Minaret nad dachami Fezu |
„Allahu
akbar!”
Wezwanie muezzina z megafonu na minarecie przypomina
miastu, że Bóg jest wielki. O tym trzeba zawsze pamiętać, o Bogu
nie wolno nigdy zapomnieć, tak przykazał Prorok. Niektórzy
przerywają pracę, idą do meczetu, w fontannie na dziedzińcu myją
nogi do kolan, ręce po łokcie, głowę. Tak przykazał Prorok.
Potem wchodzą do meczetu i padają na twarz przed niewidzialnym
Allahem. Tylko muzułmanie mogą tam wejść, my niewierni możemy
tylko stać przy wejściu i zaglądać do wnętrza. Kilka pokłonów
i modlitwa skończona, muzułmanie wracają do swoich zajęć.
Średniowieczny Fez – miasto niezmienione od stuleci.
Otoczone murem ze szczerzącymi się krenelażami, od strony dworca
przedmurze stanowi dwujezdniowa szosa, ale przejście przez bramę
przenosi wędrowca w świat tysiąca i jednej nocy. Wąziutkie kręte
uliczki, nie wjedzie tu żaden pojazd, cały transport towarów
odbywa się na grzbietach mułów. Wzdłuż uliczek sklepiki i drący
się przekupnie, stosy warzyw, stosy baranich głów i krowich racic
jeszcze mokrych od krwi, stosy ceramiki, a przede wszystkim wyroby ze
skóry, z których to miasto jest sławne. Część miasta stanowią
tradycyjne garbarnie, gdzie skóry garbuje się przy pomocy gołębiego
nawozu. Stamtąd dochodzi charakterystyczny zapach, z niego też
miasto jest sławne.
W samym środku średniowiecznej metropolii, zagubione w
labiryncie ciasnych uliczek, jest mauzoleum Maulaja Idrisa II,
potomka Proroka. Maulaj Idris, który w IX wieku uczynił Fez stolicą
Maroka, nie uznawał władzy kalifów w Bagdadzie, a jego dynastia
panowała w Maroku przez parę stuleci. Pięć stuleci później w
miejscu, gdzie Maulaj Idris był pochowany, znaleziono nierozłożone
ciało, uznano że to na pewno jest ciało Idrisa, a to że jest tak
zachowane jest dowodem świętości, zatem zbudowano nad jego grobem
mauzoleum. Dziś pielgrzymi przybywają z daleka, by pobyć w jego
obecności. Jest on znakiem Obecności Bożej w sercu miasta. Nam
niewiernym nie wolno tam wchodzić, ale możemy stanąć w drzwiach i
patrzeć, jak pielgrzymi przytulają się do okrytego kobiercami
grobowca.
Dla turystów jest medresa Bu Inania, tam niewierni mogą
wchodzić. Jest to majstersztyk architektury muzułmańskiej z XIV
wieku pokryty filigranową rzeźbiona kaligrafią nie gorszą niż
Alhambra. Wejście jest naprzeciw straganu z ociekającymi krwią
baranimi łbami. Uliczni przewodnicy gromadzą się przed wejściem,
oferują swoje usługi. Jegomość w pasiastej dżelabie i czerwonym
fezie zagaduje nas uprzejmie po angielsku, a kiedy mówimy, że nie
potrzebujemy przewodnika, rzuca za nami wiązkę przekleństw. Inny
jegomość zapytany o drogę do zabytkowej synagogi prowadzi nas tam
(choć go wcale o to nie prosimy), poczem nie tylko żąda pieniędzy,
ale twierdzi, że dziesięć dirhamów (około jednego funta
sterlinga) to za mało, on chce 25 dirhamów.
Baranie łby na sprzedaż |
Czy wśród tych baranich łbów, odoru z garbarni i
ludzi uprzejmych za pieniądze Allah jest obecny? Może jest tylko
pustym dźwiękiem obecnym jedynie na wargach?
