Friday, May 22, 2020

Co Indianie robią na Florydzie?

Jeśli wiatr wieje od Atlantyku, samoloty lądujące w Miami nadlatują od zachodu, nad bagniskami Florydy. Z okien widać mokradła i wijące się wśród nich rzeczki. Mokradła są dziewicze, jest to Park Narodowy Everglades, ale w niektórych miejscach widać coś, co wygląda jak ślady jakichś pojazdów. Tylko jakie pojazdy miałyby w te mokradła wjeżdżać? I po co? Kiedyś wśród tych mokradeł przemykały się czółna Seminolów, Indian ukrywających się przed kawalerią Stanów Zjednoczonych, ale dziś? A tak nawiasem to gdzie się podziali ci Indianie, co to się tu ukrywali przed kawalerią?
Wylądowawszy na lotnisku w Miami idę prosto do wypożyczalni samochodów. Z góry zamówione auto już na mnie czeka. Obsługujący mnie młody człowiek jest pełen entuzjazmu. „Gdzie chcesz jechać? Na Miami Beach? Nie? Chcesz jechać do Everglades? To koniecznie jedź do Indian. Oni mają takie ślizgacze ze śmigłem, biorą turystów na mokradła. To jest jak safari, widzisz aligatory, flamingi. It’s fantastic!”
W ustach białego Amerykanina stwierdzenie, że Indianie robią coś znakomicie, to rzadkość. A wygląda to na odpowiedź na pytanie gdzie się ci Indianie podziali. Ich łodzie nadal przemykają się wśród mokradeł, tylko że dzisiaj zmotoryzowane. Ale nadal robią wrażenie na białych Amerykanach.
Indianie zawsze mieli transport wodny w małym palcu. Koła nie znali, ale wodą przemierzali ogromne przestrzenie. Kontakt drogą morską pomiędzy Florydą a Amazonią istniał na długo przed przybyciem Kolumba. Jeszcze w XIX wieku Seminole z Florydy pływali pirogami na Wyspy Bahama kupować od Anglików broń. A bronić się chcieli przed Amerykanami, którzy chcieli ich z Florydy wysiedlić. Bronili się gryząc i kopiąc co najmniej jakby to był ich rodzinny kraj, a tymczasem wcale tak nie było, Seminole na Florydzie to również ludność napływowa. A przodkowie Seminolów poważnie się przyczynili do tego, że pierwotna ludność Florydy została wyeliminowana.
Kim byli przodkowie Seminolów? Mieszkali na północy nad górskimi potokami. Kiedy Hiszpanie w XVI wieku przybyli na Florydę, zastali tam Indian Timucua i spokojnie uprawiających kukurydzę. Hiszpańscy konkwistadorzy szukali złota i mieli nadzieję, że na Florydzie znajdą królestwa opływające w bogactwa takie jak w Meksyku. Timucua złota nie mieli, ale chcąc się pozbyć konkwistadorów, skierowali ich do bogatych księstw na północy. Tam księstwa istotnie były, były nawet silne i bogate, tyle że nie w złoto. Były na tyle silne, by mimo braku muszkietów dać konkwistadorom po nosie i wygonić ich z kraju. Złota nie było, wobec czego konkwistadorzy raz wygnani – już nie wrócili. Ale Hiszpańscy kolonizatorzy to nie tylko krwiożerczy konkwistadorzy. To również pełni dobrej woli misjonarze pragnący pozyskać nowych wyznawców dla Chrystusa. Na wybrzeżu Florydy powstało miasteczko San Augustine, a stamtąd misjonarze wybierali się w głąb kraju, by nawracać Indian. We wsiach Indian Timucua powstały misje. W imperium hiszpańskim Floryda była kolonia zupełnie marginalną, białych mieszkańców było niewielu, a ci co byli, pilnowali tego, żeby mieć przewagę militarną w razie czego, dlatego Indianom nie sprzedawano muszkietów. Nikt tu się specjalnie nie interesował handlem zwierzęcymi skórkami.
