Thursday, March 19, 2020

Dlaczego derwisze wirują?


Dla derwiszów najważniejsza jest obecność.
Dla nas, wychowanych w kulturze Zachodu, bywa to rudne do pojęcia. Jak to – obecność. Przecież chyba najważniejsza jest doktryna? Przecież jeśli derwisze zbierają się, by posłuchać swego mistrza, to chyba po to, by nauczyć się tego, co ten mistrz ma do powiedzenia. To chyba oczywiste, nieprawdaż?
Ano nieprawda. Ż.
W XIII wieku w mieście Konya w centralnej Turcji, prowadził swe wykłady jeden z najsławniejszych sufich w historii, znany jako Maulana Rumi. Derwisze przychodzili na jego wykłady, niektórzy je zapisywali i przetrwały one stulecia w rękopisach. Rumi do milkliwych nie należał, był jednym z najbardziej płodnych poetów wszechczasów, pozostawił po sobie ogromne tomidła, które dzisiaj tłumaczone są na wszystkie możliwe języki. Mało tego, dziś jest on najpopularniejszym poetą Ameryki, a skoro tak, to są pieniądze na to, żeby dokładnie badać jego twórczość. Odkryto zatem również te wykłady spisywane przez uczniów i one również przetłumaczone zostały na angielski, w dodatku więcej niż raz. Ja tę księgę wykładów czytałem i na początku wykładu drugiego znalazłem coś takiego (cytuję we własnym spolszczeniu):
Ktoś powiedział: Mistrz nic nie mówi. Powiedziałem: Ten człowiek znalazł się w mojej obecności, ponieważ miał w myśli mój obraz i ten obraz go tu przywiódł. Ten obraz w myśli nie mówił do niego. Nie pytał 'jak się masz', ani 'co u ciebie słychać'. Ten obraz w myśli przywiódł go tutaj bez słów. Cóż jest niezwykłego w tym, że ja rzeczywisty bez jednego słowa powoduję, że on przemieszcza się z jednego miejsca do drugiego? Słowa to cień rzeczywistości. Słowa to tylko gałąź rzeczywistości. Jeśli cień może tu człowieka przyprowadzić, o ileż bardziej może tego dokonać rzeczywistość. Słowa to tylko pretekst.”
Z tego by wynikało, że wykład, na który przychodzą derwisze, to tylko pretekst by być w obecności mistrza. Potwierdzeniem jest tytuł, jakim derwisze określają sławnych mistrzów: 'hadhrat', co dosłownie znaczy 'obecność'. Sama obecność mistrza powoduje, że łaski spływają na zebranych derwiszów. Ale rzecz w tym, że taki sufi, którego obecność powoduje spływanie łask, wcale nie musi być sławny. Może to być anonimowy derwisz w tłumie, jakiś szewc albo wyplatacz koszyków. Sława to tylko pretekst, powiedziałby Rumi. Sława to rzecz powierzchowna i tak naprawdę przypadkowa. Sam Rumi jest najlepszym przykładem tego, że sława zależy od przypadku.
Przy grobie Mistrza
Do połowy XX wieku był on sławny tylko w dwóch krajach: w Persji oraz w Turcji. W Persji, ponieważ wszystkie te jego ogromne tomidła napisane są po persku, jest to jeden z największych poetów tego języka, perski odpowiednik Kochanowskiego. W Iranie jest on znany jako Maulana Dżalaluddin Balchi, ponieważ urodził się w mieście Balch w dzisiejszym Afganistanie (tam też mówią po persku). Księgi jego kiedyś przepisywane były piękną kaligrafią, pojedyncze wykaligrafowane wiersze wieszane były na ścianach jak obrazy, pisano do nich muzykę i śpiewano z towarzyszeniem orkiestry. I tak jest do dziś – klasyczna muzyka perska to w dużej mierze śpiewana średniowieczna poezja.