Uliczne kafejki, w których siedzą wyłącznie
mężczyźni, nie zapraszają turystów. Kiedy spragniony kawy
wchodzę do jednej z nich razem z Ewą, kelner robi wrażenie, jakby
chciał nas zniechęcić i nie próbuje nas zatrzymać, kiedy
odchodzimy. Tylko w okolicach Baab Bu Dżelud są lokale dla
turystów, gdzie kelnerzy zaczepiają przechodzące pary i zapraszają
do środka. Marokańskie kobiety nie chodzą do kawiarń, podobno dla
nich miejscem spotkań towarzyskich są publiczne łaźnie. Tam,
rozebrane do rosołu, spędzają czas na plotkach. Oczywiście w
łaźniach też jest ścisła segregacja płci. Wyjątkiem są łaźnie
przeznaczone tylko dla turystów. Bo ci turyści to jakieś dziwadła,
wszędzie muszą parami chodzić, nawet do łaźni. Ale są to też
prawdziwe hammamy, czyli łaźnie tureckie, w dodatku jak się
człowiek wypoci, to go jeszcze masażystki wytłamszą i człowiek
się czuje jak nowy.
Hammamu w Fezie trzeba koniecznie spróbować, więc się
dajemy wypocić i wytłamsić i potem czując się jak nowi pętamy
się po uliczkach. Wchodzimy do sklepu z ceramiką, gdzie na półkach
porozkładane są cudeńka, dzbany i wazony, misy i miseczki malowane
w kwieciste arabeski. Jest pora obiadowa, obsługa sklepu siedzi na
podłodze wokół misy z zupą, urywa kawały chleba z wielkiego
bochna, których używa się jako łyżek do jedzenia zupy.
Zapraszają żebyśmy się przysiedli, urywają kawały chleba i
podają nam. Przysiadamy się. Zaproszenie z czystej gościnności,
bez oczekiwania że zapłacimy i bez związku z tym czy i co kupimy.
Świat tysiąca i jednej nocy, istny sezam, pieniądze
się w trymiga rozpływają. No bo jak tu nie kupić tych cacuszek,
filigranowej ceramiki, berberskich kolczyków, tkanin z wielbłądziej
wełny, sandałów w różnych kolorach? Wszystko to ręczna robota i
wszystko takie tanie! Potem już człowiek nie ma pieniędzy na to,
żeby kupić paczuszkę herbaty z czternastu saharyjskich ziół od
dziadka siedzącego w zakątku krętej uliczki. Ile kosztuje?
Dziesięć dirhamów. Ale ja nie mam już nic. Bankomat jest
wprawdzie zaraz za rogiem, ale nie ma w nim pieniędzy, a najbliższy
następny jest przy Baab Bu Dżelud. A to chyba pół godziny
przeciskania się przez tłum na Talaa Sghira. Prosimy dziadka, żeby
dla nas odłożył tę paczuszkę.
Miejski transport w Fezie |
Dziadek nie umie po francusku, rozmawiamy z pomocą
sprzedawcy sandałów po drugiej stronie uliczki. On tłumaczy
dziadkowi, że musimy iść wypłacić pieniądze i wrócimy za
godzinę. Dziadek usłyszawszy to wetknął mi paczuszkę pod pachę
i machnął ręką, że mamy sobie iść. Poszliśmy do bab Bu
Dżelud, wypłaciliśmy pieniądze i niemal po godzinie byliśmy z
powrotem. Kiedy nas dziadek zobaczył, krzyknął coś do sprzedawcy
sandałów, a towarzyszący gest sugerował, że to było coś w
rodzaju „A nie mówiłem?”
Na dworcu autobusowym świat tysiąca i jednej nocy się
kończy, stamtąd dwujezdniowa szosa prowadzi za miasto przez Ville
Nouvelle, czyli część miasta zbudowana przez Francuzów kiedy tu
rządzili. Wzdłuż drogi drzewa obsypane niebieskim kwieciem.
Wyjeżdżamy autobusem w góry, Atlas Średni pokryty cedrowym lasem,
małpy skaczą tam między drzewami. Potem wyjeżdżamy na płaskowyż,
równinę pomiędzy Atlasem Średnim a Wysokim. Na tej równinie
znajduje się miasteczko Midelt, tam wysiadamy. Kierowca pamięta że
jedziemy do Mideltu i wyrzuca nasze bagaże na stacji benzynowej
Shella. Czy to tu jest dworzec autobusowy? „Tu jest Midelt” mówi
kierowca i odjeżdża.
A gdzie jest dworzec autobusowy? Tam ma na nas czekać
Cherif. Dzwonię do niego. Mówi, że jest na dworcu, 5 km za
miastem, ale zaraz przyjedzie.
Czy go poznam? Byłem u niego parę dni sześć lat
temu. Zapisałem wtedy numer jego telefonu na wypadek, gdybym chciał
przyjechać jeszcze raz. Dzwoniłem do niego przed wyjazdem,
dzwoniłem też z Fezu, mówił, ze wyjedzie po nas na dworzec w
Midelcie. Może go i nie poznam, ale on nie powinien mieć problemów
z rozpoznaniem dwojga turystów z plecakami czekających na stacji
Shella.
Po chwili podchodzi do nas smagły Berber w niebieskim
turbanie, najwyraźniej mnie poznaje. Idziemy pieszo do miejsca, skąd
zabierze nas auto jadące do Tattouine. Jest to wieś w głębi gór,
ostatnia przed główną granią Atlasu Wysokiego. W oddali widać
ośnieżony szczyt Dżebel Ajaczi, najwyższy w tym rejonie. Śnieg
jest tylko na najwyższych szczytach, reszta gór jest różowa, mamy
znakomity widok jadąc na pace furgonetki. Różowe skały, z rzadka
porośnięte kępkami roślinności, bardzo różne od naszych
zielonych Tatr. Rozmawiamy z Cherifem, który jest wprawdzie Berberem
z głębi Atlasu, ale zna francuski.
„Jesteście
Polakami? Siostra Barbara się ucieszy.”
Tattouine to wieś składająca się z domków z
suszonej gliny nie odcinających się kolorem od otaczających gór.
W domkach tych mieszkają Berberzy, a w jednym - na samym skraju wsi
– dwie siostry franciszkanki. Akurat tego dnia jest u nich
przyjęcie dla mieszkańców wsi. Wydał je Cherif i jego żona
Hasna, ale odbywa się w domu sióstr, bowiem jest na cześć innej
siostry, która tu kiedyś mieszkała, a niedawno zmarła. Cherif
prowadzi nas do domu sióstr, jest tam akurat modlitwa, częściowo
czytanie Koranu (bo tutejsi Berberzy to muzułmanie), a częściowo
modlitwy po francusku. Po modlitwie wnoszone są wielkie misy z
tadżiną pieczoną w domu Hasny, jedna misa na każdy stół.
Mieszkańcy wsi siedzą w większym pokoju, nas sadzają w mniejszym
pokoju, gdzie mówi się po francusku, bowiem większość obecnych
tam osób to Francuzi. Jest tam dentysta, który przez pół roku
mieszka we Francji i tam godziwie zarabia, a następne pół roku
podróżuje z żoną po Afryce i leczy beduinom zęby. Jest dwóch
mnichów trapistów z klasztoru w Midelcie, gdzie mieszka też
(nieobecny na dzisiejszej uczcie) ostatni z mnichów z algierskiego
klasztoru Tibhirine. Moi rozmówcy przy stole doskonale znają
historię tego klasztoru. W Tibhirine było podobnie jak w Tattouine,
muzułmańscy mieszkańcy żyli w całkowitej harmonii z katolickimi
mnichami, ale komuś ta harmonia była nie na rękę i pewnej nocy
wszyscy mnisi zostali zamordowani. Rząd Algerii twierdził, że to
muzułmańscy ekstremiści dokonali tej zbrodni, ale winowajców
nigdy nie znaleziono. Moi rozmówcy w taką wersję powątpiewają.
Przypuszczają oni, że rząd potrzebował takiej zbrodni, by
przykręcić w kraju śruby.
Wieś Tattouine |
W Tattouine ta harmonia nadal trwa. Do domu sióstr
franciszkanek wnoszone są na wielkich misach dania przygotowane
przez muzułmańskich Berberów. Wśród gości są i beduini z gór,
i trapiści z klasztoru w Midelt, i francuscy dentyści bez granic.
Na jeden stół przypada jedna micha, każdy urywa sobie kawał
chleba i używając go jako łyżki próbuje się dobrać do kurczaka
pieczonego w warzywach. Tak podawane są wszystkie posiłki w domu
Hasny i Cherifa, tak też karmią nas beduini, których odwiedzamy
następnego dnia. Bo nazajutrz wybieramy się z Cherifem na dwudniową
wycieczkę w góry.
Rano dostajemy śniadanie, na które składa się świeżo
upieczony chleb maczany w oliwie oraz bardzo słodka zielona herbata
z miętą, świeżą, zieloną i zmiętą. Przed domem Cherif i Hasna
juczą muła. Cały prowiant będzie na jego plecach, nie musimy
nosić plecaczków. Wyruszamy w górę doliny, gdzie tu i tam
rozstawione są namioty beduinów. To jest miejsce styku dwóch
światów, beduini znają szlaki przez góry i przez pustynię, ale
miasto jest dla nich obce. Punktem styczności z tak zwaną
cywilizacją jest dla nich przychodnia prowadzona przez siostrę
Barbarę w Tattouine. Jeśli im coś dolega, to potrafią wędrować
pieszo nawet kilkadziesiąt kilometrów, by do niej dotrzeć. My też
idziemy pieszo przez góry, ale nie dlatego, że nam coś dolega,
tylko dla przyjemności. Chcemy się choć na parę dni wyrwać z tak
zwanej cywilizacji. Oznacza to marsz przez trzytysięczne przełęcze,
wśród różowych gór porośniętych kępkami sucholubnych ziół.
Nie ma tu trawy, ale owce beduinów i tak znajdują sobie coś do
jedzenia. Nocujemy u beduinów, jemy z nimi posiłki z jednej miski,
śpimy na podłodze na dywanach, w nocy gryzą nas pluskwy.
Siostry
franciszkanki również wędrują po górach. Regularnie odwiedzają
namioty koczowników służąc im pomocą medyczną. Ostatnimi laty
wychodzą na wyprawy tylko na jeden miesiąc w roku, ale kiedyś
sześć miesięcy w roku spędzały w górach śpiąc w beduińskim
namiocie. Mają nawet przenośne tabernakulum, miniaturową beduińską
sakwę podróżną, którą wieszają w oddzielnej części namiotu
służącej za kapliczkę. Kiedy
siostry są we wsi, sakiewka wisi na ścianie kapliczki, jaką
siostry sobie urządziły w domu. Wtedy sakiewka jest pusta, bowiem
stałe tabernakulum jest wbudowane w ścianę, hostie są tam
przechowywane w pojemniku zrobionym ze srebrnych beduińskich
bransolet. Kiedy siostry wyruszają w podróż, srebrny pojemnik
wędruje z nimi w podróżnej sakwie. Kapliczka w domu jest bardzo
skromna: białe ściany, beduiński dywan otrzymany w prezencie od
wdzięcznych pacjentów, w czasie modlitwy siedzi się na podłodze.
Na jednej ze ścian sznur, jakim przepasują się beduińskie
kobiety, wisi zawieszony tak, że tworzy arabskie słowo Allah. Na
innej wisi kopia ikony Andrieja Rublowa przedstawiająca trzech
wędrowców w gościnie u beduina imieniem Abraham. Jest też piękny
portret papieża Wojtyły wyszyty lewą ręką przez chłopca, który
stracił prawą dłoń w wypadku z kosą podczas pracy w polu.
Dżebel Ajaczi |
Kaplica kaplicą, siostry we wsi prowadzą aktywne
życie. Siostra Marie jest nauczycielką, założyła przedszkole i
prowadzi je. Dzieci ze wsi przychodzą do przedszkola na pół dnia.
Siostry sobie każą płacić dwadzieścia dirhamów od dziecka.
Mogłyby to robić za darmo, ale każą sobie płacić, żeby rodzice
mieli szacunek i regularnie przeprowadzali dzieci. Przedszkole jest w
takim samym szarym domu jak inne domy we wsi, ale w środku jest tak
wyposażone, jakby było gdzieś w Sztokholmie, a nie na berberskim
wydmuchowie. Kiedyś jacyś zamożni ludzie ze Szwecji odwiedzili to
miejsce i pytali czym można siostry wspomóc, na co siostra Marie
powiedziała, że potrzebują wyposażenia przedszkola. Po pewnym
czasie przyjechała ciężarówka i przywiozła wyposażenie.
Berberskie dzieci uczą się tu obchodzenia z papierem i ołówkiem,
uczą się kształtu liter. Kiedy pójdą do szkoły, będzie im
znacznie łatwiej, niż gdyby poszły tam prosto z beduińskiego
namiotu.
Siostra Barbara prowadzi przychodnię i współpracuje z
lekarzami bez granic. Sama jest pielęgniarką, kiedy ją odwiedzamy
w przychodni, właśnie prowadzi fizjoterapię małego chłopca z
wadą chodzenia, opowiada nam, jakie zrobił postępy. Siostra
Barbara ma gadane, trajkoce jak karabin maszynowy, w dodatku jest
Polką, co bardzo ułatwia komunikację. Opowiada o niezwykłych
medycznych przypadkach napotykanych wśród beduinów. Czasami coś
każe jej wbrew logice wstać i iść. Tak jak ostatnio, kiedy
dowiedziała się, że pewna kobieta właśnie rodzi, ale jest z nią
obecna beduińska akuszerka. Barbara uważa tę akuszerkę za całkiem
kompetentną, ale i tak, choć był środek nocy, ubrała się i
poszła. Kiedy dotarła na miejsce, już było po wszystkim, dziecko
zawinięte jak należy, ale Barbarę coś tknęło i kazała
rozwinąć. I co się okazało? Że dziecko we krwi! Bo pępowina
wprawdzie zawiązana, ale to zawiązanie się poluzowało i pępowina
krwawiła. Wprawdzie powoli, ale do rana cała krew mogłaby
wypłynąć, bo noworodek wiele tej krwi nie ma. A w związku z
porodami, ciekawa była historia pewnego beduina, który przyszedł
do sióstr mówiąc, że on nic nie jest wart, nawet urodził się w
jaskini jak koza. Na to siostry mu opowiedziały historię Jezusa,
który też się urodził w jaskini. Jezus to dla muzułmanów prorok
Isa, więc beduin poszedł do domu wielce pocieszony i odtąd
opowiadał, że urodził się w jaskini jak prorok Isa.
W naszych długich rozmowach z siostrą Barbarą nie
usłyszałem ani jednego słowa na temat nawrócenia kogokolwiek z
jednej religii na drugą. Najwyraźniej siostry nie po to tam są. A
po co są?
W nasz ostatni poranek siostry nas zapraszają na
modlitwę o świcie. Modlitwę stanowi kilka czytań, a potem długie
milczenie. Bardzo długie milczenie, siedzimy tam bodaj godzinę.
Potem jeszcze idziemy na śniadanie do Cherifa i Hasny, jak zwykle
chleb z oliwą oraz dzbanek zielonej herbaty z miętą zieloną i
zmiętą. To jest właśnie smak tego kraju, chleb maczany w oliwie i
słodka herbata z miętą.
Po co te misjonarki tu są, jeśli nikogo nie nawracają?
Może po to, żeby przypominać ludziom, że Pan Bóg
istnieje? Bo o Panu Bogu zapominać nie wolno.
Wnętrze kaplicy sióstr w Tattouine |
Tę opowieść, a także parę innych, można znaleźć w mojej książce Pytania Obieżyświata. Wszystkie opowieści w niej zawarte są na niniejszym blogu. Jednakże witryny mają to do siebie, że są czas jakiś, potem znikają, a książka raz wydrukowana, już zostanie. Nikt tej książki nie wydał, ale lulu.com wydrukuje egzemplarz, jeśli się go zamówi.