Monday, October 28, 2019

Kto słyszał o wojowniczych Lolach?

Kobiety Lolo w Xichangu

Syczuan – dosłownie Cztery Rzeki – to otoczona górami kotlina, przez którą cztery wielkie rzeki przepływają. Jedna z tych rzek, potężna Jangcy, przełamuje się przez góry otaczające kotlinę od wschodu, tworząc głęboki wąwóz. Od zachodu otacza kotlinę ośnieżony masyw Minya Konka, niewiele niższy niż Himalaje, który odgranicza Chiny od Tybetu. Góry otaczające kotlinę od południa nie są tak wysokie, noszą miano Gór Chłodnych – Liang Shan – ale też są niedostępne, a to przede wszystkim ze względu na lud, który w tych górach mieszka. Lud, o którym poza Chinami prawie nic nie wiadomo. A niesłusznie.
W europejskich źródłach sprzed chińskiej rewolucji nazywani są oni Lolo. Obecnie w Chinach można usłyszeć, że Lolo to nazwa wzgardliwa i lepiej jest używać nazwy Yi. Wzgardliwa czy nie, obie nazwy nadane są przez Chińczyków grupie ludzi znacznie większej, niż mieszkańcy Gór Chłodnych, którzy sami siebie nazywają mianem Nuosu. Jest to dumny lud, nigdy do czasów Mao nie ujarzmiony. Przez ostatnie kilkaset lat Góry Chłodne były teoretycznie w granicach Chin, a rząd cesarski teoretycznie wyznaczał namiestników, ale w rzeczywistości funkcją takiego „namiestnika” był kontakt z mieszkańcami, nie mógł on niczego nakazać. Żadna chińska armia nie ujarzmiła mieszkańców tych gór, a jeśli próbowała, z gór wyruszała wyprawa odwetowa polować na niewolników.
Bo Lolo byli posiadaczami niewolników – tak przedstawiała ich komunistyczna propaganda. Wyzwalanie niewolników było dla komunistów pretekstem każdej inwazji. Tak „wyzwolony” został Tybet, a Dalaj Lama, który ze swoim rządem ewakuował się do Indii, ogłoszony został krwiopijcą i wyzyskiwaczem, który nie spocznie, póki swoich niewolników nie odzyska. O tym, co się naprawdę w Tybecie działo wiemy od uciekinierów, którzy schronili się w Indiach. Wiemy, że owi wyzwoleni tybetańscy „niewolnicy” do upadłego walczyli z chińskimi najeźdźcami. Kiedy trzydzieści lat temu byłem w Indiach, kupiłem książkę takiego powstańca, który wspominał o tym, ze Lolo również walczyli z bronią w ręku przeciw komunistom, ale nigdzie nie znalazłem o nich dokładniejszej informacji.
Jednocześnie komunistyczna propaganda przedstawia wszystkie „mniejszości narodowe” w Chinach (w tym również Lolo), jako chłopstwo, którego głównym osiągnięciem na polu kultury jest produkcja kolorowych strojów ludowych. Chłopstwo, które trzeba ucywilizować, wyplenić zabobony, dzieci posłać do chińskiej szkoły. Wyplenić zabobony, czyli wszystko, co się ociera o religię, najlepiej przez zlikwidowanie wszelkich kapłanów, mnichów, szamanów. Dzieci posłać do chińskiej szkoły, choćby językiem mniejszości mówiło kilka milionów ludzi i choćby w tym języku od średniowiecza pisane były księgi.
No właśnie, księgi. Wzmianka o powstańcach Lolo, jaką znalazłem trzydzieści lat temu, wzbudziła moje zainteresowanie tym ludem i odtąd szukałem o nich wszelkiej informacji. W Anglii znalazłem kilka książek misjonarzy, którzy byli w Chinach przez rewolucją, w jednej z nich była wzmianka o Lolo, którzy swoje święte księgi od stuleci spisywali pismem zupełnie niepodobnym do chińskiego. Było nawet reprodukowane zdjęcie takiej księgi. No więc jak to jest? Ciemne chłopstwo, które od średniowiecza święte księgi pisze?
Stara księga w języku Lolo w muzeum w Xichangu
Ciekawy temat: lud mający własne pismo, piszący księgi od setek lat, a do tego do upadłego walczący z komunistami, a w zachodnich językach prawie wcale nie ma o nim informacji. Może by tam pojechać i dowiedzieć się czegoś z pierwszej ręki? Może gdzieś na miejscu będzie można zobaczyć te księgi? Może coś się i dziś w tym języku publikuje? Jakieś czasopisma? W Kanadzie widziałem czasopisma w języku Kri, nie mogłem ich przeczytać, bo były zapisane alfabetem Kri, ale widziałem je, a nawet kupiłem, żeby móc pokazywać, gdyby ktoś mi nie wierzył. W niektórych miejscowościach w Kanadzie są napisy w dwóch językach – Kri i angielskim – może w Górach Chłodnych też tak jest? Pamiętam też czas, kiedy za głębokiej komuny wędrowałem po Gorcach i słuchałem opowieści o Ogniu. Było to w czasach, kiedy w oficjalnej prasie Ogień mógł być nazwany tylko bandytą, ale dla Górali był bohaterem, opowiadali sobie co barwniejsze jego wyczyny. Może w Górach Chłodnych też jeszcze można znaleźć ludzi, którzy pamiętają partyzantów i skłonni byliby coś o nich opowiedzieć?
Trzeba by się wybrać do komunistycznych Chin. Dziś nie jest to takie trudne jak za czasów Mao, wizę można dostać bez problemu. Z przewodników Lonely Planet i Rough Guides można się zawczasu czegoś dowiedzieć o warunkach panujących w danym miejscu. Od wielu lat podróżuję albo z jednym albo z drugim i doświadczenie mnie uczy, że w najdalszym miejscu, do którego prowadzi przewodnik, zaczyna być naprawdę ciekawie, a dojechawszy tam można się dowiedzieć, jak podróżować dalej. Tak było w lasach Kanady, w peruwiańskich Andach, na wyspach Pacyfiku. Dlaczego nie miałoby tak być w Chinach?
Chiny są duże. Jest to wprawdzie jeden kraj, ale tak duży, jak cała Europa. Przewodnik Lonely Planet po Chinach jest akurat tak szczegółowy, jak przewodnik po całej Europie. O Górach Chłodnych nie ma tam nawet wzmianki. Rough Guides wydały przewodnik po czterech prowincjach południowo-zachodnich Chin, są tam pobieżnie omówione Góry Chłodne oraz położone w tych górach miasto Xichang, stolica Rejonu Autonomicznego Mniejszości Narodowej Yi. Może tam będzie ten koniec szlaku i możliwość dopytania się, gdzie wędrować dalej?
Chiny zaskakują. Niby komuna, jadę tam wiedząc czego należy się spodziewać, tak mi się przynajmniej wydaje. Czytał przecież człowiek o specyfice chińskiej komuny, o tym że wszyscy chodzą w niebieskich mundurkach i wszyscy jeżdżą na rowerach. Ale jadąc magnetycznym pociągiem z lotniska w Szanghaju do centrum, w którym stoją najwyższe wieżowce świata, autostrady przez miasto są na estakadach, a po tych autostradach oczywiście nie jeżdżą rowery, lecz masy aut nie mniejsze niż w Nowym Jorku – zwątpiłem. Patrząc na te wszystkie super-szybkie pociągi, jakich w Polsce oko nie widziało, też wszystkie na estakadach, pomyślałem sobie – jak to, to jest komuna?
A jednak. Aby kupić bilet na pociąg trzeba okazać dokument tożsamości. Aby wejść na dworzec kolejowy trzeba przejść przez bramkę wykrywającą metale, a bagaż prześwietlić. Na dworzec autobusowy podobnie, i na każda stację metra też trzeba prześwietlić bagaż i przejść przez bramkę. Nawet w przejściu podziemnym na Plac Tiananmen też jest bramka wykrywająca metale i prześwietlacz bagażu. Dla bezpieczeństwa oczywiście. Na autostradach wszystkie samochody są pilnie obserwowane, wszystko jest automatycznie fotografowane, niezależnie od prędkości. Żeby było bezpiecznie. Pewna napotkana w Chinach znajoma wolontariuszka ucząca tam angielskiego mówiła, że filmowana była każda lekcja. Obserwowana była na każdym kroku, wszędzie były kamery. Dla bezpieczeństwa oczywiście. Bezpieczeństwo czyha na każdym kroku.
Dwujęzyczne napisy w Xichangu
Przeszedłszy przez wykrywacz metali i prześwietliwszy bagaż wsiadamy do pociągu jadącego z Chengdu do Xichangu. Pociąg sunie najpierw pośród jaskrawo zielonych ryżowych pól, potem coraz ciaśniejszą i niezwykle malowniczą doliną wjeżdża między góry. Nie jest to magnetyczny szybkościowiec, podróż do Xichangu trwa kilka godzin, docieramy tam już po ciemku. Mamy zamówiony hotel za miastem, jedziemy tam taksówką. Taksówkarz po angielsku nie umie, musimy się z nim porozumieć naszą wysoce niedoskonałą chińszczyzną.
Rano chodzimy po mieście. Xichang to półmilionowe miasto, dobrze na oko utrzymane, czyste ulice. Wedle przewodnika jest to wprawdzie stolica regionu autonomicznego mniejszości narodowej, ale połowę mieszkańców stanowią Chińczycy. Z tego wynika, że druga połowa mieszkańców to Lolowie. Napisy – zarówno nazwy ulic jak szyldy sklepów – są w dwóch językach, po chińsku oraz w jakimś nieznanym mi piśmie, bardzo różnym od chińskiego. Na ulicach widać twarze wyraźnie różne rasowo (Ewa twierdzi, że faceci Lolo są przystojniejsi). Gdzieniegdzie można też spotkać osoby w kolorowych ludowych strojach. Widać ich na ulicach, ale jak do nich zagadać? Pomijając kwestię zagajenia rozmowy, w jakim miałoby to być języku? Czy kolorowo ubrani wieśniacy będą znali angielski? Dla nich również chiński jest językiem obcym. Jeśli chodzili do chińskiej szkoły, to na pewno chiński znają, ale my? Nasza wysoce niedoskonała chińszczyzna starczy, by taksówkarzowi powiedzieć gdzie chcemy jechać, ale czy starczy na zaprzyjaźnienie się z przypadkowymi nieznajomymi?