W Turcji jest on sławny z zupełnie innego powodu. Poezje pisał w języku dla Turków obcym, ale mieszkał i działał w Turcji i znany jest tam przede wszystkim jako twórca bardzo w tym kraju rozpowszechnionego zakonu wirujących derwiszów. Czyli dla Turków jest od odpowiednikiem kogoś takiego jak święty Benedykt. To znaczy ściśle mówiąc sam Rumi nie zakładał zakonu, zorganizowali go jego najbliżsi uczniowie, ale to on miał być inspiracją i to on zapoczątkował praktykę wirowania. Podobno kiedy wirował po sali wykładów przychodziło do niego natchnienie i wykrzykiwał te swoje wiersze, które uczniowie skwapliwie zapisywali. Dla nas sytuacja, w której wykładowca w czasie wykładu kręci się w kółko jest raczej dziwna, ale nie wydawała się dziwna uczniom Rumiego, którzy praktykę wirowania uznali za godną naśladowania i naśladują ją do dziś. Zorganizowali się w zakon zwany po turecku 'mevleviya', a to od tytułu mistrza, który po turecku (we współczesnej pisowni) brzmi Mevlana Celaleddin Rumi. W imperium osmańskim zakon ten zdobył szerokie wpływy, podobno nawet niektórzy z sułtanów do niego należeli. W Persji natomiast wpływy miały inne zakony derwiszów, które praktyki wirowania nie stosowały (choć rozważały teksty Rumiego, zwłaszcza jego poezje).
Powiadają, że nawet władcy należeli do zakonu mevleviya. Podobno ostatni z sułtanów zarabiał na życie wyplataniem koszy, które ktoś ze służby sprzedawał na bazarze. Brzmi to niewiarygodnie dla naszego zachodniego ucha, nieprawdaż? Tym niemniej tak powiadają, ostatni sułtan dynastii jadł tylko to, co sługa kupił po sprzedaniu koszy. Tureccy rewolucjoniści tego czasu twierdzili, że źle prowadził sprawy państwa, obalili monarchię i zaprowadzili rządy republiki. Postanowili kraj zeuropeizować, a w ramach tej akcji zamknięto wszystkie klasztory derwiszów. Po co komu to dziwaczne wirowanie? Przecież to jakiś średniowieczny zabobon.
Gipsowi derwisze w muzeum
Po co komu? Jak to, a turyści?
Dla turystów można zrobić muzeum. Jeśli amerykańscy entuzjaści chcą przyjeżdżać do Konyi i szukać śladów po Rumim, to proszę bardzo, jest muzeum. Można kupić bilet i zobaczyć grobowiec wielkiego poety. Można zobaczyć 'tekke', czyli salę, w której derwisze niegdyś wirowali. Można też zwiedzić stojący obok klasztor, w którym wszystko jest dokładnie opisane. Są tam cele derwiszów, kuchnia, gipsowe figury derwiszów w wysokich czapach, przy czym gipsowe figury szejków mają wokół tych czap jeszcze zielony turban. Wszystko jest wyjaśnione: jak nowicjusz musiał przez trzy dni siedzieć w kuchni i obserwować życie klasztoru, jak przechodził przez srogi nowicjat, jak uczył się wirować albo grać na flecie, objaśnione są wszystkie funkcje poszczególnych osób w klasztorze. Można się wszystkiego dowiedzieć a potem kupić sobie w przymuzealnym sklepie koszulkę z obrazkiem. Albo płytę z muzyką sufich grana tylko na flecie.
Ciekawe, że większość tych co przybywają i za biletami wchodzą do sanktuarium to wcale nie entuzjaści z Ameryki tylko rdzenni Turcy, babuleńki zakutane w chusty jak Prorok przykazał, dziadkowie z sumiastymi wąsiskami, przychodzą tu nie gapić się tylko żeby się modlić. Bo to przecież grobowiec Mevlany, on tu jest OBECNY! Bo dla derwiszów najważniejsza jest obecność, a śmierć to tylko szczegół w biografii. Mało znaczący szczegół.
