Nie wiadomo kiedy dokładnie
powstał blues, ale przyjmuje się, że na początku XX wieku. Nikt
wcześniej tej muzyki nie zapisywał w nutach (nikomu nie przyszło
do głowy, że muzyka grana w spelunkach murzyńskich gett może być
warta nutowego zapisu, a sami muzycy oczywiście nut nie znali), a
najwcześniejsze nagrania pochodzą z lat dwudziestych. Szybko się
okazało, że na takie nagrania jest popyt i można na nich zarobić,
dlatego jest ich spora ilość. Są nagrania bluesa w stylu jazzowym,
jakie na przykład w Chicago robił Louis Armstrong, są nagrania tak
zwanego „klasycznego bluesa”, czyli głosu (najczęściej
kobiecego, na przykład Bessie Smith) z towarzyszeniem fortepianu, są
też nagrania tak zwanego „wiejskiego bluesa”, czyli głosu (tym
razem zwykle męskiego) z towarzyszeniem gitary, granej często z
niezwykłą wirtuozerią. Przy czym murzyńscy muzycy grali na
gitarze w sposób, który niewiele miał wspólnego z tym, co wówczas
grali biali gitarzyści. Murzyńscy muzycy grali z pomocą „szyjki
od butelki”, czyli metalowej lub szklanej tulejki nakładanej na
mały palec, która umożliwiała charakterystyczne bluesowe
glissando. W latach czterdziestych pojawił się nowy instrument:
gitara elektryczna, szybko podchwycona przez bluesowych muzyków z
Chicago i Memphis. Dzięki temu wynalazkowi powstał nowy nurt zwany
„miejskim bluesem”, grany zazwyczaj przez czteroosobową kapelę,
w której składzie są gitara elektryczna, gitara basowa, perkusja
oraz harmonijka ustna. W latach pięćdziesiątych pewien młody
muzyk z Memphis (nie-Murzyn, co istotne) podjął ten styl, tylko
przyśpieszył tempo, nazwał to „rock-n-roll” i sprzedał
nie-murzyńskiej klienteli. Od tego momentu blues zaczął podbijać
świat.
Portret Roberta Johnsona na murze w Clarksdalea |
Moda szybko przyjęła się za
oceanem, a zwłaszcza w Londynie, (któremu mentalnie bliżej jest
„za staw”, czyli do Nowego Jorku, niż za kanał La Manche – do
Paryża). W latach sześćdziesiątych powstały tu grupy
najzupełniej białych muzyków grających przede wszystkim bluesa:
John Mayall’s Bluesbreakers, Rolling Stones, Peter Green’s
Fleetwood Mac. Ci muzycy chcieli dotrzeć do źródła, podróżowali
więc „za staw”, by odwiedzić miejsca, gdzie grano wiejskiego
bluesa, słuchali opowieści murzyńskich muzyków, kolekcjonowali
stare nagrania. Okazało się, że wśród tych nagrań na
trzeszczących płytach jest kilka, które wyróżniają się czymś
niezwykłym, co trudno nazwać. Były to nagrania Roberta Johnsona.
Zaczęto więc szukać tego muzyka. Może gdzieś jeszcze gra, w
jakiejś zapomnianej knajpeczce? Może przestał grać i zajął się
czymś innym, ale dałby się namówić na nowe nagrania?
Poszukiwania zakończyły się jednak stwierdzeniem, że Robert
Johnson zmarł pod koniec lat trzydziestych. Znaleziono technika,
który z nim robił nagrania; Robert Johnson miał dwie sesje nagrań,
a na trzecią nie przyjechał, bo w międzyczasie został otruty. Z
zazdrości.
Robert Johnson wychował się w
okolicy zwanej „Missisipi Delta”. Nazwa jest nieco myląca,
bowiem nie jest to wcale delta rzeki Missisipi, tylko jej wschodni
brzeg mniej więcej pomiędzy miastami Vicksburg i Memphis. Jest to
urodzajna równina, gdzie uprawia się bawełnę. Jest to też teren
zamieszkały w dużej mierze przez ludność murzyńską, która po
godzinach pracy lubi się zabawić. To właśnie w tym rejonie
rozwinął się styl muzyki zwany „Delta blues”, którego Robert
Johnson jest najwybitniejszym przedstawicielem. Ale Robert Johnson
jest tak naprawdę czymś więcej. Wszystkie jego utwory nagrane są
- tak jak „wiejski blues” - tylko z akompaniamentem akustycznej
gitary, ale w jego stylu obecne są już wszystkie elementy
późniejszego „miejskiego bluesa” z Chicago. Można właściwie
powiedzieć, że cały rythm-n-blues i rock-n-roll wywodzą się od
tego wiejskiego muzyka wychowanego wśród plantacji bawełny.
Robert Johnson urodził się w
1911 roku w Hazlehurst w stanie Missisipi. Sytuacja rodzinna była
raczej zawikłana, przez jakiś czas Robert mieszkał z ojczymem w
Memphis, potem z matką i innym ojczymem w Robinsonsville, potem
jakiś czas w Clarksdale, potem po drugiej stronie rzeki w miasteczku
Helena w stanie Arkansas. Pierwszy raz ożenił się kiedy miał 18
lat, ale jego dwa lata młodsza żona zmarła wkrótce przy porodzie.