Tymczasem w XVIII wieku na północ od hiszpańskiej Florydy powstała angielska kolonia Karolina, a na zachód, nad Missisipi, francuska kolonia Luisiana. I Anglikom i Francuzom zależało na handlu z Indianami. Chodziło przede wszystkim o handel futrami, ale nie tylko. By ułatwić Indianom polowanie, Anglicy i Francuzi sprzedawali im muszkiety. Ale muszkiety nie tylko w polowaniu były pomocne. Plemiona mające dostęp do muszkietów miały przewagę militarną nad tymi, które muszkietów nie miały. A Anglicy nie tylko futra kupowali. Osadnicy w Karolinie to byli plantatorzy, którzy do pracy na plantacjach potrzebowali niewolników. Część tych niewolników sprowadzano zza morza, ale można też ich było kupić na miejscu, od Indian, którzy za muszkiety i proch gotowi byli sprzedać jeńców wojennych. A skoro mieli muszkiety i proch, mogli tych jeńców zdobyć więcej. Gdzie? To proste – na hiszpańskiej Florydzie, gdzie skupieni wokół misji Timucua mieli zapewnione zabawienie duszy po przegranej bitwie, ale muszkietów nie mieli. Przodkowie Seminolów mieszkali w górach nad potokami, dlatego biali koloniści nazywali ich Creek Indians, czyli Indianie znad Potoków. Nie była to wcale jedna grupa etniczna, nad jednym potokiem mogły być wsie Indian mówiących całkiem różnymi językami, ale Anglików takie szczegóły nie interesowały. Jeśli mieszkają nad jednym potokiem i podobnie się ubierają, to wszyscy są „Creeks”. Stąd się wzięła polka nazwa „Krikowie”. Spośród wielu języków nad tymi potokami używanych najczęstsze były Muskogi i Mikasuki.
Dla Indian znad Potoków powstanie Charles Town było dobrodziejstwem, bowiem strzelby i proch bardzo ułatwiały polowanie, również na niewolników. Wkrótce się okazało, że tego dobrodziejstwa robi się za dużo, że panowie dobrodzieje chcą zakładać plantacje na ziemiach, na których Indianie uprawiają kukurydzę. A trudno przeciw dobrodziejom prowadzić wojnę, bo przecież od nich trzeba kupować strzelby i proch. Przez jakiś czas można było tę broń nabyć od Hiszpanów w San Augustine i od Francuzów w Nowym Orleanie, ale po paru wojnach na innym kontynencie okazało się, że Francuzi i Hiszpanie muszą się wynieść i Anglicy zostali właścicielami ziem od Atlantyku po Missisipi. Krikowie i inni Indianie mogli mieć inna opinię na temat tego kto jest właścicielem tej ziemi, ale opinia ta nie zmieniała faktu, że Anglicy byli jedynym źródłem broni i amunicji.
Co ciekawe – Korona Brytyjska uważała Indian za swoich poddanych, których również należało chronić, dlatego też zakazała białym osadnikom osiedlania się poza pasmem Appalachów. Osadnicy natomiast uważali tego rodzaju ograniczenia za zamach na swoje swobody obywatelskie, zbuntowali się i stworzyli własne państwo, w którym tego rodzaju ograniczenia zostały zniesione. Państwo było wolne i sprawiedliwe, a nazywało się Stany Zjednoczone. W wolnym i sprawiedliwym państwie osadnikom wolno się było osiedlać nad potokami. Ktoś już tam wprawdzie mieszkał, ale czy to sprawiedliwe, by jacyś dzicy Indianie mieszkali w dolinach, w których mogliby się osiedlić biali osadnicy?