Zachodni entuzjaści pytają również, czy można zobaczyć taki taniec derwiszów. Klasztorów nie ma i derwisze ćwiczą w sekrecie, ale najwyraźniej ćwiczą, bo kiedy władze zezwoliły na sesje wirowania specjalnie dla turystów, znaleźli się derwisze, którzy to potrafili robić. Jest to dziwna sytuacja, bowiem zachodni turyści przychodzą obejrzeć spektakl, tymczasem dla derwiszów spektakl to tylko pretekst, najważniejsza jest obecność. Sama obecność sufich powoduje, że łaski spływają na zebranych, nawet jeśli przyszli oni na spektakl. A ten sufi, którego obecność powoduje spływanie łask, wcale nie musi być wszystkim znany. Może to był anonimowy derwisz w tłumie tych, co wirują. Anonimowy wyplatacz koszyków.
Jeszcze jeden wyjątek z księgi wykładów Rumiego (w moim spolszczeniu):
Pewien pobożny człowiek zamknął się na czterdziestodniowy post chcąc osiągnąć wzniosły cel. Wewnętrzny głos mu powiedział: tak wzniosłego celu nie da się osiągnąć przez czterdziestodniowy post. Przerwij swój post, aby pewien wielki święty mógł na ciebie spojrzeć, wówczas twój cel będzie osiągnięty. 'Gdzie znajdę tego wielkiego świętego?', zapytał ów człowiek. 'W wielkim meczecie', odpowiedział wewnętrzny głos. 'Jak rozpoznam kto to jest w tak wielkim tłumie ludzi?' Wewnętrzny głos odpowiedział: 'Idź, on ciebie rozpozna i spojrzy na ciebie. Znakiem tego że on na ciebie spojrzał będzie to, że upuścisz dzban i zemdlejesz. Wtedy będziesz wiedział, że on na ciebie spojrzał.' Człowiek ten zrobił to co mu nakazał wewnętrzny głos. Napełnił dzban wodą i chodził pomiędzy rzędami modlących się oferując każdemu wodę. Nagle poczuł, że spływa na niego dziwne uczucie, głośno krzyknął i upuścił dzban. Leżał w kącie meczetu, a wszyscy zebrani wyszli. Kiedy przyszedł do siebie, zobaczył że jest sam. Nie widział tego króla, który na niego spojrzał, ale swój cel osiągnął.”


Mauzoleum Rumiego w Konyi




Tę opowieść, a także parę innych, można znaleźć w mojej książce Pytania Obieżyświata. Wszystkie opowieści w niej zawarte są na niniejszym blogu. Jednakże witryny mają to do siebie, że są czas jakiś, potem znikają, a książka raz wydrukowana, już zostanie. Nikt tej książki nie wydał, ale lulu.com wydrukuje egzemplarz, jeśli się go zamówi.  


Monday, March 9, 2020

Gdzie mieszka Stwórca Świata?

Góra Baboquivari

Misja San Xavier Le Bac leży prawie na przedmieściach Tucson. Patrząc stamtąd na wschód widać autostradę i miasto, jeśli patrzeć na zachód, widać porośniętą kaktusami pustynię. Za pustynią, w oddali, widać błękitny zarys górskiego łańcucha, którego najwyższy szczyt sterczy wysoko ponad resztą jak wystający palec. Jest to góra Baboquivari, na której mieszka...