Z druga żoną się rozstał, z następnymi kobietami nie zawierał
formalnych związków. A miał tych kobiet dużo. Za dużo, na pewno
o tę jedną, ostatnią. Miał ich tyle, bo jeździł od miasta do
miasta i grał muzykę, a grał tak, że ciarki chodziły po plecach.
Grywał z muzykami, którzy później zdobyli sławę światową.
Honeyboy Edwards, który z nim był podczas ostatniego koncertu,
grywał później w Londynie, sam go parę lat temu słyszałem.
Sonny Boy Williamson, gwiazda bluesa lat pięćdziesiątych, też był
tam obecny, a nawet widział co się święci i próbował zapobiec
nieszczęściu. Bezskutecznie.
Stało się to pewnego sobotniego
wieczoru w lipcu 1938 roku w knajpie „Three Forks” (Pod Trzema
Widelcami) w Greenwood, w stanie Mississipi. Grali tego wieczory
Sonny Boy i Robert, Honeyboy przyszedł nieco później. W przerwach
Robert podrywał pewną laskę, która – tak się złożyło –
była żoną właściciela lokalu. W pewnym momencie ktoś podał
Robertowi otwartą butelkę whisky. Sonny Boy, widząc co się
święci, wytrącił mu ją z ręki mówiąc: „Nie pij nigdy whisky
z otwartej przez kogoś butelki!” Robert się zezłościł i
wrzasnął: „A ty mi nigdy nie wytrącaj butelki z ręki!”
Następną podaną mu butelkę Robert spokojnie wypił. To był jego
ostatni koncert, pochowano go na cmentarzu pod Greenville.
Jest jeszcze legenda zasłyszana
nie wiadomo gdzie. Podobno za młodu Robert przechodził z gitarą
przez rozdroże szos 49 i 61 niedaleko miasta Clarksdale, kiedy nagle
zza zakrętu wyszedł Wielki Czarny Człowiek i powiedział: „Daj,
nastroję ci.” Wziął gitarę do ręki, pokręcił kluczami i
oddal; odtąd gitara grała tak, że słuchaczom (i co ważniejsze –
słuchaczkom) ciarki przechodziły po plecach. „Spotkamy się w pod
trzema widelcami” powiedział Wielki Czarny Człowiek i znikł,
pozostał tylko po nim pogłos szczekania ogarów, głęboki, jakby
spod ziemi, i unoszący się w powietrzu zapach siarki.
Dziś gitarzyści z całego świata
(na przykład ja) pielgrzymują do Clarksdale, żeby stanąć na
słynnym rozdrożu. Stoi tam dziś pomnik złożony z kilku gitar, a
także numer drogi, która dziś już tamtędy nie prowadzi, bo
miasto się rozrosło i szosę 61 poprowadzono obwodnicą. Jimmy Page
i Robert Plant nagrali nawet płytę „Walking into Clarksdale”
(wchodzenie do Clarksdale). Miasto jest nastawione na tych gitarowych
turystów, są tam więc codzienne koncerty w knajpie, jest muzeum
bluesa, jest też parę sklepów, w których można kupić gitary
zrobione z pudełek po cygarach, takie na jakich grali najwcześniejsi
wykonawcy. Oni grali na takich gitarach, bo nie stać ich było na
kupienie prawdziwej gitary, więc robili sobie sami instrument z
wyrzuconego drewnianego pudła, kija od miotły i jednego drutu, na
którym grano przy pomocy szyjki od butelki. Dziś taka gitara
kosztuje sporo pieniędzy, ale w niektórych hotelach są one
dostępne ot tak, zatrzymujący się w nich gitarzyści mogą sobie
popróbować jak się na czymś takim grało. Mogą sobie nawet
zrobić (tak jak ja) zdjęcie i potem szpanować.
Niektórzy gitarzyści jadą też
do Dockery Farm, gdzie obok tablicy informującej że to tu narodził
się blues jest guziczek, po naciśnięciu którego można posłuchać
nagrań Charlie Pattona. Tylko do knajpy „Pod Trzema Widelcami”
nikt nie jeździ. Niektórzy chcieli to miejsce znaleźć, ale
bezskutecznie. Dopiero Honeyboy Edwards, który był z Robertem
Johnsonem w jego ostatnich chwilach, wyjaśnił dlaczego: jakiś czas
potem przyszło tornado i porwało cały budynek w górę, tak że
nie ma po nim teraz ani śladu.
Gitara z pudła po cygarach |
Tę opowieść, a także parę innych, można znaleźć w mojej książce Pytania Obieżyświata. Wszystkie opowieści w niej zawarte są na niniejszym blogu. Jednakże witryny mają to do siebie, że są czas jakiś, potem znikają, a książka raz wydrukowana, już zostanie. Nikt tej książki nie wydał, ale lulu.com wydrukuje egzemplarz, jeśli się go zamówi.