Monday, March 5, 2018

Walking into Clarksdale

Kto mówił, że nie wiadomo gdzie powstał blues? Na tablicy w Dockery Farm jest wyraźnie napisane – blues powstał właśnie tam. To tam pracował przez długi czas Charlie Patton, najwcześniejszy zarejestrowany wykonawca tej muzyki. To od Charlie Pattona uczył się Willie Brown, który z kolei uczył grać Roberta Johnsona. No a Robert Johnson to jak wiadomo (niektórym) uosobienie bluesa.
Nie wiadomo kiedy dokładnie powstał blues, ale przyjmuje się, że na początku XX wieku. Nikt wcześniej tej muzyki nie zapisywał w nutach (nikomu nie przyszło do głowy, że muzyka grana w spelunkach murzyńskich gett może być warta nutowego zapisu, a sami muzycy oczywiście nut nie znali), a najwcześniejsze nagrania pochodzą z lat dwudziestych. Szybko się okazało, że na takie nagrania jest popyt i można na nich zarobić, dlatego jest ich spora ilość. Są nagrania bluesa w stylu jazzowym, jakie na przykład w Chicago robił Louis Armstrong, są nagrania tak zwanego „klasycznego bluesa”, czyli głosu (najczęściej kobiecego, na przykład Bessie Smith) z towarzyszeniem fortepianu, są też nagrania tak zwanego „wiejskiego bluesa”, czyli głosu (tym razem zwykle męskiego) z towarzyszeniem gitary, granej często z niezwykłą wirtuozerią. Przy czym murzyńscy muzycy grali na gitarze w sposób, który niewiele miał wspólnego z tym, co wówczas grali biali gitarzyści. Murzyńscy muzycy grali z pomocą „szyjki od butelki”, czyli metalowej lub szklanej tulejki nakładanej na mały palec, która umożliwiała charakterystyczne bluesowe glissando. W latach czterdziestych pojawił się nowy instrument: gitara elektryczna, szybko podchwycona przez bluesowych muzyków z Chicago i Memphis. Dzięki temu wynalazkowi powstał nowy nurt zwany „miejskim bluesem”, grany zazwyczaj przez czteroosobową kapelę, w której składzie są gitara elektryczna, gitara basowa, perkusja oraz harmonijka ustna. W latach pięćdziesiątych pewien młody muzyk z Memphis (nie-Murzyn, co istotne) podjął ten styl, tylko przyśpieszył tempo, nazwał to „rock-n-roll” i sprzedał nie-murzyńskiej klienteli. Od tego momentu blues zaczął podbijać świat.
Portret Roberta Johnsona na murze w Clarksdalea
Moda szybko przyjęła się za oceanem, a zwłaszcza w Londynie, (któremu mentalnie bliżej jest „za staw”, czyli do Nowego Jorku, niż za kanał La Manche – do Paryża). W latach sześćdziesiątych powstały tu grupy najzupełniej białych muzyków grających przede wszystkim bluesa: John Mayall’s Bluesbreakers, Rolling Stones, Peter Green’s Fleetwood Mac. Ci muzycy chcieli dotrzeć do źródła, podróżowali więc „za staw”, by odwiedzić miejsca, gdzie grano wiejskiego bluesa, słuchali opowieści murzyńskich muzyków, kolekcjonowali stare nagrania. Okazało się, że wśród tych nagrań na trzeszczących płytach jest kilka, które wyróżniają się czymś niezwykłym, co trudno nazwać. Były to nagrania Roberta Johnsona. Zaczęto więc szukać tego muzyka. Może gdzieś jeszcze gra, w jakiejś zapomnianej knajpeczce? Może przestał grać i zajął się czymś innym, ale dałby się namówić na nowe nagrania? Poszukiwania zakończyły się jednak stwierdzeniem, że Robert Johnson zmarł pod koniec lat trzydziestych. Znaleziono technika, który z nim robił nagrania; Robert Johnson miał dwie sesje nagrań, a na trzecią nie przyjechał, bo w międzyczasie został otruty. Z zazdrości.
Robert Johnson wychował się w okolicy zwanej „Missisipi Delta”. Nazwa jest nieco myląca, bowiem nie jest to wcale delta rzeki Missisipi, tylko jej wschodni brzeg mniej więcej pomiędzy miastami Vicksburg i Memphis. Jest to urodzajna równina, gdzie uprawia się bawełnę. Jest to też teren zamieszkały w dużej mierze przez ludność murzyńską, która po godzinach pracy lubi się zabawić. To właśnie w tym rejonie rozwinął się styl muzyki zwany „Delta blues”, którego Robert Johnson jest najwybitniejszym przedstawicielem. Ale Robert Johnson jest tak naprawdę czymś więcej. Wszystkie jego utwory nagrane są - tak jak „wiejski blues” - tylko z akompaniamentem akustycznej gitary, ale w jego stylu obecne są już wszystkie elementy późniejszego „miejskiego bluesa” z Chicago. Można właściwie powiedzieć, że cały rythm-n-blues i rock-n-roll wywodzą się od tego wiejskiego muzyka wychowanego wśród plantacji bawełny.
Robert Johnson urodził się w 1911 roku w Hazlehurst w stanie Missisipi. Sytuacja rodzinna była raczej zawikłana, przez jakiś czas Robert mieszkał z ojczymem w Memphis, potem z matką i innym ojczymem w Robinsonsville, potem jakiś czas w Clarksdale, potem po drugiej stronie rzeki w miasteczku Helena w stanie Arkansas. Pierwszy raz ożenił się kiedy miał 18 lat, ale jego dwa lata młodsza żona zmarła wkrótce przy porodzie. Z druga żoną się rozstał, z następnymi kobietami nie zawierał formalnych związków. A miał tych kobiet dużo. Za dużo, na pewno o tę jedną, ostatnią. Miał ich tyle, bo jeździł od miasta do miasta i grał muzykę, a grał tak, że ciarki chodziły po plecach. Grywał z muzykami, którzy później zdobyli sławę światową. Honeyboy Edwards, który z nim był podczas ostatniego koncertu, grywał później w Londynie, sam go parę lat temu słyszałem. Sonny Boy Williamson, gwiazda bluesa lat pięćdziesiątych, też był tam obecny, a nawet widział co się święci i próbował zapobiec nieszczęściu. Bezskutecznie.