O tym potem, skupmy się na misji świętego Ksawerego. Po pierwsze temperatura, jaka tam panuje: jest to samo południe (sic) Arizony, najniżej położone tereny, a zatem najgorętsze – temperatura pod koniec września (wtedy tam jestem) spada do 40ºC. W Stanach jest więcej miejsc, gdzie temperatura tak spada, natomiast zupełnie wyjątkowy (jak na stany) jest kościół: jest to zupełnie autentyczny, niepodrabiany osiemnastowieczny barok. Poziom artystyczny figur może trochę prowincjonalny, ale też kiedy go budowano była to naprawdę daleka prowincja. W kontynentalnej Europie jest takich kościołów na pęczki, ale w Stanach? Ze świecą szukać (chociaż tutaj akurat słońce leje się z nieba żarem i świeca by się raczej redundowała). Ale jest jeszcze inny powód, dla którego ten kościół jest wyjątkowy. Jest on pod wezwaniem świętego Franciszka Ksawerego, jezuickiego misjonarza Dalekiego Wschodu, którego figura odziana w biała komżę (prawdziwą szytą, nie rzeźbioną) stoi w głównym ołtarzu. Do świętego Ksawerego licznie przychodzą się pomodlić tutejsi Indianie. Bo misja stoi na terenie rezerwatu Indian Papago, którzy przychodzą się pomodlić przy figurze świętego Ksawerego, ale nie tej w głównym ołtarzu. (Jak ja to napisałem? Indian Papago? Oj chyba muszę uważać, bo mogę po łapach dostać. „Papago” to nazwa ostatnimi czasy niepolitycznie poprawna, jakieś gryzipiórki uznały, że jest ona uwłaczająca godności i teraz należy używać nazwy „Tohono O'odham”. Co piszę na wypadek, gdyby ktoś szukał na mapie rezerwatu Papago; na nowszych mapach takiego nie będzie, będzie natomiast na jego miejscu rezerwat Tohono O'odham. Ja będę nadal używał nazwy Papago, a gryzipiórki mogą mnie ugryźć w piórko. Wracając...) W lewym transepcie jest leżąca figura tego świętego i to do niej przychodzą Indianie, przychodzą się pomodlić i podnieść świętego za głowę. Święty Franciszek Ksawery należał do tych świętych, których zwłoki się nie rozkładały (podobnie jak zwłoki niektórych papieży wystawione do dziś w szklanych trumnach w bazylice św. Piotra w Rzymie), dlatego czasem jest on rzeźbiony w postaci figury leżącej na katafalku. Tak właśnie jest on przedstawiany w sanktuarium w Magdalena del Kino w północnym Meksyku. Dla Papagów, zamieszkujących tereny po obu stronach granicy, sanktuarium w Magdalena jest czymś takim jak dla nas Częstochowa, pielgrzymują tam tłumnie, a leżąca figura świętego powielana jest w licznych kaplicach na terenach zamieszkałych przez Indian. Ale... Ale...
Pierwsze ale: na początku XX wieku w Meksyku zwyciężyła rewolucja i władzę przejęli antyklerykałowie, czego efektem była m.in. Oficjalna walka z kultem świętych. Całkiem ostra walka, w 1934 roku sanktuarium w Magdalenie zostało zamknięte, a wszystkie figury porąbane i spalone w piecu browaru.
Wszystkie?
Misja San Xavier Le Bac
Ha! Wcale nie wszystkie. Oni tylko myślą, że porąbali figurę świętego Ksawerego. Indianie twierdzą, że w St. Xavier le Bac, po amerykańskiej stronie granicy, leży ta właśnie figura, która kiedyś leżała w sanktuarium w Magdalenie. Figura w Bac nie ma nóg, bo pewnej nocy wstała i szła całą drogę aż tam, gdzie dziś leży, nogi jej się przy tym starły. Legenda? Pewnie tak, wedle innej legendy figura z Magdaleny ukryła się na czas represji, a kiedy te minęły, wróciła na swoje miejsce. A wedle jeszcze innej uciekła do miejscowości San Francisquito, (przy granicy ze Stanami), gdzie do dziś leży w kaplicy.