Ci dzicy Indianie wcale nie byli głupi i szybko się zorientowali, że europejskie metody rolnictwa przynoszą lepsze plony przy mniejszym nakładzie pracy, że wcale nie trzeba na zwierzynę polować w lesie, można ja hodować na łące koło domu, że ubrania łatwiej uszyć z materiału niż ze skóry. Szybko się tego wszystkiego nauczyli, a nawet więcej – spostrzegłszy, że osadnicy wygrywają wszystkie wojny, uznali, że może ich sposób rządzenia się też jest skuteczniejszy i stworzyli plemienne republiki z parlamentem, prezydentem itd. Nie mogli tylko koloru skóry zmienić. Fakt pozostawał faktem – byli Indianami znad Potoków, a nie białymi osadnikami, którzy nad tymi potokami chcieli się osiedlić. Dlatego chcąc uniknąć konfliktów na tle rasowym, rząd Stanów Zjednoczonych postanowił przesiedlić Indian znad Potoków do kraju po drugiej stronie Missisipi, do Oklahomy. Ale Indianie wcale nie chcieli się przesiedlać, zwłaszcza że w Oklahomie też ktoś już mieszkał. I ten ktoś to nie byli pobożni Timucua, na których można było napaść, wyrżnąć mężczyzn, a kobiety i dzieci powiązać i sprzedać białym kupcom w Charleston. W Oklahomie mieszkali Komancze, którzy właśnie nauczyli się hodować mustangi i na tych mustangach jeździli na łupieżcze wyprawy do Meksyku, Teksasu i wszędzie tam, gdzie można było coś złupić. Rząd Stanów Zjednoczonych chciał być praworządny, postanowił ziemię na potokami od Indian kupić i bez trudu znalazł takich, którzy byli ją gotowi sprzedać. Potem się znajdowali inni, którzy twierdzili, że ci co tę ziemię sprzedali wcale nie mieli do tego prawa bo to nie była ich ziemia, ale Amerykanów takie szczegóły nie interesowały. Co w takiej sytuacji robić? Walczyć z bronią w ręku przeciwko głównemu dostawcy broni i amunicji? Po paru przegranych powstaniach większość Muskogi i Mikasuki przeniosła się do Oklahomy.
Ale nie wszyscy. Niektórzy przenieśli się na hiszpańską Florydę. Teren znali z czasów polowania na niewolników, a kiedy niewolnicy się skończyli, natal tam się wyprawiali polować na jelenie. Tam ich nikt nie nazywał Indianami znad Potoków. Hiszpanie zwali ich Cimarrones (banici), co sprzymierzeni z Hiszpanami lokalni Indianie przerobili na Seminoles. Wkrótce Stany Zjednoczone przejęły również Florydę i zgodnie z oficjalną polityką chciały tych Seminolów przesiedlić do Oklahomy. Ci jednak tak łatwo się nie dali. Mieli niezależny dostęp do amunicji – kupowali ją od kubańskich rybaków okresowo zawijających na Florydę. Czasem też pirogami wyprawiali się na brytyjskie Wyspy Bahama. Potrafili znakomicie kryć się w bagnach Everglades, gdzie kawaleria Stanów nie była zbyt operatywna. Wojna była krwawa i długotrwała, bywało że cały oddział Amerykanów niknął bez śladu. Celem Amerykanów było całkowite wysiedlenie Seminolów z Florydy, celem Seminolów było nie dać się wysiedlić. W końcu Amerykanie uznali, że nie opłaca się wysyłać kolejnych oddziałów w te bagna, wydzielono Seminolom rezerwat i zostawiono ich w spokoju. Seminole osiągnęli swój cel, czyli poniekąd wygrali wojnę. Była to bodaj jedyna w historii Stanów Zjednoczonych wojna, którą wygrali Indianie.
