Obserwacja wschodu słońca nad Uluru |
Uluru, serce Australii. Czerwona góra o okrągłych
kształtach i nieziemskiej piękności. O wschodzie i zachodzie
słońca nabiera krwistego koloru. Wtedy autobusy pełne turystów
podjeżdżają na punkt widokowy, gdzie czekają już na nich stoły
z zakąskami i szampanem. Serce Australii. Czy można takie coś
podeptać? Dla ludów, które tu mieszkają od tysiącleci, jest to
miejsce święte. Jest to ołtarz, przed którym odbywają się
święte ceremonie, nawiązywane jest kontakt z niewidzialnym światem
praprzodków. Ze światem śnienia. Opowiadane są opowieści z
czasów śnienia. Wokół góry Uluru prowadzi ścieżka dla
turystów. Turyści jak t turyści, pstrykają zdjęcie za zdjęciem,
ale w niektórych miejscach są tablice z napisem: „Proszę tu nie
robić zdjęć, to jest miejsce święte.” Zdarzają się nawet
turyści, którzy do tych próśb się stosują.
Serce Australii. Czy można coś takiego podeptać?
Przed szlakiem prowadzącym na szczyt jest tablica z napisem: „Proszę
nie wchodzić na szczyt, to jest święte miejsce”. Zdarzają się
turyści, którzy stosują się do tej prośby. Tym niemniej kiedy
szlak jest otwarty – a nie zawsze jest, a to nie ze względu na
świętość, tylko dlatego, że ta góra bywa groźna, kilkadziesiąt
osób zmarło na tym szlaku – wspinający się na górę tłum
wygląda z daleka jak sznureczek mrówek. No bo kto by się
przejmował zabobonami ludzi z epoki kamiennej? Góry są przecież
po to, żeby na nie wchodzić. Kogo może obchodzić fakt, że gdzieś
niedaleko mieszka jakiś „właściciel śnienia” związanego z tą
górą? I że to śnienie mówi, że na tę górę nie należy
wchodzić?
Kto by się przejmował zabobonami ludzi z epoki
kamiennej?Przecież ci Aborygeni to chyba najprymitywniejszy lud na
świecie! Nie dość, że chodzili nago po pustyni i nie wznosili
żadnych budowli z kamienia, ale nie mieli żadnej politycznej
organizacji, żadnych przedstawicieli, od których można by kupić
ziemię. Korona Brytyjska zawsze starała się działać legalnie i
tam, gdzie to było możliwe, kupowała ziemię pod swoje kolonie od
lokalnych przedstawicieli. Nawet Indianie w Ameryce Północnej mieli
swoich wodzów, z którymi można było pertraktować i kupić od
nich ziemię. Tymczasem australijscy Aborygeni nie mieli nawet
wodzów. Panowała kompletna anarchia, każda rodzina działała na
własną rękę. Przedstawiciele rodziny byli właścicielami
śnienia, każde śnienie było jakoś związane z konkretnym
miejscem w krajobrazie, ale czy można kupić śnienie? A nawet jeśli
by się dało, to czy śnienie jest tytułem do posiadania ziemi? Te
wszystkie śnienia były zdecydowanie poza horyzontem myślowym
dziewiętnastowiecznych przedstawicieli Korony Brytyjskiej, którzy
po prostu uznali, że ziemia tu nie ma właścicieli i jest do
wzięcia.
Aborygeni obserwujący białych obserwujących zachód słońca nad Uluru |
I była brana. Najpierw pod uprawy, a potem – na
obszarach, gdzie deszcz padał zbyt rzadko by coś uprawiać – pod
pastwiska. Okazało się, że wypas owiec to dobry biznes. Ktoś tam
już mieszkał? Żył z polowania? Nie musiał żyć z polowania,
mógł pracować jako kowboj na ranczo. Przecież pozycja kowboja to
chyba awans dla koczownika żywiącego się jaszczurkami?
Jaszczurkami, bo kangury znikły z terenów, gdzie wypasano owce.
Niektórzy z tych, co tam już mieszkali, istotnie
zaczęli pracować jako kowboje (w Australii kowboj to nie kowboj
tylko stockman), ale nie wszyscy. Niektórzy uciekli jeszcze dalej na
pustynię, tam, gdzie nie opłacało się nawet owiec hodować.
Woleli żywić się jaszczurkami niż mieć coś do czynienia z tymi
intruzami, co przyjeżdżają i zabierają ziemię tak, jakby była
niczyja, co nie mają szacunku dla świętych miejsc i po prostu je
depczą. Albo, co jeszcze gorzej, stawiają na nich jakieś budynki i
ogrodzenia z drutu kolczastego.