Do meksykańskiej Magdaleny nie pojechałem, ale w San Xavier le Bac byłem (pod koniec września, kiedy temperatura spada do 40ºC) i widziałem tamtejszą figurę świętego Ksawerego. Dwa rodzaje ludzi przychodzą do tego kościoła. Jest on opisywany w przewodnikach jako zupełnie autentyczny, niepodrabiany osiemnastowieczny barokowy kościół, zupełnie wyjątkowy w USA, zatem przychodzą tam turyści z aparatami fotograficznymi i robią zdjęcia (tak jak ja). Niektórzy z nich są katolikami (tak jak ja) i przyklękają wchodząc. Większość rozmawia po angielsku, ale są też przybysze zza granicy, którzy rozmawiają po francusku lub hiszpańsku. Przewodniki nic nie wspominają o leżącej figurze świętego Ksawerego, zatem większość turystów nie jest świadoma znaczenia, jakie ta figura ma dla drugiej grupy ludzi tam przychodzących. Kościół jest położony na terenie rezerwatu Papagów, którzy też tu przychodzą licznie. Wizualnie się specjalnie nie odcinają, ubrani są tak jak wszyscy Amerykanie, choć mają indiańskie rysy twarzy i czasem rozmawiają w języku, którego nie rozumiem. Ci wchodząc przyklękają przy wejściu i natychmiast kierują się do lewego transeptu, by pomodlić się przy leżącej figurze i podnieść ją za głowę. Przychodzą całe rodziny, małe dzieci są brane na ręce, żeby też mogły głowę świętego podnieść.
Pytam potem spotkanych Indian o co chodzi a tym podnoszeniem głowy. Młody człowiek w sklepiku z pamiątkami (przede wszystkim ręcznie plecionymi koszykami, z których Papago słyną) wyjaśnia: jeśli uniesiesz świętego, to znaczy że przyszedłeś z czystym sercem i modlitwa będzie wysłuchana. Inny Indianin, autostopowicz, którego podwozimy jadąc przez rezerwat, pyta o którego świętego chodzi. Ach, tego w San Xavier le Bac? To jest Francisco Kino, który ewangelizował ten kraj.
Zaraz zaraz, jak to Francisco Kino? Czy jest taki święty? Nie wiem nic o tym, by był on kiedykolwiek kanonizowany.
Może sekret jest ukryty w znaczeniu słowa kanonizacja. Kanonizacja to jest włączenie do kanonu, oficjalne uznanie przez władze kościelne że dany ktoś jest święty, nikt nie staje się świętym przez kanonizację. Kiedyś okoliczna ludność uznawała jakiegoś zmarłego za świętego i robiła pielgrzymki do jego grobu. Zdarzało się w średniowieczu, że świętym uznany został osobnik, którego Kościół za świętego uznać nie mógł ze względu na głoszoną doktrynę, na przykład kiedy ludność w pewnej miejscowości we Francji zaczęła czcić świętego Guineforta, Kościół musiał zakazać tego kultu, ponieważ święty Guinefort był psem, a wedle kościelnej nauki pies nie ma duszy, a więc nie może iść do nieba (czyli być świętym). Tym niemniej Kościół nikogo nie robi świętym, a tylko uznaje że dany zmarły jest już w niebie, a do procesu kanonizacyjnego konieczny jest jakiś udowodniony cud (bo tylko święci, którzy już są w niebie, mogą mieć bezpośredni kontakt z Bogiem, a sprawcą cudu jest Bóg, a nie święty). Zatem można, a nawet trzeba się modlić do zmarłych, którzy nigdy nie zostali kanonizowanie. Z tego prawa korzystają Indianie Papago modląc się do świętego Francisco Kino.
Indianie przy leżącej figurze świętego Ksawerego
Eusebio Francisco Kino był jezuitą, który pod koniec XVII wieku spędził dwadzieścia kilka lat w rejonie zwanym Pimeria Alta głosząc tam Ewangelię. Niestrudzenie jeździł po okolicy i zakładał misje, wśród nich w miejscowości Magdalena (dziś w meksykańskim stanie Sonora) i w San Xavier le Bac (w Arizonie). W 1711 roku zmarł w Magdalenie, gdzie go pochowano. W głównym kościele tego miasta jest figura zmarłego świętego, który też ma na imię Francisco. Czy można się dziwić, że niektórym się oni mylą? W końcu święty Franciszek Ksawery to odległa postać, zmarł gdzieś za ogromnym oceanem, pochowany jest za innym oceanem, natomiast ojciec Kino jeździł po tym właśnie kraju i to on zakładał tu misje i jest zupełnie naturalne, że to jego czci lokalna ludność. A żeby dodać jeszcze trochę zamieszania - wielka fiesta w Magdalena odbywa się w dzień świętego Franciszka, ale... tego z Asyżu.