Ten rezerwat nadal jest i można go odwiedzić. Nie żeby zaraz tłumy turystów tam waliły, ale jest. Znajduje się tuż obok Parku Narodowego Everglades. Do parku narodowego chroniącego cenne z ekologicznego punktu widzenia ale widokowo mało atrakcyjne bagna też tłumy nie walą. Na Florydzie tłumy walą przede wszystkim do Disneylandu, gdzie wśród plastikowych atrakcji są też plastikowe aligatory, ale niektórzy kochający przyrodę turyści chcą też zobaczyć prawdziwe żywe aligatory taplające się w cennych z ekologicznego punktu widzenia bagnach. A kto się najlepiej przemyka czółnami wśród tych bagien? Oczywiście Indianie. Tyle, że turyści nie są brani do czółen, tylko do szerokich płaskodennych łodzi skonstruowanych specjalnie tak, by nie niszczyły cennej z ekologicznego punktu widzenia bagiennej roślinności. Łodzie te nie mają podwodnej śruby tylko wielkie śmigło zamknięte w klatce za plecami sternika. Podwodnej roślinności nie niszczą, zostawiają natomiast na powierzchni ślady widoczne z wysoka.
Ale to nie jest największa atrakcja turystyczna w rezerwacie Seminolów. W dzisiejszych czasach największą atrakcją turystyczną w rezerwatach Indian w Stanach Zjednoczonych stanowi kasyno. W latach osiemdziesiątych amerykańskie sądy orzekły, że rezerwaty Indian są wyłączone spod jurysdykcji stanowej i nie obowiązują tam prawa zakazujące gier hazardowych. Od tego czasu Indianie budują u siebie kasyna, w których pozbawieni tej atrakcji u siebie zwykli Amerykanie mogą popróbować szczęścia i pomarzyć o wielkiej wygranej. Dlatego na rubieżach Miami na niczym nie wyróżniającym się skrawku mokradła stoi Moccosukee Resort and Gaming. Skrawek mokradła się nie wyróżnia, ale na odpowiednich mapach należy do Moccosukee Indian Reservarion i to wystarczy. Amerykanie próbują tam szczęścia, dla Indian to czysty zarobek. Z zarobku tego fundowane są instytucje oświatowe. Na przykład Miccosukee Indian Village – rekonstrukcja dawnych domostw funkcjonująca dziś jako muzeum. Stoi ona przy drodze którą jeżdżą turyści chcący zobaczyć żywe aligatory. Sami Indianie mieszkają gdzie indziej, obsługa muzeum i przystani z łodziami przyjeżdża z daleka samochodami tak jak turyści. W ogóle ci Indianie nie różnią się specjalnie od innych Amerykanów, są tak samo ubrani, z turystami rozmawiają po angielsku i nie wiadomo nawet czy znają jeszcze swój dawny język. Dawne domostwa to domy stojące na palach i kryte masywną strzechą, ale bez ścian. W tych domach siedzą ubrani w tradycyjne stroje artyści demonstrujący ludowe rzemiosło – rzeźbiarz, szwaczka szyjąca na maszynie tradycyjne stroje. Te stroje nie mają nic wspólnego z pióropuszami i frędzlami Indian prerii. Seminole już w XIX wieku ubierali się tak jak biali, ale nie całkiem – indiańskie szwaczki szyły suknie i koszule wedle własnej indiańskiej mody. Co widać na dawnych zdjęciach – też wystawionych jednym z tych krytych strzechą domów.
Pożyczonym na lotnisku samochodem pojechałem do Indian, zwiedziłem zrekonstruowaną wioskę i stąd to wszystko wiem. Poszedłem też coś przekąsić do Moccosukee Restaurant po drugiej stronie drogi. Przy sąsiednim stoliku siedziała grupa mężczyzn rozmawiająca w niezrozumiałym dla mnie języku. Zapytałem co to za język.
Mikasuki”, powiedział jeden z nich, a po chwili dodał „Nie możemy pozwolić językowi umrzeć.”


