Chief of Blood tribe |
George Catlin czasem uciekał ze
szkoły i bawił się w Indian. Wychowywał się w latach
trzydziestych XIX wieku w Pensylwanii, gdzie wówczas już Indian nie
było. Bawił się w Indian, ale nie tak jak my, nie miał
plastikowej pukawki, tylko prawdziwa strzelbę, z którą mógł
pójść do prawdziwego lasu i naprawdę polować na jelenie. W lesie
w pobliżu jego domu była lizawka, czyli miejsce, gdzie jelenie
regularnie przychodziły lizać sól. W takich miejscach Indianie
czatują, a kiedy jeleń podejdzie dostatecznie blisko – powalają
go jednym strzałem. George pewnej nocy wykradł się z domy żeby
zapolować, czekał nieruchomo przy lizawce pół nocy, w końcu
zobaczył sylwetkę jelenia, a kiedy ten zbliżył się na tyle, że
George chciał strzelić – nagle rozległ się huk, a z krzaków
wyskoczył Indianin, żeby zastrzelonego jelenia oprawić.
Najprawdziwszy Indianin! Skąd się tutaj wziął? Geroge nie pytał,
tylko leżał nieruchomo w krzakach następne pół nocy, a kiedy
rano wrócił do domu, cieszył się że uszedł ze skalpem. Tego
samego ranka służący, niedawny imigrant z Irlandii, doniósł że
na skraju wsi rozbili się Cyganie. Cyganie? Jak to Cyganie? Przecież
w Ameryce nie ma Cyganów (wtedy istotnie ich tam nie było). Ależ
są – przekonywał służący – kolorowo ubrani, smagli, rozbili
się na skraju wsi z namiotem i oprawiają świeżo upolowanego
jelenia.
To był oczywiście ten
Indianin, który w nocy ustrzelił jelenia, oraz jego rodzina. Kiedy
wyszło na jaw, że młody George czatował na tego samego jelenia –
Indianin ofiarował mu połowę zwierzęcia, co znacznie się
przyczyniło do zawarcia przyjaznych stosunków pomiędzy rodziną
Catlinów, a rodziną Indian. Ale skąd wzięli się Indianie w
miejscu, gdzie nie widziano ich od dziesiątków lat?
Ów Indianin opowiedział im
historię złotego kociołka. Pamiętał, że jego babcia miała
złoty kociołek, który zakopała pod drzewem, kiedy jej wieś
musiała się ewakuować. On był wtedy tylko małym chłopcem, ale
dokładnie pamiętał w którym to było miejscu, pod którym
drzewem. Przyjechał więc, żeby go odnaleźć, ale okazało się,
że las dawno wykarczowany, cała okolica zaorana, ani śladu po
drzewie, pod którym miał być złoty kociołek. Słysząc to jeden
z sąsiadów przypomniał sobie, że kiedyś orząc pole natrafił na
zaśniedziały mosiężny garnuszek. Mosiądz, kiedy wyczyszczony,
lśni żółtym blaskiem prawie jak złoto.
No cóż, nie ma kociołka to
nie ma. Wkrótce rodzina Indian ruszyła w drogę powrotną do swego
dalekiego domu. Nie dotarła tam jednak – o kilka wsi dalej jacyś
osadnicy nie chcąc mieć Indian rozbitych na skraju wsi wystrzelali
całą rodzinę.
W końcu minął czas bawienia
się w Indian, młody George został wysłany do Conneticut na studia
prawnicze. Czas jakiś był adwokatem, jednakże Indianie cały czas
go fascynowali. Był też malarzem-amatorem, potrafił dobrze
uchwycić podobieństwo twarzy i malowanie portretów też przynosiło
mu dochód. Pewnego dnia porzucił adwokaturę, spakował sztalugi i
farby i pojechał na pogranicze – tam, gdzie jeszcze mieszkali
Indianie.
W owym czasie pogranicze to było
świeżo kupione od Napoleona terytorium na zachód od Missisipi.
Kowbojów tam jeszcze nie było, niedawno założone miasto St. Louis
było ośrodkiem handlu futrami. Kompanie futrzane organizowały
wyprawy w górę biegu rzeki Missouri, by handlować z Indianami.
Indianie nad Missouri wyglądeli wtedy inaczej niż ci znani nam z
westernów upióropuszeni Siuksowie koczujący konno po preriach.
Siuksowie dopiero zaczynali hodować konie i powoli zasiedlać
przerie. Tymczasem w kraju nad Missouri mieszkali zupełnie inni
Indianie. No może nie zupełnie inni, ludy Mandan, Hidatsa, Omaha
mówiły językami zbliżonymi do Siuksów, miały podobne wierzenia
i zwyczaje religijne, tym niemniej były to ludy osiadłe, których
głównym źródłem pożywienia była kukurydza uprawiana na polach
nad brzegami rzek. Na bizony, owszem, polowano jeśli stada
przechodziły w pobliżu wsi, ale nie zapuszczano się za nimi zbyt
daleko na prerie. Wsie składały się z solidnych domów o
drewnianej i przysypanej ziemią konstrukcji, tak że z daleka
wyglądały one jak kopce. Otoczone były palisadą, co stanowiło
znakomitą obronę przed ewentualnymi atakami koczowników, których
najgroźniejszą bronią dalekiego rażenia był łuk. Oprócz ludów
mówiących językami podobnymi do Siuksów były też inne –
Arikara i Pawnee – należące do innej grupy językowej i
kultywujące inne wierzenia, ale prowadzące podobną gospodarkę i
mieszkające we wsiach o o podobnym wyglądzie. Do początku XIX
wieku jedynymi białymi przybyszami przybyszami w tym kraju byli
wędrowni handlarze futer. W sposób naturalny zatrzymywali się oni
w stałych osadach, gdzie kupowali futra wymieniając je na
europejskie towary. Osiadli Indianie w dużej mierze kupowali te
futra od koczowników, którzy przyjeżdżali do nich na regularnie
odbywające się festyny religijne. Tak więc stałe wsie były
również ośrodkami handlu międzyplemiennego.
Mandan girl |
W latach trzydziestych, kiedy
George Catlin przyjechał do St Louis, było to miasto kompanii
futrzenych, które miały faktorie w górnym biegu rzeki. Jedna z
tych kompanii wysłała nawet parostatek w górę Missouri, aż do
ujścia rzeki Yellowstone, z czego skorzystał Catlin, spakował
sztalugi i farby i popłynął z nimi. Czas jakiś przebywał w
faktorii nad Yellowstone malując portrety Indian, którzy tam
przyjeżdżali handlować. Byli to Indianie z różnych plemion –
Blackfeet (Czarne Stopy), Crow, Assiniboin. Później w drodze
powrotnej do St Louis zatrzymał się na jakiś czas we wsi Indian
Mandan. Wodzowie przyznali mu jedną ze swych drewnianych
przysypanych ziemią chat, gdzie Catlin od razu urządził pracownię.
Malował wodzów i wojowników, ich żony, dzieci, piękne
dziewczęta, każda postać jest nie tylko opisana imieniem, ale
scharakteryzowana w listach wydanych później drukiem, opisane są
konkretne spotkania, rozmowy, często dowcipne wydarzenia. Opisane
jest zderzenie kultur, komiczna reakcja Indian na sztukę zupełnie
sobie nieznaną – malowanie portretów potrafiących uchwycić
podobieństwo malowanych postaci. Słowem nie są to postacie
abstrakcyjne, ale najzupełniej żywe. Malował również obrzędy,
których podczas swojego długiego pobytu był świadkiem, m. in.
tańca słońca, podczas którego młodzieńcy są poddawani torturom
przygotowującym ich do dorosłego życia.
Wszystkie te prace Catlin zabrał
ze sobą do St. Louis. Później jeszcze pojechał do Oklahomy, gdzie
malował Osedżów, Komanczów i inne ludy w tamtej okolicy
mieszkające. W końcu cały swój dorobek zabrał ze sobą do
Filadelfii i tam zorganizował wystawę. Wystawa okazała się hitem
– Catlin w ogóle nie sprzedawał obrazów, zarabiał wyłącznie
na sprzedaży biletów.
To były inne czasy niż dziś,
wtedy wystawa nie potrzebowała dofinansowania z pieniędzy
publicznych. Pamiętajmy, że wtedy nie było nie tylko komputerów i
telewizorów, ale również kina, prasa dopiero się formowała, nie
wszyscy chodzili do szkoły i umieli czytać. Ciekawa wystawa w
mieście była wydarzeniem, na które waliły tłumy. Odniósłszy
finansowy sukces Catlin przeniósł wystawę do innych miast w
Stanach, a potem także za ocean, do Londynu, Paryża i innych miast
Europy.
Niestety w biznesie często tak
bywa, że początkowy sukces powoduje optymistyczne zwiększenie
wydatków, a następnie niespodziewane zmniejszenie przychodów
powoduje – no cóż, długi, a w końcu plajtę. To właśnie
przydarzyło się Catlinowi, który aby wyjść z długów musiał
sprzedać wszystkie obrazy. Kupił je hurtem pewien amerykański
milioner, zabrał do Ameryki i schował w piwnicy. Minął czas
wystaw, Catlina przyćmił wędrujący po Europie cyrk Buffalo Billa
z żywymi Indianami, potem kino z westernami. Portrety dawno
nieżyjących wodzów i ich żon przez kilkadziesiąt lat leżały
pod kluczem. Dopiero w drugiej połowie XX wieku pojawiło się nowe
zainteresowanie i zaczęto organizować wystawy, tym razem w muzeach
i (no cóż, inne czasy) finansowane z pieniędzy publicznych. Tłumy
na nie nie walą, mimo że wstęp jest za darmo. Za darmo można
wejść do muzealnej sali i spojrzeć w oczy dawno nieżyjących
wojowników.
Mandan ceremony |