Pimeria Alta to kraj przez długi czas ignorowany przez Hiszpanów. Nie było żadnych legend o ogromnych bogactwach, nie było też murowanych indiańskich wsi tak jak nad Rio Grande, była tylko pustynia, na której żyli jacyś Indianie mieszkający w szałasach. Skoro w szałasach, to pewnie prymitywni. Taka ocena, oparta na pozorach, była (jak to często bywa) złudna. Mieszkający tu Indianie Pima i Papago żyli z rolnictwa, a żeby z rolnictwa wyżyć na pustyni – trzeba nie lada umiejętności. Od niepamiętnych czasów ci Indianie uprawiali kukurydzę, starannie nawadniając pola. Tym niemniej prowadzili życie na poły koczownicze, schodząc w doliny dopiero kiedy temperatura spadała do 40ºC, gorętsze miesiące spędzając w wyższych rejonach gór. Papago nie przeszli do popularnej literatury o Dzikim Zachodzie, bo mieli na pieńku z Apaczami, którzy (jak mi powiedział młody człowiek w sklepie z pamiątkami) napadali na nich, zabijali mężczyzn i kradli kobiety. Aby ułatwić okiełznanie wspólnego wroga, Papago służyli jako wywiadowcy dla amerykańskich oddziałów uganiających się za Geronimem. No i dzięki wysiłkom ojca Kino byli to pilni katolicy, przychodzący do swego świętego pomodlić się i podnieść go za głowę. Udało im się wynegocjować duży rezerwat i w tym rezerwacie budują swemu świętemu kapliczki i zapalają w nich setki świeczek, tak że człowiek wchodzi z dworu, gdzie temperatura spadła do 40ºC, jak do rozżarzonego pieca. Co bardzo istotne – na terenie rezerwatu znalazła się też góra Baboquivari. Jest to bardzo istotne, ponieważ mieszka tam...
No właśnie, o to też pytałem napotkanych Indian. I nieodmiennie dostawałem odpowiedź – mieszka tam I'itoi, Stwórca Świata. Mieszka w jaskini na samej górze, Indianie przynoszą mu ofiary i kwiaty. Czasami można go spotkać, jawi się jako zgarbiony staruszek. A czy ja też mógłbym pójść do tej jaskini? Słyszę, że mógłbym, ale musiałbym dostać pozwolenie od władz rezerwatu. Niestety na takie pozwolenie trzeba czekać dwa tygodnie, a my za dwa dni mamy odlot. Więc nic z tego.
Tak że widziałem górę, na której mieszka Stwórca Świata, zrobiłem jej nawet zdjęcie, ale nie mogłem pójść do wrót jaskini, bo nie mogłem czekać na pozwolenie władz rezerwatu. A właściwie to ciekawe. Przecież z tego można by zrobić znakomitą atrakcję turystyczną. Spacer do miejsca, gdzie mieszka Stwórca Świata – to dopiero byłaby gratka! Władze Rezerwatu mogłyby zarabiać na wydawaniu pozwoleń za opłatą, a okoliczna ludność na sprzedaży ręcznie plecionych koszyków, albo podkoszulek z odpowiednim nadrukiem.
Tylko ze spotkaniem Stwórcy mógłby być kłopot. Powiadają, że żeby go spotkać, trzeba mieć czyste serce, a tego od władz rezerwatu kupić się nie da.



Jeśli kto woli czytać z papieru, to zarówno niniejsze opowiadanie, jak i wiele innych na temat amerykańskich Indian,

 znajduje się w papierowej książce: