Saturday, December 1, 2018

Czy godzi się podeptać serce Australii?

Obserwacja wschodu słońca nad Uluru

Uluru, serce Australii. Czerwona góra o okrągłych kształtach i nieziemskiej piękności. O wschodzie i zachodzie słońca nabiera krwistego koloru. Wtedy autobusy pełne turystów podjeżdżają na punkt widokowy, gdzie czekają już na nich stoły z zakąskami i szampanem. Serce Australii. Czy można takie coś podeptać? Dla ludów, które tu mieszkają od tysiącleci, jest to miejsce święte. Jest to ołtarz, przed którym odbywają się święte ceremonie, nawiązywane jest kontakt z niewidzialnym światem praprzodków. Ze światem śnienia. Opowiadane są opowieści z czasów śnienia. Wokół góry Uluru prowadzi ścieżka dla turystów. Turyści jak t turyści, pstrykają zdjęcie za zdjęciem, ale w niektórych miejscach są tablice z napisem: „Proszę tu nie robić zdjęć, to jest miejsce święte.” Zdarzają się nawet turyści, którzy do tych próśb się stosują.
Serce Australii. Czy można coś takiego podeptać? Przed szlakiem prowadzącym na szczyt jest tablica z napisem: „Proszę nie wchodzić na szczyt, to jest święte miejsce”. Zdarzają się turyści, którzy stosują się do tej prośby. Tym niemniej kiedy szlak jest otwarty – a nie zawsze jest, a to nie ze względu na świętość, tylko dlatego, że ta góra bywa groźna, kilkadziesiąt osób zmarło na tym szlaku – wspinający się na górę tłum wygląda z daleka jak sznureczek mrówek. No bo kto by się przejmował zabobonami ludzi z epoki kamiennej? Góry są przecież po to, żeby na nie wchodzić. Kogo może obchodzić fakt, że gdzieś niedaleko mieszka jakiś „właściciel śnienia” związanego z tą górą? I że to śnienie mówi, że na tę górę nie należy wchodzić?
Kto by się przejmował zabobonami ludzi z epoki kamiennej?Przecież ci Aborygeni to chyba najprymitywniejszy lud na świecie! Nie dość, że chodzili nago po pustyni i nie wznosili żadnych budowli z kamienia, ale nie mieli żadnej politycznej organizacji, żadnych przedstawicieli, od których można by kupić ziemię. Korona Brytyjska zawsze starała się działać legalnie i tam, gdzie to było możliwe, kupowała ziemię pod swoje kolonie od lokalnych przedstawicieli. Nawet Indianie w Ameryce Północnej mieli swoich wodzów, z którymi można było pertraktować i kupić od nich ziemię. Tymczasem australijscy Aborygeni nie mieli nawet wodzów. Panowała kompletna anarchia, każda rodzina działała na własną rękę. Przedstawiciele rodziny byli właścicielami śnienia, każde śnienie było jakoś związane z konkretnym miejscem w krajobrazie, ale czy można kupić śnienie? A nawet jeśli by się dało, to czy śnienie jest tytułem do posiadania ziemi? Te wszystkie śnienia były zdecydowanie poza horyzontem myślowym dziewiętnastowiecznych przedstawicieli Korony Brytyjskiej, którzy po prostu uznali, że ziemia tu nie ma właścicieli i jest do wzięcia.
Aborygeni obserwujący białych obserwujących zachód słońca nad Uluru
I była brana. Najpierw pod uprawy, a potem – na obszarach, gdzie deszcz padał zbyt rzadko by coś uprawiać – pod pastwiska. Okazało się, że wypas owiec to dobry biznes. Ktoś tam już mieszkał? Żył z polowania? Nie musiał żyć z polowania, mógł pracować jako kowboj na ranczo. Przecież pozycja kowboja to chyba awans dla koczownika żywiącego się jaszczurkami? Jaszczurkami, bo kangury znikły z terenów, gdzie wypasano owce.
Niektórzy z tych, co tam już mieszkali, istotnie zaczęli pracować jako kowboje (w Australii kowboj to nie kowboj tylko stockman), ale nie wszyscy. Niektórzy uciekli jeszcze dalej na pustynię, tam, gdzie nie opłacało się nawet owiec hodować. Woleli żywić się jaszczurkami niż mieć coś do czynienia z tymi intruzami, co przyjeżdżają i zabierają ziemię tak, jakby była niczyja, co nie mają szacunku dla świętych miejsc i po prostu je depczą. Albo, co jeszcze gorzej, stawiają na nich jakieś budynki i ogrodzenia z drutu kolczastego.
W 1901 roku Australia uzyskała niepodległość. To znaczy niepodległość uzyskali intruzi, a tych ludzi, którzy wcześniej tam mieszkali, nie uznano nawet za obywateli nowego państwa. Uznano, że są zbyt prymitywni i nie będą rozumieć, co to znaczy być obywatelem. Uznano też, że państwo będzie się nimi opiekować aż do czasu, kiedy to zrozumieją. Trzeba ich ucywilizować. Zbudowane zostały specjalne osiedla, w których owo cywilizowanie miało się odbywać. Największym z tych osiedli, a na pewno najbardziej znanym, była Papunya, położona 240 km na zachód od Alice Springs. Zgromadzono tam dawnych koczowników z różnych, często bardzo odległych ludów. Z ludu Arrente, którego tereny znajdowały się niegdyś na wschodzie, w okolicach Alice Springs. Z ludu Piczańdżara, których tereny były na południu, wokół świętej góry Uluru. Z ludu Pintupi, mieszkających niedawna daleko na zachodzie, na pustyni Gibsona. Przywieziono ich ciężarówkami i cywilizowano. Dano ubrania, bo przecież chodzenie nago jest w Australii nielegalne. Dano jedzenie i kazano je spożywać przy stole, bo przecież jedzenie z podłogi jest oznaka dzikości. I nie pozwalano spożywać alkoholu, bo przecież podopieczni są jak dzieci. Biali obywatele Australii mogli oczywiście spożywać alkohol, ale pierwotni mieszkańcy tego kontynentu nie byli obywatelami. Dostarczanie alkoholu osobom nieuprawnionym do jego spożywania było nielegalne, można było za to iść do więzienia.
Kościół w Hermannsburgu
W ramach cywilizowania krajowców na pustynię przyjechali misjonarze. Zabobony z epoki kamiennej trzeba przecież wykorzenić! W pobliży Papunyi powstała misja luterańska o nazwie Hermannsburg. Misjonarze to byli dobrzy ludzie, widzieli niedolę koczowników wygnanych ze swoich terenów przez owce i nieśli im pomoc materialną, ale w tym przypadku ta pomoc materialna wiązała się z troską o zbawienie duszy. W rozumieniu misjonarzy ta troska wiązała się z nietolerancją dla zabobonów. Wobec jakichś śnień, wedle których jakaś góra stworzona była przez praprzodków (a przecież stworzona była przez Pana Boga), wobec jakichś dzikich tańców na cześć tego praprzodka i traktowaniu tej góry jako jego ołtarza. W rozumieniu krajowców oznaczało to, że lepiej misjonarzy nie informować o tradycyjnych ceremoniach. Dawne praktyki religijne zeszły do podziemia, odbywano je w sekrecie przez misjonarzami, a na wszelki wypadek przed wszystkimi niebiorącymi w nich udziału. I tak trwało cywilizowanie – krajowcy przejmowali zewnętrzne zachowania intruzów. Jeśli im to szczególnie dobrze wychodziło, mogli nawet dostać obywatelstwo Australii.
Hermannsburg położony jest w malowniczej okolicy, pośród różowych gór i matowo zielonych eukaliptusów. Nic tylko przyjechać z farbkami i malować. Tak właśnie zrobił w 1930 roku Rex Battarbee, artysta malarz. Jeździł po okolicy z akwarelami i malował. Zrobił nawet w Hermannsburgu wystawę swoich akwareli. Wystawę tę oglądali również krajowcy, a jeden z nich, niejaki Albert Namatjira, zapytał artystę, czy on też mógłby się tej sztuki nauczyć. I nauczył się. Miał wystawy nawet w dalekich miastach na wybrzeżu. Zdobył sławę, bo był żywym dowodem na to, że czarnoskóry krajowiec może się nauczyć malować obrazki takie same, jak jego biały nauczyciel. W 1954 roku zawieziono go do Canberry, by go pokazać królowej, a w 1957 roku przyznano mu obywatelstwo Australii. No i kupowano jego akwarelki.
Obraz Alberta Namatjiry
Być może Albert Namatjira mógłby być bogaty, ale odwieczne prawo krajowców każe natychmiast dzielić się tym, co się posiada. Mięso z upolowanego kangura rozdzielane jest pomiędzy krewnych, podobnie rozdzielane są pieniądze ze sprzedaży akwarelek. Zgodnie z prawem Australii Albert Namatjira mógł nabyć alkohol, ale zgodnie z odwiecznym prawem pradawnych mieszkańców tego kontynentu nie miał prawa sam go skonsumować. I tu pojawił się problem. Pewnego dnia świętował z rodziną nabywszy uprzednio sporą ilość ognistego trunku, poczem został aresztowany z paragrafu mówiącego o dostarczaniu krajowcom alkoholu. I poszedł siedzieć. Taki pożytek z obywatelstwa.
Albert Namatjira dzielił się nie tylko tym co zyskał, ale też umiejętnościami. Tak jak ojciec uczy synów władać włócznią, tak Albert Namatjira uczył synów malować. Nie tylko zresztą synów. Tak powstała tak zwana „Szkoła Hermannsburgu”. Szkoła ta tworzyła akwarele przedstawiające krajobraz pustynnego serca Australii. Dziewiczy krajobraz, bez ludzi i bez śladu działalności białego człowieka.
Albert Namatjira zdobył sławę, ale raczej jako kuriozum niż jako wielki artysta. Jego uczniowie nie zdobyli sławy wcale. Jest to sztuka uważana za wtórną, nadająca się może do tego, by sprzedawać ją turystom jako pamiątki. Niewątpliwie w tradycyjnym społeczeństwie krajowców nie było miejsca na takie obrazy. No bo gdzie miał wieszać obrazy koczownik, który nie budował nawet domu? No i po co koczownikowi malowane obrazy, skoro on cały czas przebywa w najprawdziwszym krajobrazie?
Ale jednak w tych krajobrazach ukryty jest sekret, którego biali nabywcy nie mogli zrozumieć, nie było nawet sensu im tego tłumaczyć. Albert Namatjira nie wybierał za temat swoich obrazków po prostu ładnych widoczków. Tak się mogło wydawać białym nabywcom, ale to nie tak było. Albert Namatjira malował to, do czego miał prawo. Był dziedzicem śnień związanych z konkretnymi miejscami i to te miejsca malował. Krajobraz to nie jest po prostu krajobraz, góra to nie jest po prostu bryła z piaskowca. Góra to jest miejsce święte, ołtarz uczyniony nie ręką ludzką, tylko ręką praprzodków, a to czyni go bardziej świętym.
A czym jest akwarela przedstawiająca świętą górę? Czy nie jest jak ikona próbująca w sposób niedoskonały przedstawić nam świat niewidzialny? Czy nie jest jak ikona przypominająca święte miejsce tym, którzy nie mieszkają w jego pobliżu?
Krajobraz w pobliżu Hermansburga


Zarówno ten tekst, jak i inne na podobny temat, można przeczytać w mojej książce "ART ETNO"