Hm. Na pewno starczy, by kolorowo ubranego wieśniaka zapytać, czy można z nim sobie zrobić zdjęcie. Formuły nauczyliśmy się, bo ją słyszymy kilka razy dziennie. Chińczycy, a zwłaszcza Chinki, zobaczywszy cudzoziemca chcą sobie z nim zrobić selfie i bez ceremonii podchodzą i pytają czy to OK. Formuły tej użyłem widząc szczególnie kolorowo ubrana babuleńkę, babuleńka coś odpowiedziała, ja nie zrozumiałem, ale gest ręki był jednoznaczny: „spadaj”. Następnych już nie pytałem tylko strzelałem wieśniakom zdjęcia z biodra, ale zobaczywszy wieśniaka w charakterystycznym turbanie z końcówką wystającą ukośnie nie mogłem się oprzeć. W końcu musimy mieć jakiś dowód że tu byliśmy. Zdjęcie na tle gór można sobie zrobić w Bieszczadach, ale Lolo w turbanach z czubem są tylko w Górach Chłodnych.
Odkręcania butelki nogą
Nasz hotel jest za miastem nad malowniczym jeziorem otoczonym górami. Nad wznoszącą się nas jeziorem górę Lushan można wjechać kolejką linową. Tłumy turystów, tyle że chińskich, my jesteśmy jedynymi cudzoziemcami. Co rusz jakieś Chinki chcą sobie z nami zrobić zdjęcie, to my jesteśmy egzotyczni. Na górę Lushan prowadzi też szlak, to znaczy na sam szczyt ułożone są kamienne schodki, a wzdłuż szlaku stoją stragany z cepeliadą. Na samym szczycie niespodzianka – karaoke nagłośnione tak, że śpiewane przez turystki piosenki słychać już w połowie szlaku na górę. Zamiast spotkania z naturą mamy próbkę chińskiej muzyki pop. Choć natura też podchodzi blisko – przyzwyczajone do turystów małpy wskakują na plecy i wyjmują z plecaczków napije chłodzące. Skubane potrafią sobie odkręcić butelkę i całą wydudlać. W dodatku odkręcają ją nogą.
Chińscy turyści nie przyjeżdżają tu oglądać kolorowo ubranych górali. Tak naprawdę to chińscy turyści robią wrażenie jakby nie całkiem świadomych tego, że ci górale tutaj są i że reprezentują ciekawa kulturę. Chińscy turyści są przyjaźni, łatwo z nimi nawiązać kontakt, sami zagadują, tyle że z reguły barierą jest nasza wysoce niedoskonała znajomość języka. Chyba, że znajdzie się ktoś, kto zna angielski, ale w tym rejonie Chin to rzadkość. Od anglojęzycznych turystów dowiadujemy się, jak Chińczycy postrzegają tych górali. Czy wydawane są książki i czasopisma w języku Lolo? Skądże, ci górale to hołota, nie myją się i śmierdzą z daleka, a poza tym są wrogo nastawieni do Chińczyków, agresywni i lepiej ich unikać. Do dzielnic zamieszkanych przez Lolo lepiej nie chodzić, zamiast tego można pojechać kolejką linową na górę Lushan, albo pożyczyć rower i pojechać na wycieczkę dookoła jeziora, jest specjalnie do tego zrobiona asfaltowa ścieżka wijąca się wśród mokradeł. Na mokradłach rosną lotosy o wielkich liściach i pięknych różowych kwiatach, to jest prawdziwa atrakcja turystyczna. Można też odwiedzić taoistyczne świątynie, gdzie oprócz bóstw z dworu niebiańskiego Nefrytowego Cesarza są też portrety Mao, Denga i kolejnych prezydentów Chińskiej Republiki Ludowej.
Towariszcz Lolenin
Lokalny akcent na użytek chińskich turystów też jednak jest. Jest to Muzeum Kultury Społeczeństwa Opartego na Niewolnictwie. Bo Lolowie (czyli Yi) to nie tylko chłopi ubrani w kolorowe stroje. Lolo to społeczeństwo wyzyskiwaczy, posiadaczy niewolników, których to niewolników trzeba było wyzwolić. Muzeum to po części taka komunistyczna propaganda informująca ogólnikowo o krwawej wojnie z posiadaczami niewolników, są nawet wystawione jako eksponaty jakieś stare karabiny, ale bez informacji do kogo te karabiny należały. Nie ma informacji o tym kto z kim walczył, nie ma nazwisk dowódców, miejsc i dat bitew, za to są zdjęcia jakichś nędznie ubranych ludzi, no i te zardzewiałe karabiny. Generalnie jednak odniosłem wrażenie, że ta propagandowa część, jak również nazwa muzeum, to tylko pretekst. Większość ekspozycji ma charakter etnograficzny, przedstawia kulturę ludu Lolo bez odniesień do niewolnictwa. Jest tam opis struktury klasowej z podziałem na pięć klas: zimo, czyli arystokrację, nuohe, czyli szlachtę, quno czyli wolnych chłopów, gajia, czyli chłopów przywiązanych do ziemi, oraz gaxi, czyli służbę domowa (te dwie ostatnie klasy to wedle komunistów niewolnicy). Jest też odrębna sala poświęcona kapłanom bimo, bo Lolo mają swoją własną religie i własnych kapłanów. Ci kapłani prowadzą ceremonie takie jak śluby czy pogrzeby, znają też medycynę ludową oparta w dużej części na zielarstwie. To oni pisali stare księgi w piśmie lolo, kilka z tych ksiąg jest też w tym muzeum wystawionych. Są nawet nazwiska słynnych bimo z przeszłości, choć komentarze nie są zbyt klarowne i nie bardzo zrozumiałem z jakiego powodu ą oni sławni. Oczywiście twórcy muzeum nie mogą otwarcie pisać o osiągnięciach jakichś kapłanów, wszelkie „osiągnięcia” ludzi związanych z religią to przecież zabobony.
Jedno osiągnięcie trzeba uznać za przynajmniej oryginalne. Chodzi o kalendarz Lolo, który ma dziesięć miesięcy, każdy miesiąc 36 dni. Opracowany on został przez astronoma imieniem Shapu Erjie. Z czego wynika, że owi kolorowo ubrani chłopi zajmowali się także astronomią, i to zupełnie niezależnie od wszelkich okolicznych cywilizacji.
Jest też sala eksponatów bliższych współczesności, czasopisma i książki drukowane w języku Lolo już w Chinach Ludowych. Trochę są zakurzone, wydane przed rewolucją kulturalna. Czy dziś ktoś coś takiego wydaje? Czy ktoś coś takiego czyta? Moi znajomi Chińczycy twierdzą, że nigdy o czymś takim nie słyszeli. Z tego co wiem, to cała edukacja w Chinach odbywa się po chińsku, czy jest więc jeszcze ktoś, komu łatwiej byłoby czytać w języku Lolo?
Przed wejściem do muzeum jest kilka sklepów z pamiątkami. W jednym z nich sprzedawane są malowidła tuszem, a także... czasopisma w języku miejscowych górali. Ale tylko w połowie, połowa jest po chińsku. Chyba niezbyt są popularne, widzę że jest to miesięcznik, ale do nabycia są numery o parę lat wstecz. Pewnie jest to taka finansowana z kasy państwowej propagandówa – sprzeda się czy nie, jest dowód, że wydawane są pisma w języku mniejszości narodowej. Jeden z tych starych numerów ma symptomatyczną okładkę – portret w charakterystycznym turbanie z wystającym czubkiem. Sęk w tym czyj to jest portret. Wiem że nie zgadniecie więc sypię od razu: jest to ni mniej ni więcej tylko Władymir Iljicz Lenin.
(pamiętacie ten slogan - „Lenin wiecznie żywy”?)

Dowód, że byłem w kraju Lolów


Saturday, October 5, 2019

Gdzie się podziali amazońscy Indianie?

Podróż po Amazonce

Zanim wejdziecie na statek, kupcie sobie hamaki.”
No tak, tu jest Amazonia, tu podróżuje się w hamaku. W Manaus jest cała ulica sklepów, gdzie kupuje się tylko hamaki. Z różnych materiałów i we wszelkich możliwych kolorach, tanie i drogie, ciężkie i leciutkie, poskładane na półkach i porozwieszane, można podejść i sprawdzić czy miłe w dotyku. Na podróż statkiem radzą nam kupić duże i wygodne, w końcu to kilka dni dyndania. Kupujemy.
Znalezienie statku płynącego w odpowiednim kierunku to drugi problem. Nie ma żadnych rozkładów jazdy, trzeba pójść na nabrzeże i pytać ustnie który ze stłoczonych tam statków płynie w odpowiednim kierunku, którego dnia i o której godzinie. Najpierw trzeba oczywiście wiedzieć na które nabrzeże pójść, a są odległe od siebie o kilka kilometrów. Bilety kupuje się przy stoliku stojącym przy trapie, po uiszczeniu zapłaty nakładana jest na nadgarstek obrączka pozwalająca identyfikować tych, co zapłacili. Wszedłszy na pokład trzeba sobie znaleźć miejsce na hamak. Na amazońskich statkach pokłady są przestrzenne i zadaszone, pod sufitem są szyny specjalnie do rozwieszania hamaków. W okresie przed Nowym Rokiem statki wyjątkowo zatłoczone, z trudem znajdujemy sobie miejsce na najwyższym pokładzie. Wokół nas ludzie o miedzianej skórze, całe rodziny. Aż dziw jak młode te rodziny, niektóre mamy wyglądają na nastolatki, tatusiowie też. Troszczą się o dzidzie, bez ceremonii karmią piersią.
Niemal wszyscy o miedzianej skórze i indiańskich rysach twarzy. To ciekawe, bo oficjalnie na Amazonką nie ma Indian. Ludzie mieszkający we wsiach nad rzeką i w miasteczkach takich jak Tefé (do którego jedziemy) to nie Indianie, tylko kabokle, „ludzie znad rzeki”.
Podróż do Tefé to trzy dni dyndania w hamaku. Nie jest to konieczne jeśli komuś się śpieszy, w dzisiejszych czasach można tam dolecieć samolotem. Śpieszący się turyści robią to, by dotrzeć do rezerwatu przyrody Mamiraua, który obejmuje część dżungli corocznie zalewaną tak, że pnie drzew stoją w wodzie. Jest to wyjątkowy ekosystem słynny z tego, że tylko tu mieszkają małpy uakari o siwym futrze i czerwonym pysku, które nigdy nie schodzą na ziemię. Dla śpieszących się turystów, którzy gotowi są zapłacić dużo pieniędzy za możliwość zobaczenia tej małpy, zbudowano Uakari Lodge, domy pływające na tratwach, zawsze dostosowane do aktualnego poziomu wody. Turyści lecą samolotem do Tefé, zabierani są z lotniska prosto do portu, ślizgaczami pędzą do pływającego hotelu w dżungli, tam oprowadzani są po dżungli przez przewodników, którymi są kabokle z okolicznych wiosek. Potem wracają tą samą drogą, w ogóle nie zatrzymując się w Tefé.
W Boca de Mamiraua

Kabokle w ciemię bici nie są. Skoro mogą pracować jako przewodnicy dla turystów płacących drogie pieniądze, to może innych turystów, którzy wolą zapłacić nieco mniejsze pieniądze (tak jak my), mogą podjąć u siebie w domu? Klimatyzacji może nie będzie, ale za to będzie autentyczny pobyt w domu kabokla, w autentycznej amazońskiej wiosce. To właśnie robią mieszkańcy osady Boca de Mamiraua, położonej na rezerwatu przyrody, w pełnej wysp i odnóg rzek i co roku kompletnie zalewanej wodą wewnętrznej delcie pomiędzy rzekami Japura i Solimoes.
Tam pojechaliśmy. Domy we wsi muszą stać na wysokich palach, bo nikt nie może powiedzieć, że nie spodziewał się powodzi. Powódź przychodzi tam co roku, tylko czasem jest więcej wody niż zwykle i zalewa domy do połowy pierwszego piętra. Wtedy trzeba się przenieść na drugie piętro, jeśli się je ma. Jeśli się nie ma, trzeba się przenieść do sąsiadów. Niektóre domy zbudowane są na tratwach, ich właściciele nie muszą się martwić tym, jaki jest tego roku stan wód. Pośrodku wsi stoi kościół, też oczywiście na palach. W Boca de Mamiraua jest to ewangelicki kościół, gdzie kościelna muzyka grana jest z towarzyszeniem elektrycznych gitar. Ciekawe musi być tam czytanie o Potopie, kiedy kościół stoi po szyję w wodzie. Przydomowe ogródki z cebulą są w łodziach wypełnionych ziemią i ustawionych wysoko na palach, no bo nikt nie może powiedzieć, że nie spodziewał się powodzi. Na wypalonym za wsią kawałku lasu jest małe pole, ale cokolwiek tam rośnie (kukurydza i maniok) nie może stać na pniu cały rok, musi być zebrane przed następną powodzią. Ciepło jest wprawdzie przez cały czas, ale nie zawsze jest grunt pod nogami.
Zawsze są ryby, i to jakie! Pirarucu bywa nie mniejsza od człowieka. Nie da się też tego zjeść na jeden posiłek, trzeba pokroić na cienkie płaty i suszyć na słońcu jak prześcieradła. Potem można te prześcieradła sprzedać w Tefé. Takiej wielkiej pirarucu na wędkę się nie wyciągnie, trzeba przebić oszczepem. Łowienia ryb oszczepem nauczyli się mieszkańcy Boca de Mamiraua od Indian, bo sami oczywiście Indianami nie są. Nikt tutaj nie zna żadnego indiańskiego języka.
Pirarucu
Ryby oraz maniok to chleb powszedni w całej Amazonii. Na rynku w Tefé w garkuchni pod gołym niebem można zamówić świeżo usmażoną piranię. Garkuchnię obsługuje cała rodzina, również nastoletnie dzieci. W jednej z takich garkuchni nastoletnia sprzedawczyni wykorzystując przerwę na posiłek przysiada się do nas i wpatrując się z zachwytem w Justynę pyta mnie: „Skąd się biorą tacy piękni i wysocy ludzie?” Mi oczywiście pochlebia, że ktoś tak mówi o mojej córce, ale tu chyba chodzi o to, że Justyna ze swoją północnoeuropejską urodą i blond włosami jest jak modelka z żurnala, a tu w Tefé wprawdzie Indian nie ma, ale wszyscy wyglądają jak Indianie.
Jak Indianka wygląda gospodyni księdza Piotra, proboszcza katedry. Ktoś mi powiedział, że w katedrze jest polski ksiądz, więc poszedłem do kancelarii i zacząłem mówić po polsku. To światowe polactwo wszędzie się wciśnie, podobno w sąsiednim (ale odległym o paręset kilometrów, bo to Amazonia) mieście Coari jest nawet polski biskup. Ksiądz Piotr zaprosił nas na obiad, który ugotowała i podawała gosposia o smagłej skórze i rysach twarzy, które oczywiście w żadnym razie nie były indiańskie. Ksiądz Piotr znał ten kraj wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć o co chodzi. Gosposia – mówił – pochodzi ze wsi Indian Tikuna, ale wstydzi się tego i mówi, że nie jest Indianką. W tym mieście i tak wszyscy wyglądają tak samo. Ciekawe skąd się to bierze? Dlaczego oni się wstydzą być Indianami?
Któregoś dnia ksiądz Piotr zabrał nas do Ipapuku, wioski kaboklów po drugiej stronie jeziora Tefé. Wieś na wyższym gruncie, domy nie muszą być na wysokich palach, jak w Mamiraua. Mieszkańcy to oczywiście żadni tam Indianie tylko normalni cywilizowani Brazylijczycy, w jednym z domów mają nawet toaletę z klozetem (tam mnie prowadzą, kiedy zachodzi potrzeba). Centralnym budynkiem, starannie utrzymanym, jest kościółek, mimo ze księdza tu nie ma, przyjeżdża raz na parę miesięcy. „Muszę im tu raz przyjechać odprawić mszę” mówi ksiądz Piotr. Kiedy przyjeżdżamy, wre praca przy produkcji prażonego manioku, zwanego po portugalsku farinha. W Amazonii taka farinha, zazwyczaj w postaci drobnych żółtych granulek, jest podawana do każdego posiłku, trochę jak w Polsce ziemniaki. Procedura którą widzimy w Ipapuku jest dokładnie taka sama, jak w opisach podróżników odwiedzających Indian w dżungli, tyle że tu dochodzi parę mechanicznych ułatwień. Surowy maniok mielony jest w maszynce, potem się go wpycha do charakterystycznej pończochy plecionej z palmowego włókna (widziałem takie na zdjęciach z indiańskich wsi w książkach podróżników), by wycisnąć trujący sok, pozostały miąższ formuje się w granulki wewnątrz ręcznie obracanego walca, potem wszystko przesiewane jest przez sito, by otrzymać równą wielkość granulek. Następnie granulki są prażone na wielkiej patelni.
Idziemy też zobaczyć pole manioku na miejscu wypalonego kilka lat temu lasu, mijamy też kawałek lasu właśnie wypalanego. Taka była odwieczna gospodarka tutejszych Indian: pole manioku na wypalonym kawałku dżungli uprawiano przez kilka lat, po wyjałowieniu pozostawiono je odłogiem, wtedy las wracał, a pod uprawę wypalało się następny kawałek lasu. Kabokle robią dziś to samo, mimo że już dawno nie są Indianami.
Innego dnia ksiądz Piotr zabrał mnie do miejscowości o nazwie Alvaraes, która kiedyś nazywała się Caysava. „Caysava to znaczy targ niewolników,” mówi ksiądz Piotr. „Kiedyś Indianie łapali innych Indian i sprzedawali ich Portugalczykom” Tu chyba właśnie jest pies pogrzebany.
Dzielnica Tefe
Portugalczycy nie przyjeżdżali do Brazylii po drogie metale, tak jak Hiszpanie do Meksyku i Peru. Portugalczycy przyjeżdżali do Brazylii uprawiać cukier, który w Europie na wagę złota można było sprzedać. Chcieli go uprawiać, ale to nie znaczy, że chcieli sami wykonywać fizyczną pracę. Pracować na plantacjach mieli niewolnicy. Mogli być to niewolnicy przywiezieni z Afryki. Na najwcześniejszych portugalskich plantacjach cukru, zakładanych na świeżo odkrytych bezludnych wyspach na Atlantyku (takich jak Madeira czy Wyspy Zielonego Przylądka), pracowali tylko niewolnicy kupowani na wybrzeżu Afryki. Kupowani, bowiem afrykańskie królestwa prowadziły między sobą ciągłe wojny, a wziętych do niewoli jeńców sprzedawali portugalskim żeglarzom. Afrykańscy niewolnicy byli też przywożeni do Brazylii, ale wziąwszy pod uwagę koszty transportu przez ocean – nie byli oni tani.
Tymczasem Brazylia nie była bezludna, tam już ktoś mieszkał. Byli to Indianie, którzy też między sobą prowadzili wojny, a jeńców przywiązywali do pala męczarni, a nierzadko wsadzali na rożen. Jednocześnie Indianom bardzo imponował pewien przywieziony przez Portugalczyków metal, bardzo go pożądali i daliby za niego wiele, byle go posiąść. Na pewno chętnie odjęli by sobie od ust jeńców złapanych na wojnie i chętnie wyruszyliby na następną wyprawę, żeby więcej jeńców móc sobie od ust odejmować. Tym metalem było żelazo, które miało magiczne niemal właściwości. Żelazną siekierą można było w krótkim czasie zrąbać drzewo, a żelazny nóż bez problemu rozkrawał mięso. Żelazne uzbrojenie dawało przewagę nad innymi szczepami, które żelaza nie miały, wobec czego ułatwiały wyprawy jadące w głąb kraju specjalnie po to, by nałapać jeńców.
Pośród owych jeńców, sprzedawanych białym osadnikom za żelazo, był pewien procent kobiet. Można się domyślać, że był to wysoki procent, jako że mężczyzn jest trudniej złapać, bo się bronią. Najprościej jest napaść na wieś, pozabijać mężczyzn, a kobiety i dzieci powiązać i wywieźć. Można się domyślać. że biali nabywcy wykorzystywali te kobiety nie tylko do pracy fizycznej. W efekcie powstała populacja ludzi zakorzenionych w obu kulturach, czujących się w dżungli równie swobodnie, co w mieście białego człowieka. Wkrótce to właśnie ci ludzie organizowali wyprawy w głąb kraju po nowych jeńców. Wyprawy te odbywały się całkiem regularnie, zwane były bandeiras, a ich uczestnicy to bandeirantes. A wielka rzeka Amazonka była drogą wodną, którą stosunkowo łatwo było się przedostać w głąb kraju.
Obróbka manioku
Można by pomyśleć, że to okropne, że niby chrześcijanie, a takie brzydkie rzeczy robią. Trzeba jednak pamiętać, że kolonizacja to nie tylko bandyci, którzy „chrystianizację” traktowali jako pretekst do podboju. Zawsze tak jest w historii, że jacyś bandyci zdobywają władzę, i jest niezależna od nich grupa nacisku, która tę władzę stara się ograniczyć i spowodować, że będzie znośniejszą dla rządzonych. W XVI-wiecznej Europie taka grupą nacisku był bez wątpienia Kościół. Kościół sankcjonował władzę króla podczas wspaniałej ceremonii koronacji, ale też wymagał od niego, by tę władzę sprawował zgodnie z prawem Bożym. Wymagał, ale żadnej sankcji nie miał, poza pokutą daną na spowiedzi.
Również do nowych kolonii w Ameryce wyruszyli przedstawiciele Kościoła. Byli to przede wszystkim członkowie zakonów zobowiązujących się do ubóstwa, takich jak franciszkanie, dominikanie i jezuici. Oni nie jechali tam, żeby się wzbogacić. Jechali tam, by przekonać rdzennych mieszkańców do zaprzestania praktyk uważanych wówczas w Europie na niegodne cywilizowanego człowieka. Takich praktyk, jak wyrywanie serc żywym jeńcom, albo wbijanie jeńców na rożen. Jechali tam jednak również po to, by uchronić tychże rdzennych mieszkańców przez ekscesami białych kolonizatorów. Najbardziej znanym obrońcą Indian był dominikanin Bartolomeo de las Casas, ale w Brazylii bardziej aktywni byli jezuici. W Europie mieli oni wpływy na najwyższych szczeblach władzy, to za ich namową królowie wprowadzali prawa zakazujące niewolnictwa, lub przynajmniej ograniczające je. To zależało od tego, o jakim okresie mowa, bowiem latyfundyści też byli wpływową grupą i raz po raz doprowadzali do zmiany prawa na swoją korzyść. Przez większość okresu kolonialnego prawo w Brazylii zezwalało zniewalać jeńców wziętych w wojnie obronnej lub takich, których uratowano od śmierci na rożnie. Jezuici zakładali też misje daleko w buszu, przy których osiedlali ochrzczonych i pokojowych Indian. Teoretycznie miało to chronić tychże Indian przed atakami łowców niewolników, bowiem ci ochrzczeni Indianie nie byli agresywni, zatem nie mogło być mowy o wojnie obronnej przed nimi, ani też nie mieli jeńców, których można by przed śmiercią na rożnie uratować. Ta teoria nie zawsze jednak działała. Dla bandeirantes nie miało wielkiego znaczenia czy Indianie są bogobojni, natomiast miało znaczenie to, że spora ich ilość zgromadzona była w jednym miejscu, a skoro nie byli agresywni, to byli łatwiejszym łupem. W pewnym okresie to właśnie misje jezuickie były głównym celem łowców niewolników. Bandeirantes najzwyczajniej w świecie napadali na misje i brali do niewoli mieszkających tam Indian.
Czy można się w takiej sytuacji dziwić, że Indianie woleli się podawać za nie-Indian i że jako nie-Indianie nie powinni do żadnej niewoli być brani? Zwłaszcza, jeśli byli bogobojnymi katolikami, mieli kościół w środku wsi i o niego dbali, nawet jeśli nie było tam księdza. A księdza mogło nie być, bowiem zarówno łowcy jak i nabywcy niewolników, aby usprawiedliwić swoje działania, rozpowszechniali informacje o rzekomych bezeceństwach, jakich dopuszczali się jezuici. Powtarzali to tak uparcie, ze w końcu po paru stuleciach działalności jezuitów wyrzucono z Brazylii.
Indianie Kambeba
Tefé założył pod koniec XVII wieku austriacki jezuita w służbie hiszpańskiej, Samuel Fritz, który przybył tam płynąc w dół Amazonki z Peru. Na początku XVIII wieku Portugalczycy wyrzucili go stamtąd, twierdząc, że portugalscy karmelici będą lepsi w głoszeniu wiary. W tej okolicy mieszkali wówczas Indianie Kambeba (zwani tak w portugalskich źródłach, w hiszpańskich znani byli jako Omagua). Podróżnicy we wczesnym okresie zwracali uwagę na fakt, że Kambeba nosili ubrania (a nie chodzili nago, jak inni Indianie nad Amazonką), a także na kształt ich głowy, bowiem praktykowali oni zwyczaj odkształcania czaszki w niemowlęctwie. Temu plemieniu przypisuje się też odkrycie, które niemało przyczyniło się do rozwoju motoryzacji: to oni pierwsi znaleźli zastosowanie dla soku z drzewa kauczukowego. Jednakże w czasach polowań na niewolników znikli oni z tych terenów, przenieśli się wraz z jezuitami do misji nad górnym biegiem Amazonki, w granicach władzy korony hiszpańskiej. Inne szczepy schroniły się nad mniejszymi rzekami, nie chcąc kontaktu z białymi ludźmi. Nad Solimoes zostali tylko nieliczni kabokle, którzy oczywiście Indianami nie są.
Na obiad do księdza Piotra przyszedł też brat Mariusz, franciszkanin, który też nam pokazał parę zakamarków miasta. Na przykład tę część, która jest regularnie zalewana przez doroczne powodzie, dlatego wszystkie domy i wszystkie chodniki są na wysokich palach. Zaprowadził mnie też do CIMI, czyli Concelio Indigenista Missionari, gdzie powitała nas grupa młodych ludzi zajmujących się pracą misyjną w okolicy. Są oni smagli jak wszyscy mieszkańcy Tefé, tyle że ci akurat przyznają się do indiańskości. Mówią, ludzie w tej okolicy ostatnio coraz częściej przypominają sobie o indiańskim pochodzeniu. Dzieje się tak zwłaszcza odkąd lewicowy rząd Brazylii znalazł pieniądze specjalnie na potrzeby Indian, na przykład na edukację. Niektóre grupy nagle sobie przypominają, że są potomkami tego czy innego plemienia, nawet jeśli nie znają już języka. Wtedy dana wieś ogłaszana jest rezerwatem Indian, do którego nie mają wstępu obcy bez zgody władz. Nawet, jeśli ta wieś nie różni się od sąsiedniej wsi, która nie zadeklarowała się jako indiańska.
Któregoś dnia jedziemy franciszkańskim landrowerem odwiedzić kilka wsi w okolicy. Jedziemy do końca drogi, która się urywa na skarpie nad Solimoes (wygląda jakby kiedyś prowadziła dalej, ale rzeka oberwała brzeg). Wchodzimy do znajdującej się obok wsi, w której brat Mariusz jeszcze nigdy nie był. Wieś jest podobna do wszystkich w okolicy, domy z niskimi podłogami, bo teren jest powyżej poziomu regularnych powodzi. Pośrodku wsi ładnie i czysto utrzymany kościółek. Właśnie schodzi się tam jakaś młodzież, piękne smagłe dziewczyny, chłopcy w ciemnych okularach, coś się ma właśnie odbyć. Skoro jesteśmy my, to przychodzi też 'tuczau', czyli wódz, żeby z nami pogadać. Mariusz mówi, że skoro to jest 'tuczau', to pewnie są to prawdziwi Indianie, bo inaczej były to jakiś przewodniczący rady wiejskiej. Kościół jest katolicki i mieszkańcy o niego dbają, ale ksiądz przyjeżdża raz na rok. Pytamy jakie plemię tu mieszka.
Kambeba,” mówi wódz. „Wieś nazywa się Nova Esperanza.”
To znaczy „Nowa nadzieja”. Ciekawa nazwa.
Wychodząc ze wsi mijamy tablicę, której nie zauważyliśmy wcześniej. Jest na niej napisane, że jest to rezerwat indiański i że nie wolno tam wchodzić nikomu bez zezwolenia odpowiedniego urzędu.
No cóż. Możemy się przynajmniej chwalić, że odwiedziliśmy nad Amazonką indiańską wieś.
Tablica przy drodze do wsi Nova Esperanza