Stało się to pewnego sobotniego wieczoru w lipcu 1938 roku w knajpie „Three Forks” (Pod Trzema Widelcami) w Greenwood, w stanie Mississipi. Grali tego wieczory Sonny Boy i Robert, Honeyboy przyszedł nieco później. W przerwach Robert podrywał pewną laskę, która – tak się złożyło – była żoną właściciela lokalu. W pewnym momencie ktoś podał Robertowi otwartą butelkę whisky. Sonny Boy, widząc co się święci, wytrącił mu ją z ręki mówiąc: „Nie pij nigdy whisky z otwartej przez kogoś butelki!” Robert się zezłościł i wrzasnął: „A ty mi nigdy nie wytrącaj butelki z ręki!” Następną podaną mu butelkę Robert spokojnie wypił. To był jego ostatni koncert, pochowano go na cmentarzu pod Greenville.
Jest jeszcze legenda zasłyszana nie wiadomo gdzie. Podobno za młodu Robert przechodził z gitarą przez rozdroże szos 49 i 61 niedaleko miasta Clarksdale, kiedy nagle zza zakrętu wyszedł Wielki Czarny Człowiek i powiedział: „Daj, nastroję ci.” Wziął gitarę do ręki, pokręcił kluczami i oddal; odtąd gitara grała tak, że słuchaczom (i co ważniejsze – słuchaczkom) ciarki przechodziły po plecach. „Spotkamy się w pod trzema widelcami” powiedział Wielki Czarny Człowiek i znikł, pozostał tylko po nim pogłos szczekania ogarów, głęboki, jakby spod ziemi, i unoszący się w powietrzu zapach siarki.
Dziś gitarzyści z całego świata (na przykład ja) pielgrzymują do Clarksdale, żeby stanąć na słynnym rozdrożu. Stoi tam dziś pomnik złożony z kilku gitar, a także numer drogi, która dziś już tamtędy nie prowadzi, bo miasto się rozrosło i szosę 61 poprowadzono obwodnicą. Jimmy Page i Robert Plant nagrali nawet płytę „Walking into Clarksdale” (wchodzenie do Clarksdale). Miasto jest nastawione na tych gitarowych turystów, są tam więc codzienne koncerty w knajpie, jest muzeum bluesa, jest też parę sklepów, w których można kupić gitary zrobione z pudełek po cygarach, takie na jakich grali najwcześniejsi wykonawcy. Oni grali na takich gitarach, bo nie stać ich było na kupienie prawdziwej gitary, więc robili sobie sami instrument z wyrzuconego drewnianego pudła, kija od miotły i jednego drutu, na którym grano przy pomocy szyjki od butelki. Dziś taka gitara kosztuje sporo pieniędzy, ale w niektórych hotelach są one dostępne ot tak, zatrzymujący się w nich gitarzyści mogą sobie popróbować jak się na czymś takim grało. Mogą sobie nawet zrobić (tak jak ja) zdjęcie i potem szpanować.
Niektórzy gitarzyści jadą też do Dockery Farm, gdzie obok tablicy informującej że to tu narodził się blues jest guziczek, po naciśnięciu którego można posłuchać nagrań Charlie Pattona. Tylko do knajpy „Pod Trzema Widelcami” nikt nie jeździ. Niektórzy chcieli to miejsce znaleźć, ale bezskutecznie. Dopiero Honeyboy Edwards, który był z Robertem Johnsonem w jego ostatnich chwilach, wyjaśnił dlaczego: jakiś czas potem przyszło tornado i porwało cały budynek w górę, tak że nie ma po nim teraz ani śladu.
Gitara z pudła po cygarach




Tę opowieść, a także parę innych, można znaleźć w mojej książce Pytania Obieżyświata. Wszystkie opowieści w niej zawarte są na niniejszym blogu. Jednakże witryny mają to do siebie, że są czas jakiś, potem znikają, a książka raz wydrukowana, już zostanie. Nikt tej książki nie wydał, ale lulu.com wydrukuje egzemplarz, jeśli się go zamówi.