kołyszące się łagodnie, jakby chcące uśmierzyć tę dzikość. Jest też moment na taniec ptaszydła z wielkim dziobem, Ludojada w Północnego Krańca Świata. Jest taniec pokoju, tancerze odziani w gronostajowe płaszcze, nas głowie wieniec z wąsów morsa sterczących pionowo, pomiędzy tymi wąsami orle pierze rozsypywane w trakcie tańca. Są też tańce duchów z lasu, na przykład taniec Bukuosa, dzikiego luda, w jakiego zmieniają się rozbitkowie.
Indianka Ruby
Po spektaklu zapytałem tę Indiankę w płaszczu z guzikami, czy powiedziałaby mi coś więcej o potlaczu. „Co chcesz wiedzieć?” Mówię jej wprost, że najbardziej mnie zawsze interesuje to, o czym nie mam pojęcia, a więc nie mogę o to zapytać. To, co jest ważne dla mojego rozmówcy, a nie to, co jest ważne dla mnie. Andrea (tak ma na imię moja rozmówczyni) mówi mi na to, że dla niej najciekawsze jest uzdrawianie. Kiedyś była pełna gniewu na kolonizatorów za to, co zrobili jej ludowi, że przy pomocy czarnej ospy zabili większość ludności, a potem przy pomocy szkół z internatem zabili kulturę, ale w końcu zrozumiała, że trzeba się wewnętrznie uzdrowić i przestać być zawsze ofiarą. Ona sama prowadzi warsztaty indiańskiego uzdrawiania w różnych krajach. A co do potlaczu, to tradycja została zachowana mimo zakazu. Wszystkie inne szczepy zapomniały o swojej tradycji, tylko oni ją nieprzerwanie zachowali. Inne szczepy powinny być im za to wdzięczne, a tymczasem ona sporo jeździ i nigdzie się nie spotkała z wyrazami wdzięczności.
O tym indiańskim uzdrawianiu już słyszałem, opowiadała mi o tym Indianka Ruby, tutejszy pracownik socjalny. Mówiła, że oficjalne organizacje pracy socjalnej mają problemy z zaakceptowaniem jej metod opartych na indiańskiej tradycji. „Jak dzieciom opowiadasz te indiańskie brednie, to ich potem niczego nie można nauczyć”, tak jej mówią. „A przecież my wiemy skąd jest zagubienie młodzieży w dzisiejszych czasach. Zabierając się do jakiegokolwiek działania trzeba zapytać – co by powiedzieli moi dziadkowie? Bo nasi przodkowie są z nami, oni nad nami czuwają. Każda dusza przed urodzeniem złożyła przodkom obietnicę że to czy tamto na ziemi zrobi. Jeśli w ciągu życia wykonuje to, co obiecała, wówczas nie ma problemów z psychiką. Jeśli o obietnicy zapomina, wówczas przychodzą problemy – depresja, alkohol, narkotyki. Dlatego trzeba samego siebie zapytać – jaka była moja obietnica? Trzeba znaleźć odpowiedź i dotrzymać słowa.”
Ruby jest urodziwą młodą kobietą w okularach, z wyższym wykształceniem. Rozmawiałem z nią nie przy ognisku, tylko w oświetlonej jarzeniowym światłem sali konferencyjnej w ośrodku U'mista. Ubrana była po naszemu, rozmawialiśmy po angielsku, ale rozmawialiśmy o czymś, co nam, nie-Indianom, trudno pojąć, a już na pewno zaakceptować.
Ośrodek U'mista stoi pod lasem, przy plaży. Po drugiej stronie cieśniny widać ten brzeg, na który wyszedł z morza Wielki Halibut i dał początek ludowi Kwakiutl. Na stokach gór nad tym wybrzeżem jest las, w którym młodzi chłopcy przechodzą inicjację. Wchodzi w nich wtedy zły duch Ptaka Ludojada Mieszkającego na Północnym Krańcu Świata. Chłopcy wracają z lasu wyjąc i tylko kobiece ciepło potrafi tego ptaka okiełznać i młodych mężczyzn przywrócić społeczeństwu. To jest też ten sam las, w którym na kilka dni zaszywa się wódz, jeśli chce dla swojego ludu wydać ucztę. A gdzieś wśród fiordów pomiędzy ośnieżonymi górami są jeszcze wsie, niby opuszczone, ale duchy przodków czasem tam urządzają potlacze i zapraszają na nie przygodnych podróżnych. Duchy przodków, którym każdy, kto przychodzi na świat, składa obietnicę.
Jak zwykle – nowe odpowiedzi rodzą tylko nowe pytania.
Jak to była obietnica?

Długi dom w Alert Bay


Jeśli kto woli czytać z papieru, to zarówno niniejsze opowiadanie, jak i wiele innych na temat amerykańskich Indian,

 znajduje się w papierowej książce: