Monday, April 13, 2020

Po co komu misjonarki w Maroku?

Minaret nad dachami Fezu

Allahu akbar!”
Wezwanie muezzina z megafonu na minarecie przypomina miastu, że Bóg jest wielki. O tym trzeba zawsze pamiętać, o Bogu nie wolno nigdy zapomnieć, tak przykazał Prorok. Niektórzy przerywają pracę, idą do meczetu, w fontannie na dziedzińcu myją nogi do kolan, ręce po łokcie, głowę. Tak przykazał Prorok. Potem wchodzą do meczetu i padają na twarz przed niewidzialnym Allahem. Tylko muzułmanie mogą tam wejść, my niewierni możemy tylko stać przy wejściu i zaglądać do wnętrza. Kilka pokłonów i modlitwa skończona, muzułmanie wracają do swoich zajęć.
Średniowieczny Fez – miasto niezmienione od stuleci. Otoczone murem ze szczerzącymi się krenelażami, od strony dworca przedmurze stanowi dwujezdniowa szosa, ale przejście przez bramę przenosi wędrowca w świat tysiąca i jednej nocy. Wąziutkie kręte uliczki, nie wjedzie tu żaden pojazd, cały transport towarów odbywa się na grzbietach mułów. Wzdłuż uliczek sklepiki i drący się przekupnie, stosy warzyw, stosy baranich głów i krowich racic jeszcze mokrych od krwi, stosy ceramiki, a przede wszystkim wyroby ze skóry, z których to miasto jest sławne. Część miasta stanowią tradycyjne garbarnie, gdzie skóry garbuje się przy pomocy gołębiego nawozu. Stamtąd dochodzi charakterystyczny zapach, z niego też miasto jest sławne.
W samym środku średniowiecznej metropolii, zagubione w labiryncie ciasnych uliczek, jest mauzoleum Maulaja Idrisa II, potomka Proroka. Maulaj Idris, który w IX wieku uczynił Fez stolicą Maroka, nie uznawał władzy kalifów w Bagdadzie, a jego dynastia panowała w Maroku przez parę stuleci. Pięć stuleci później w miejscu, gdzie Maulaj Idris był pochowany, znaleziono nierozłożone ciało, uznano że to na pewno jest ciało Idrisa, a to że jest tak zachowane jest dowodem świętości, zatem zbudowano nad jego grobem mauzoleum. Dziś pielgrzymi przybywają z daleka, by pobyć w jego obecności. Jest on znakiem Obecności Bożej w sercu miasta. Nam niewiernym nie wolno tam wchodzić, ale możemy stanąć w drzwiach i patrzeć, jak pielgrzymi przytulają się do okrytego kobiercami grobowca.
Dla turystów jest medresa Bu Inania, tam niewierni mogą wchodzić. Jest to majstersztyk architektury muzułmańskiej z XIV wieku pokryty filigranową rzeźbiona kaligrafią nie gorszą niż Alhambra. Wejście jest naprzeciw straganu z ociekającymi krwią baranimi łbami. Uliczni przewodnicy gromadzą się przed wejściem, oferują swoje usługi. Jegomość w pasiastej dżelabie i czerwonym fezie zagaduje nas uprzejmie po angielsku, a kiedy mówimy, że nie potrzebujemy przewodnika, rzuca za nami wiązkę przekleństw. Inny jegomość zapytany o drogę do zabytkowej synagogi prowadzi nas tam (choć go wcale o to nie prosimy), poczem nie tylko żąda pieniędzy, ale twierdzi, że dziesięć dirhamów (około jednego funta sterlinga) to za mało, on chce 25 dirhamów.
Baranie łby na sprzedaż
Czy wśród tych baranich łbów, odoru z garbarni i ludzi uprzejmych za pieniądze Allah jest obecny? Może jest tylko pustym dźwiękiem obecnym jedynie na wargach?
Uliczne kafejki, w których siedzą wyłącznie mężczyźni, nie zapraszają turystów. Kiedy spragniony kawy wchodzę do jednej z nich razem z Ewą, kelner robi wrażenie, jakby chciał nas zniechęcić i nie próbuje nas zatrzymać, kiedy odchodzimy. Tylko w okolicach Baab Bu Dżelud są lokale dla turystów, gdzie kelnerzy zaczepiają przechodzące pary i zapraszają do środka. Marokańskie kobiety nie chodzą do kawiarń, podobno dla nich miejscem spotkań towarzyskich są publiczne łaźnie. Tam, rozebrane do rosołu, spędzają czas na plotkach. Oczywiście w łaźniach też jest ścisła segregacja płci. Wyjątkiem są łaźnie przeznaczone tylko dla turystów. Bo ci turyści to jakieś dziwadła, wszędzie muszą parami chodzić, nawet do łaźni. Ale są to też prawdziwe hammamy, czyli łaźnie tureckie, w dodatku jak się człowiek wypoci, to go jeszcze masażystki wytłamszą i człowiek się czuje jak nowy.
Hammamu w Fezie trzeba koniecznie spróbować, więc się dajemy wypocić i wytłamsić i potem czując się jak nowi pętamy się po uliczkach. Wchodzimy do sklepu z ceramiką, gdzie na półkach porozkładane są cudeńka, dzbany i wazony, misy i miseczki malowane w kwieciste arabeski. Jest pora obiadowa, obsługa sklepu siedzi na podłodze wokół misy z zupą, urywa kawały chleba z wielkiego bochna, których używa się jako łyżek do jedzenia zupy. Zapraszają żebyśmy się przysiedli, urywają kawały chleba i podają nam. Przysiadamy się. Zaproszenie z czystej gościnności, bez oczekiwania że zapłacimy i bez związku z tym czy i co kupimy.
Świat tysiąca i jednej nocy, istny sezam, pieniądze się w trymiga rozpływają. No bo jak tu nie kupić tych cacuszek, filigranowej ceramiki, berberskich kolczyków, tkanin z wielbłądziej wełny, sandałów w różnych kolorach? Wszystko to ręczna robota i wszystko takie tanie! Potem już człowiek nie ma pieniędzy na to, żeby kupić paczuszkę herbaty z czternastu saharyjskich ziół od dziadka siedzącego w zakątku krętej uliczki. Ile kosztuje? Dziesięć dirhamów. Ale ja nie mam już nic. Bankomat jest wprawdzie zaraz za rogiem, ale nie ma w nim pieniędzy, a najbliższy następny jest przy Baab Bu Dżelud. A to chyba pół godziny przeciskania się przez tłum na Talaa Sghira. Prosimy dziadka, żeby dla nas odłożył tę paczuszkę.
Miejski transport w Fezie
Dziadek nie umie po francusku, rozmawiamy z pomocą sprzedawcy sandałów po drugiej stronie uliczki. On tłumaczy dziadkowi, że musimy iść wypłacić pieniądze i wrócimy za godzinę. Dziadek usłyszawszy to wetknął mi paczuszkę pod pachę i machnął ręką, że mamy sobie iść. Poszliśmy do bab Bu Dżelud, wypłaciliśmy pieniądze i niemal po godzinie byliśmy z powrotem. Kiedy nas dziadek zobaczył, krzyknął coś do sprzedawcy sandałów, a towarzyszący gest sugerował, że to było coś w rodzaju „A nie mówiłem?”
Na dworcu autobusowym świat tysiąca i jednej nocy się kończy, stamtąd dwujezdniowa szosa prowadzi za miasto przez Ville Nouvelle, czyli część miasta zbudowana przez Francuzów kiedy tu rządzili. Wzdłuż drogi drzewa obsypane niebieskim kwieciem. Wyjeżdżamy autobusem w góry, Atlas Średni pokryty cedrowym lasem, małpy skaczą tam między drzewami. Potem wyjeżdżamy na płaskowyż, równinę pomiędzy Atlasem Średnim a Wysokim. Na tej równinie znajduje się miasteczko Midelt, tam wysiadamy. Kierowca pamięta że jedziemy do Mideltu i wyrzuca nasze bagaże na stacji benzynowej Shella. Czy to tu jest dworzec autobusowy? „Tu jest Midelt” mówi kierowca i odjeżdża.
A gdzie jest dworzec autobusowy? Tam ma na nas czekać Cherif. Dzwonię do niego. Mówi, że jest na dworcu, 5 km za miastem, ale zaraz przyjedzie.
Czy go poznam? Byłem u niego parę dni sześć lat temu. Zapisałem wtedy numer jego telefonu na wypadek, gdybym chciał przyjechać jeszcze raz. Dzwoniłem do niego przed wyjazdem, dzwoniłem też z Fezu, mówił, ze wyjedzie po nas na dworzec w Midelcie. Może go i nie poznam, ale on nie powinien mieć problemów z rozpoznaniem dwojga turystów z plecakami czekających na stacji Shella.
Po chwili podchodzi do nas smagły Berber w niebieskim turbanie, najwyraźniej mnie poznaje. Idziemy pieszo do miejsca, skąd zabierze nas auto jadące do Tattouine. Jest to wieś w głębi gór, ostatnia przed główną granią Atlasu Wysokiego. W oddali widać ośnieżony szczyt Dżebel Ajaczi, najwyższy w tym rejonie. Śnieg jest tylko na najwyższych szczytach, reszta gór jest różowa, mamy znakomity widok jadąc na pace furgonetki. Różowe skały, z rzadka porośnięte kępkami roślinności, bardzo różne od naszych zielonych Tatr. Rozmawiamy z Cherifem, który jest wprawdzie Berberem z głębi Atlasu, ale zna francuski.
Jesteście Polakami? Siostra Barbara się ucieszy.”
Tattouine to wieś składająca się z domków z suszonej gliny nie odcinających się kolorem od otaczających gór. W domkach tych mieszkają Berberzy, a w jednym - na samym skraju wsi – dwie siostry franciszkanki. Akurat tego dnia jest u nich przyjęcie dla mieszkańców wsi. Wydał je Cherif i jego żona Hasna, ale odbywa się w domu sióstr, bowiem jest na cześć innej siostry, która tu kiedyś mieszkała, a niedawno zmarła. Cherif prowadzi nas do domu sióstr, jest tam akurat modlitwa, częściowo czytanie Koranu (bo tutejsi Berberzy to muzułmanie), a częściowo modlitwy po francusku. Po modlitwie wnoszone są wielkie misy z tadżiną pieczoną w domu Hasny, jedna misa na każdy stół. Mieszkańcy wsi siedzą w większym pokoju, nas sadzają w mniejszym pokoju, gdzie mówi się po francusku, bowiem większość obecnych tam osób to Francuzi. Jest tam dentysta, który przez pół roku mieszka we Francji i tam godziwie zarabia, a następne pół roku podróżuje z żoną po Afryce i leczy beduinom zęby. Jest dwóch mnichów trapistów z klasztoru w Midelcie, gdzie mieszka też (nieobecny na dzisiejszej uczcie) ostatni z mnichów z algierskiego klasztoru Tibhirine. Moi rozmówcy przy stole doskonale znają historię tego klasztoru. W Tibhirine było podobnie jak w Tattouine, muzułmańscy mieszkańcy żyli w całkowitej harmonii z katolickimi mnichami, ale komuś ta harmonia była nie na rękę i pewnej nocy wszyscy mnisi zostali zamordowani. Rząd Algerii twierdził, że to muzułmańscy ekstremiści dokonali tej zbrodni, ale winowajców nigdy nie znaleziono. Moi rozmówcy w taką wersję powątpiewają. Przypuszczają oni, że rząd potrzebował takiej zbrodni, by przykręcić w kraju śruby.
Wieś Tattouine
W Tattouine ta harmonia nadal trwa. Do domu sióstr franciszkanek wnoszone są na wielkich misach dania przygotowane przez muzułmańskich Berberów. Wśród gości są i beduini z gór, i trapiści z klasztoru w Midelt, i francuscy dentyści bez granic. Na jeden stół przypada jedna micha, każdy urywa sobie kawał chleba i używając go jako łyżki próbuje się dobrać do kurczaka pieczonego w warzywach. Tak podawane są wszystkie posiłki w domu Hasny i Cherifa, tak też karmią nas beduini, których odwiedzamy następnego dnia. Bo nazajutrz wybieramy się z Cherifem na dwudniową wycieczkę w góry.
Rano dostajemy śniadanie, na które składa się świeżo upieczony chleb maczany w oliwie oraz bardzo słodka zielona herbata z miętą, świeżą, zieloną i zmiętą. Przed domem Cherif i Hasna juczą muła. Cały prowiant będzie na jego plecach, nie musimy nosić plecaczków. Wyruszamy w górę doliny, gdzie tu i tam rozstawione są namioty beduinów. To jest miejsce styku dwóch światów, beduini znają szlaki przez góry i przez pustynię, ale miasto jest dla nich obce. Punktem styczności z tak zwaną cywilizacją jest dla nich przychodnia prowadzona przez siostrę Barbarę w Tattouine. Jeśli im coś dolega, to potrafią wędrować pieszo nawet kilkadziesiąt kilometrów, by do niej dotrzeć. My też idziemy pieszo przez góry, ale nie dlatego, że nam coś dolega, tylko dla przyjemności. Chcemy się choć na parę dni wyrwać z tak zwanej cywilizacji. Oznacza to marsz przez trzytysięczne przełęcze, wśród różowych gór porośniętych kępkami sucholubnych ziół. Nie ma tu trawy, ale owce beduinów i tak znajdują sobie coś do jedzenia. Nocujemy u beduinów, jemy z nimi posiłki z jednej miski, śpimy na podłodze na dywanach, w nocy gryzą nas pluskwy.
Siostry franciszkanki również wędrują po górach. Regularnie odwiedzają namioty koczowników służąc im pomocą medyczną. Ostatnimi laty wychodzą na wyprawy tylko na jeden miesiąc w roku, ale kiedyś sześć miesięcy w roku spędzały w górach śpiąc w beduińskim namiocie. Mają nawet przenośne tabernakulum, miniaturową beduińską sakwę podróżną, którą wieszają w oddzielnej części namiotu służącej za kapliczkę. Kiedy siostry są we wsi, sakiewka wisi na ścianie kapliczki, jaką siostry sobie urządziły w domu. Wtedy sakiewka jest pusta, bowiem stałe tabernakulum jest wbudowane w ścianę, hostie są tam przechowywane w pojemniku zrobionym ze srebrnych beduińskich bransolet. Kiedy siostry wyruszają w podróż, srebrny pojemnik wędruje z nimi w podróżnej sakwie. Kapliczka w domu jest bardzo skromna: białe ściany, beduiński dywan otrzymany w prezencie od wdzięcznych pacjentów, w czasie modlitwy siedzi się na podłodze. Na jednej ze ścian sznur, jakim przepasują się beduińskie kobiety, wisi zawieszony tak, że tworzy arabskie słowo Allah. Na innej wisi kopia ikony Andrieja Rublowa przedstawiająca trzech wędrowców w gościnie u beduina imieniem Abraham. Jest też piękny portret papieża Wojtyły wyszyty lewą ręką przez chłopca, który stracił prawą dłoń w wypadku z kosą podczas pracy w polu.
Dżebel  Ajaczi
Kaplica kaplicą, siostry we wsi prowadzą aktywne życie. Siostra Marie jest nauczycielką, założyła przedszkole i prowadzi je. Dzieci ze wsi przychodzą do przedszkola na pół dnia. Siostry sobie każą płacić dwadzieścia dirhamów od dziecka. Mogłyby to robić za darmo, ale każą sobie płacić, żeby rodzice mieli szacunek i regularnie przeprowadzali dzieci. Przedszkole jest w takim samym szarym domu jak inne domy we wsi, ale w środku jest tak wyposażone, jakby było gdzieś w Sztokholmie, a nie na berberskim wydmuchowie. Kiedyś jacyś zamożni ludzie ze Szwecji odwiedzili to miejsce i pytali czym można siostry wspomóc, na co siostra Marie powiedziała, że potrzebują wyposażenia przedszkola. Po pewnym czasie przyjechała ciężarówka i przywiozła wyposażenie. Berberskie dzieci uczą się tu obchodzenia z papierem i ołówkiem, uczą się kształtu liter. Kiedy pójdą do szkoły, będzie im znacznie łatwiej, niż gdyby poszły tam prosto z beduińskiego namiotu.
Siostra Barbara prowadzi przychodnię i współpracuje z lekarzami bez granic. Sama jest pielęgniarką, kiedy ją odwiedzamy w przychodni, właśnie prowadzi fizjoterapię małego chłopca z wadą chodzenia, opowiada nam, jakie zrobił postępy. Siostra Barbara ma gadane, trajkoce jak karabin maszynowy, w dodatku jest Polką, co bardzo ułatwia komunikację. Opowiada o niezwykłych medycznych przypadkach napotykanych wśród beduinów. Czasami coś każe jej wbrew logice wstać i iść. Tak jak ostatnio, kiedy dowiedziała się, że pewna kobieta właśnie rodzi, ale jest z nią obecna beduińska akuszerka. Barbara uważa tę akuszerkę za całkiem kompetentną, ale i tak, choć był środek nocy, ubrała się i poszła. Kiedy dotarła na miejsce, już było po wszystkim, dziecko zawinięte jak należy, ale Barbarę coś tknęło i kazała rozwinąć. I co się okazało? Że dziecko we krwi! Bo pępowina wprawdzie zawiązana, ale to zawiązanie się poluzowało i pępowina krwawiła. Wprawdzie powoli, ale do rana cała krew mogłaby wypłynąć, bo noworodek wiele tej krwi nie ma. A w związku z porodami, ciekawa była historia pewnego beduina, który przyszedł do sióstr mówiąc, że on nic nie jest wart, nawet urodził się w jaskini jak koza. Na to siostry mu opowiedziały historię Jezusa, który też się urodził w jaskini. Jezus to dla muzułmanów prorok Isa, więc beduin poszedł do domu wielce pocieszony i odtąd opowiadał, że urodził się w jaskini jak prorok Isa.
W naszych długich rozmowach z siostrą Barbarą nie usłyszałem ani jednego słowa na temat nawrócenia kogokolwiek z jednej religii na drugą. Najwyraźniej siostry nie po to tam są. A po co są?
W nasz ostatni poranek siostry nas zapraszają na modlitwę o świcie. Modlitwę stanowi kilka czytań, a potem długie milczenie. Bardzo długie milczenie, siedzimy tam bodaj godzinę. Potem jeszcze idziemy na śniadanie do Cherifa i Hasny, jak zwykle chleb z oliwą oraz dzbanek zielonej herbaty z miętą zieloną i zmiętą. To jest właśnie smak tego kraju, chleb maczany w oliwie i słodka herbata z miętą.
Po co te misjonarki tu są, jeśli nikogo nie nawracają?
Może po to, żeby przypominać ludziom, że Pan Bóg istnieje? Bo o Panu Bogu zapominać nie wolno.

Wnętrze kaplicy sióstr w Tattouine




Tę opowieść, a także parę innych, można znaleźć w mojej książce Pytania Obieżyświata. Wszystkie opowieści w niej zawarte są na niniejszym blogu. Jednakże witryny mają to do siebie, że są czas jakiś, potem znikają, a książka raz wydrukowana, już zostanie. Nikt tej książki nie wydał, ale lulu.com wydrukuje egzemplarz, jeśli się go zamówi.  





No comments:

Post a Comment