Jeśli kto woli czytać z papieru, to zarówno niniejsze opowiadanie, jak i wiele innych na temat amerykańskich Indian,

 znajduje się w papierowej książce:




Wednesday, May 13, 2020

Wnuk z Vanuatu

Zostawanie wodzem na wyspie Zesłania Ducha Świętego

Wódz Roy Mata miał pięćdziesiąt żon, a kiedy zmarł, wszystkie one zostały razem z nim żywcem pogrzebane. Wódz Roy Mata był przynosicielem pokoju na archipelagu Vanuatu, tak głosi legenda. Przybył ze wschodu i podporządkował sobie wszystkich wodzów na Efate i okolicznych wyspach, tak zapanował pokój. Za jego panowania prowadzenie wojen karane było śmiercią. Kiedy zmarł, pochowane razem z nim były jego żony, a także podlegli mu pomniejsi wodzowie. Tak głosi podanie, a miejsce, gdzie Roy Mata został pochowany, do dziś otoczone jest kultem.
Legenda jak to legenda, mogła być ubarwiona albo w ogóle wymyślona. W latach sześćdziesiątych francuski archeolog Jose Garanger prowadził wykopaliska w miejscu, w którym pochowany był Roy Mata z całym dworem i znalazł tam jeden szkielet obwieszony oznakami władzy wodzowskiej oraz kilka szkieletów, które miały skrępowane ręce i nogi. Informacje o tych wykopaliskach, obficie ilustrowane zdjęciami, można znaleźć w Muzeum Narodowym w Port Vila.
Na Vanuatu wódz mógł mieć kilka żon. Jeśli miał ich kilka, musiały one być posłuszne, bo jeśli nie, to mogły skończyć w roli następnej kolacji (to nie moje sformułowanie, tak mi to opowiadał Hardiman, rodowity Ni-Vanuatu, właściciel sklepu ze sztuką w Port Vila). Na Vanuatu ludzkie mięso znikło z jadłospisu dopiero w latach sześćdziesiątych XX wieku, przy czym wcale niekoniecznie spożywani byli zdobyci na wojnie wrogowie. Najbliższa rodzina była cały czas pod ręką, a dla wodza, który miał kilka żon i kilkadziesiąt dzieci, przeznaczenie któregoś pulchnego wnuka na kolację nie stanowiło wielkiego problemu. Jeszcze na początku lat osiemdziesiątych jeden z wodzów na wyspie Malekula wybrał już sobie pulchnego i soczystego wnuka na wieczorny posiłek, ale niedoszła kolacja (też nie moje określenie, tylko Hardimana) miała osiem lat, zwęszyła co się święci i zwiała. Dziś jest kierowcą autobusu w Port Vila, Hardiman go dobrze zna i słyszał opowieść z pierwszej ręki.
Mimowolny uczestnik ceremonii mianowania na wodza
Witamy na Vanuatu, rajskim archipelagu, gdzie na niektórych wyspach nie ma dróg, nie ma samochodów, nie am prądu, nie ma bieżącej wody, nie ma betonowych budynków, wszystkie domy są zbudowane z plecionego bambusa i pni powiązanych lianami. Wszystkie – domy mieszkalne, szkoły, kościoły, nakamale (nakamal to jest główny budynek we wsi, na placu przed nim odbywają się publiczne ceremonie, takie jak śluby i nominacje na wodza). Witamy w Republice Vanuatu, która nie posiada armii, a policjantów w całym kraju jest mniej niż sześciuset, na niektórych wyspach nie ma ich wcale. Tam, gdzie policjantów nie ma, władzę sprawują wiejscy wodzowie. Tam, gdzie policjanci są, władzę również sprawują wodzowie, a policjanci wzywani są tylko w szczególnie drastycznych sytuacjach.

Jedzenie ludzkiego mięsa jest dziś nielegalne, ale żeby zostać wodzem, trzeba udowodnić, że się potrafi zabijać. Ofiarami są świnie, w czasie ceremonii nominacji na wodza czekają na swój los na placu przed nakamalem przywiązane do świeżo zasadzonego palmowego drzewka.. Przy wejściu do nakamalu orkiestra – bębniści grający na szczelinowych tam-tamach. Korowód taneczny krąży wokół ofiar, kandydat na wodza łatwy do rozpoznania w tym korowodzie, bo to on trzyma w ręku siekierę. W odpowiednim momencie knur dostaje siekierą w głowę i pada w konwulsjach, krew spływa po pysku, a korowód dalej tańczy wokół następnej ofiary. To nie jest fikcja literacka, byłem świadkiem takiej ceremonii na Wyspie Zesłania Ducha Świętego.
Wyspa Zesłania Ducha Świętego jest długa i wąska, rozciągnięta z północy na południe. Na południowej części bywają turyści, tam bowiem odbywa się rytuał inicjacyjny, którego częścią jest skakanie na główkę z wysokiej platformy z lianami przywiązanymi do kostek tak, że skaczący na ziemię nie spada, tylko nad nią zawisa dyndając z nogi. Na północy turystów nie ma, a tam właśnie byłem świadkiem zarąbywania świń. Byłem jedynym białym obecnym przy ceremonii. Za to z północy tej wyspy, jak też z sąsiadującej z nią wyspy Ambae, pochodzi elita intelektualna kraju. Na lotnisku (nazwijmy to lotniskiem, stanowi je porośnięty trawą pas startowy oraz stojąca przy jednym końcu budka) minąłem się z odwiedzającymi rodzinę wicepremierem oraz prokuratorem generalnym. Obaj chodzili z charakterystyczną laską wodza, z czego wynika, że kiedyś musieli przyłożyć siekierą w łeb świni przywiązanej do drzewka. Kandydat na wodza, którego widziałem tańczącego z siekierą w ręce, jest znanym lekarzem praktykującym w stolicy. Pastor Walter Lini, pierwszy premier niepodległego Vanuatu, też pochodził z tych okolic i tu znajduje się dziś jego grób.
Stroje ludowe na Vanuatu
Nie na wszystkich wyspach archipelagu kandydat na wodza musi zarąbać świnię. Na wyspie Tanna wodzem zostaje najstarszy syn poprzedniego wodza, tak jak Jack Waiwai, który był moim przewodnikiem po tamtejszym buszu. Widz Jack czuł ze mną pewne pokrewieństwo duchowe; miał tyle lat co ja, parę lat temu zmarła mu małżonka, tyle że w przeciwieństwie do mnie miał już grono wnuków.
Na wyspę Tanna turyści przyjeżdżają. Jest tam najważniejsza atrakcja turystyczna archipelagu: wulkan Yasur, podobno najłatwiej dostępny aktywny wulkan na świecie. Można tam samochodem terenowym podjechać pod sam stok, wybetonowaną ścieżką podejść ostatnie sto metrów na krawędź krateru i spojrzeć w charkające ogniem gardło piekła. Lotnisko na Tannie to nie skoszony pas trawy, tylko porządny wyasfaltowany pas startowy, na którym lądują wielkie odrzutowce. Lotnisko jest przy miejscowości Lenakel, zwanej przez miejscowych Black Man Town, choć cała miejskość polega na tym, że nie wszystkie budynki plecione są z bambusa. Jest tam kilka murowanych domów, w których są sklepy, bank, nawet restauracje. Byłem tam z moim małym przyjacielem Gibsonem, wnukiem wodza Jacka; chodził ze mną za rękę patrząc szeroko otwartymi oczami na wielki świat.
Lenakel to dla Gibsona wielki świat, na codzień mieszka po drugiej stronie wyspy, we wsi Iatapu. Jest to tak zwana „kastom village”, gdzie turyści mogą przyjechać i sfotografować Papuasów wykonujących ludowe tańce w tradycyjnych strojach. Na wyspie Tanna tradycyjny strój męski składa się wyłącznie z pokrowca na penisa, oczywiście znacznie większego niż sam penis i zawsze sterczącego w górę; strój kobiecy to spódnica z trawy zasłaniająca również pośladki (ale góry już nie). Mieszkańcy wsi Iatapu ubierają się w te stroje wyłącznie wtedy, kiedy przyjeżdżają turyści zobaczyć tradycyjne tańce i płacą za przywilej robienia zdjęć. Za zarobione pieniądze mieszkańcy wsi kupują normalne ubrania, które noszą na codzień. Ale tylko dorośli, dzieci takie jak mój czteroletni przyjaciel Gibson biegają tak, jak je Pan Bóg stworzył.
Ja to wiem, bo kilka dni w tej wsi mieszkałem. Widziałem, jak przyjeżdżają turyści z aparatami, a mieszkańcy rozbierają się na ich cześć. A mały Gibson przez te kilka dni wszędzie ze mną chodził trzymając mnie za rękę, w stroju Adamowym oczywiście. Ubrano go tylko na wyprawę do Lenakel, Miasta Czarnych Ludzi. Nie wiem dlaczego sobie tak mnie upodobał, nie mogłem sobie z nim nawet pogadać, bo czterolatek po angielsku nie umiał. Kiedy musiałem wyjeżdżać, mały Gibson się popłakał. Siedzieliśmy przy moim ostatnim śniadaniu, mały Gibson u mnie na kolanach, a jego dziadek, wódz Jack, ze mną przy stole.
Jeśli chcesz, możesz go zabrać ze sobą”, mówił wódz Jack.
Jak to zabrać ze sobą? Przecież on by płakał za mamą i tatą, a mama i tata też by płakali.”
No może by płakali, ale ty mu dasz moc, a w przyszłości on będzie mógł pomóc swojej wspólnocie.”
Wódz Jack mówił najzupełniej poważnie.

Mój przyjaciel Gibson




Tę opowieść, a także parę innych, można znaleźć w mojej książce Pytania Obieżyświata. Wszystkie opowieści w niej zawarte są na niniejszym blogu. Jednakże witryny mają to do siebie, że są czas jakiś, potem znikają, a książka raz wydrukowana, już zostanie. Nikt tej książki nie wydał, ale lulu.com wydrukuje egzemplarz, jeśli się go zamówi.