Wednesday, February 5, 2020

Spojrzeć w oczy nieżyjących wojowników

Chief of Blood tribe

George Catlin czasem uciekał ze szkoły i bawił się w Indian. Wychowywał się w latach trzydziestych XIX wieku w Pensylwanii, gdzie wówczas już Indian nie było. Bawił się w Indian, ale nie tak jak my, nie miał plastikowej pukawki, tylko prawdziwa strzelbę, z którą mógł pójść do prawdziwego lasu i naprawdę polować na jelenie. W lesie w pobliżu jego domu była lizawka, czyli miejsce, gdzie jelenie regularnie przychodziły lizać sól. W takich miejscach Indianie czatują, a kiedy jeleń podejdzie dostatecznie blisko – powalają go jednym strzałem. George pewnej nocy wykradł się z domy żeby zapolować, czekał nieruchomo przy lizawce pół nocy, w końcu zobaczył sylwetkę jelenia, a kiedy ten zbliżył się na tyle, że George chciał strzelić – nagle rozległ się huk, a z krzaków wyskoczył Indianin, żeby zastrzelonego jelenia oprawić. Najprawdziwszy Indianin! Skąd się tutaj wziął? Geroge nie pytał, tylko leżał nieruchomo w krzakach następne pół nocy, a kiedy rano wrócił do domu, cieszył się że uszedł ze skalpem. Tego samego ranka służący, niedawny imigrant z Irlandii, doniósł że na skraju wsi rozbili się Cyganie. Cyganie? Jak to Cyganie? Przecież w Ameryce nie ma Cyganów (wtedy istotnie ich tam nie było). Ależ są – przekonywał służący – kolorowo ubrani, smagli, rozbili się na skraju wsi z namiotem i oprawiają świeżo upolowanego jelenia.
To był oczywiście ten Indianin, który w nocy ustrzelił jelenia, oraz jego rodzina. Kiedy wyszło na jaw, że młody George czatował na tego samego jelenia – Indianin ofiarował mu połowę zwierzęcia, co znacznie się przyczyniło do zawarcia przyjaznych stosunków pomiędzy rodziną Catlinów, a rodziną Indian. Ale skąd wzięli się Indianie w miejscu, gdzie nie widziano ich od dziesiątków lat?
Ów Indianin opowiedział im historię złotego kociołka. Pamiętał, że jego babcia miała złoty kociołek, który zakopała pod drzewem, kiedy jej wieś musiała się ewakuować. On był wtedy tylko małym chłopcem, ale dokładnie pamiętał w którym to było miejscu, pod którym drzewem. Przyjechał więc, żeby go odnaleźć, ale okazało się, że las dawno wykarczowany, cała okolica zaorana, ani śladu po drzewie, pod którym miał być złoty kociołek. Słysząc to jeden z sąsiadów przypomniał sobie, że kiedyś orząc pole natrafił na zaśniedziały mosiężny garnuszek. Mosiądz, kiedy wyczyszczony, lśni żółtym blaskiem prawie jak złoto.
No cóż, nie ma kociołka to nie ma. Wkrótce rodzina Indian ruszyła w drogę powrotną do swego dalekiego domu. Nie dotarła tam jednak – o kilka wsi dalej jacyś osadnicy nie chcąc mieć Indian rozbitych na skraju wsi wystrzelali całą rodzinę.
W końcu minął czas bawienia się w Indian, młody George został wysłany do Conneticut na studia prawnicze. Czas jakiś był adwokatem, jednakże Indianie cały czas go fascynowali. Był też malarzem-amatorem, potrafił dobrze uchwycić podobieństwo twarzy i malowanie portretów też przynosiło mu dochód. Pewnego dnia porzucił adwokaturę, spakował sztalugi i farby i pojechał na pogranicze – tam, gdzie jeszcze mieszkali Indianie.
W owym czasie pogranicze to było świeżo kupione od Napoleona terytorium na zachód od Missisipi. Kowbojów tam jeszcze nie było, niedawno założone miasto St. Louis było ośrodkiem handlu futrami. Kompanie futrzane organizowały wyprawy w górę biegu rzeki Missouri, by handlować z Indianami. Indianie nad Missouri wyglądeli wtedy inaczej niż ci znani nam z westernów upióropuszeni Siuksowie koczujący konno po preriach. Siuksowie dopiero zaczynali hodować konie i powoli zasiedlać przerie. Tymczasem w kraju nad Missouri mieszkali zupełnie inni Indianie. No może nie zupełnie inni, ludy Mandan, Hidatsa, Omaha mówiły językami zbliżonymi do Siuksów, miały podobne wierzenia i zwyczaje religijne, tym niemniej były to ludy osiadłe, których głównym źródłem pożywienia była kukurydza uprawiana na polach nad brzegami rzek. Na bizony, owszem, polowano jeśli stada przechodziły w pobliżu wsi, ale nie zapuszczano się za nimi zbyt daleko na prerie. Wsie składały się z solidnych domów o drewnianej i przysypanej ziemią konstrukcji, tak że z daleka wyglądały one jak kopce. Otoczone były palisadą, co stanowiło znakomitą obronę przed ewentualnymi atakami koczowników, których najgroźniejszą bronią dalekiego rażenia był łuk. Oprócz ludów mówiących językami podobnymi do Siuksów były też inne – Arikara i Pawnee – należące do innej grupy językowej i kultywujące inne wierzenia, ale prowadzące podobną gospodarkę i mieszkające we wsiach o o podobnym wyglądzie. Do początku XIX wieku jedynymi białymi przybyszami przybyszami w tym kraju byli wędrowni handlarze futer. W sposób naturalny zatrzymywali się oni w stałych osadach, gdzie kupowali futra wymieniając je na europejskie towary. Osiadli Indianie w dużej mierze kupowali te futra od koczowników, którzy przyjeżdżali do nich na regularnie odbywające się festyny religijne. Tak więc stałe wsie były również ośrodkami handlu międzyplemiennego.
Mandan girl
W latach trzydziestych, kiedy George Catlin przyjechał do St Louis, było to miasto kompanii futrzenych, które miały faktorie w górnym biegu rzeki. Jedna z tych kompanii wysłała nawet parostatek w górę Missouri, aż do ujścia rzeki Yellowstone, z czego skorzystał Catlin, spakował sztalugi i farby i popłynął z nimi. Czas jakiś przebywał w faktorii nad Yellowstone malując portrety Indian, którzy tam przyjeżdżali handlować. Byli to Indianie z różnych plemion – Blackfeet (Czarne Stopy), Crow, Assiniboin. Później w drodze powrotnej do St Louis zatrzymał się na jakiś czas we wsi Indian Mandan. Wodzowie przyznali mu jedną ze swych drewnianych przysypanych ziemią chat, gdzie Catlin od razu urządził pracownię. Malował wodzów i wojowników, ich żony, dzieci, piękne dziewczęta, każda postać jest nie tylko opisana imieniem, ale scharakteryzowana w listach wydanych później drukiem, opisane są konkretne spotkania, rozmowy, często dowcipne wydarzenia. Opisane jest zderzenie kultur, komiczna reakcja Indian na sztukę zupełnie sobie nieznaną – malowanie portretów potrafiących uchwycić podobieństwo malowanych postaci. Słowem nie są to postacie abstrakcyjne, ale najzupełniej żywe. Malował również obrzędy, których podczas swojego długiego pobytu był świadkiem, m. in. tańca słońca, podczas którego młodzieńcy są poddawani torturom przygotowującym ich do dorosłego życia.
Wszystkie te prace Catlin zabrał ze sobą do St. Louis. Później jeszcze pojechał do Oklahomy, gdzie malował Osedżów, Komanczów i inne ludy w tamtej okolicy mieszkające. W końcu cały swój dorobek zabrał ze sobą do Filadelfii i tam zorganizował wystawę. Wystawa okazała się hitem – Catlin w ogóle nie sprzedawał obrazów, zarabiał wyłącznie na sprzedaży biletów.
To były inne czasy niż dziś, wtedy wystawa nie potrzebowała dofinansowania z pieniędzy publicznych. Pamiętajmy, że wtedy nie było nie tylko komputerów i telewizorów, ale również kina, prasa dopiero się formowała, nie wszyscy chodzili do szkoły i umieli czytać. Ciekawa wystawa w mieście była wydarzeniem, na które waliły tłumy. Odniósłszy finansowy sukces Catlin przeniósł wystawę do innych miast w Stanach, a potem także za ocean, do Londynu, Paryża i innych miast Europy.
Niestety w biznesie często tak bywa, że początkowy sukces powoduje optymistyczne zwiększenie wydatków, a następnie niespodziewane zmniejszenie przychodów powoduje – no cóż, długi, a w końcu plajtę. To właśnie przydarzyło się Catlinowi, który aby wyjść z długów musiał sprzedać wszystkie obrazy. Kupił je hurtem pewien amerykański milioner, zabrał do Ameryki i schował w piwnicy. Minął czas wystaw, Catlina przyćmił wędrujący po Europie cyrk Buffalo Billa z żywymi Indianami, potem kino z westernami. Portrety dawno nieżyjących wodzów i ich żon przez kilkadziesiąt lat leżały pod kluczem. Dopiero w drugiej połowie XX wieku pojawiło się nowe zainteresowanie i zaczęto organizować wystawy, tym razem w muzeach i (no cóż, inne czasy) finansowane z pieniędzy publicznych. Tłumy na nie nie walą, mimo że wstęp jest za darmo. Za darmo można wejść do muzealnej sali i spojrzeć w oczy dawno nieżyjących wojowników.

Mandan ceremony