W 1901 roku Australia uzyskała niepodległość. To
znaczy niepodległość uzyskali intruzi, a tych ludzi, którzy
wcześniej tam mieszkali, nie uznano nawet za obywateli nowego
państwa. Uznano, że są zbyt prymitywni i nie będą rozumieć, co
to znaczy być obywatelem. Uznano też, że państwo będzie się
nimi opiekować aż do czasu, kiedy to zrozumieją. Trzeba ich
ucywilizować. Zbudowane zostały specjalne osiedla, w których owo
cywilizowanie miało się odbywać. Największym z tych osiedli, a na
pewno najbardziej znanym, była Papunya, położona 240 km na zachód
od Alice Springs. Zgromadzono tam dawnych koczowników z różnych,
często bardzo odległych ludów. Z ludu Arrente, którego tereny
znajdowały się niegdyś na wschodzie, w okolicach Alice Springs. Z
ludu Piczańdżara, których tereny były na południu, wokół
świętej góry Uluru. Z ludu Pintupi, mieszkających niedawna daleko
na zachodzie, na pustyni Gibsona. Przywieziono ich ciężarówkami i
cywilizowano. Dano ubrania, bo przecież chodzenie nago jest w
Australii nielegalne. Dano jedzenie i kazano je spożywać przy
stole, bo przecież jedzenie z podłogi jest oznaka dzikości. I nie
pozwalano spożywać alkoholu, bo przecież podopieczni są jak
dzieci. Biali obywatele Australii mogli oczywiście spożywać
alkohol, ale pierwotni mieszkańcy tego kontynentu nie byli
obywatelami. Dostarczanie alkoholu osobom nieuprawnionym do jego
spożywania było nielegalne, można było za to iść do więzienia.
Kościół w Hermannsburgu |
W ramach cywilizowania krajowców na pustynię
przyjechali misjonarze. Zabobony z epoki kamiennej trzeba przecież
wykorzenić! W pobliży Papunyi powstała misja luterańska o nazwie
Hermannsburg. Misjonarze to byli dobrzy ludzie, widzieli niedolę
koczowników wygnanych ze swoich terenów przez owce i nieśli im
pomoc materialną, ale w tym przypadku ta pomoc materialna wiązała
się z troską o zbawienie duszy. W rozumieniu misjonarzy ta troska
wiązała się z nietolerancją dla zabobonów. Wobec jakichś śnień,
wedle których jakaś góra stworzona była przez praprzodków (a
przecież stworzona była przez Pana Boga), wobec jakichś dzikich
tańców na cześć tego praprzodka i traktowaniu tej góry jako jego
ołtarza. W rozumieniu krajowców oznaczało to, że lepiej
misjonarzy nie informować o tradycyjnych ceremoniach. Dawne praktyki
religijne zeszły do podziemia, odbywano je w sekrecie przez
misjonarzami, a na wszelki wypadek przed wszystkimi niebiorącymi w
nich udziału. I tak trwało cywilizowanie – krajowcy przejmowali
zewnętrzne zachowania intruzów. Jeśli im to szczególnie dobrze
wychodziło, mogli nawet dostać obywatelstwo Australii.
Hermannsburg położony jest w malowniczej okolicy,
pośród różowych gór i matowo zielonych eukaliptusów. Nic tylko
przyjechać z farbkami i malować. Tak właśnie zrobił w 1930 roku
Rex Battarbee, artysta malarz. Jeździł po okolicy z akwarelami i
malował. Zrobił nawet w Hermannsburgu wystawę swoich akwareli.
Wystawę tę oglądali również krajowcy, a jeden z nich, niejaki
Albert Namatjira, zapytał artystę, czy on też mógłby się tej
sztuki nauczyć. I nauczył się. Miał wystawy nawet w dalekich
miastach na wybrzeżu. Zdobył sławę, bo był żywym dowodem na to,
że czarnoskóry krajowiec może się nauczyć malować obrazki takie
same, jak jego biały nauczyciel. W 1954 roku zawieziono go do
Canberry, by go pokazać królowej, a w 1957 roku przyznano mu
obywatelstwo Australii. No i kupowano jego akwarelki.
Obraz Alberta Namatjiry |
Być może Albert Namatjira mógłby być bogaty, ale
odwieczne prawo krajowców każe natychmiast dzielić się tym, co
się posiada. Mięso z upolowanego kangura rozdzielane jest pomiędzy
krewnych, podobnie rozdzielane są pieniądze ze sprzedaży
akwarelek. Zgodnie z prawem Australii Albert Namatjira mógł nabyć
alkohol, ale zgodnie z odwiecznym prawem pradawnych mieszkańców
tego kontynentu nie miał prawa sam go skonsumować. I tu pojawił
się problem. Pewnego dnia świętował z rodziną nabywszy uprzednio
sporą ilość ognistego trunku, poczem został aresztowany z
paragrafu mówiącego o dostarczaniu krajowcom alkoholu. I poszedł
siedzieć. Taki pożytek z obywatelstwa.
Albert Namatjira dzielił się nie tylko tym co zyskał,
ale też umiejętnościami. Tak jak ojciec uczy synów władać
włócznią, tak Albert Namatjira uczył synów malować. Nie tylko
zresztą synów. Tak powstała tak zwana „Szkoła Hermannsburgu”.
Szkoła ta tworzyła akwarele przedstawiające krajobraz pustynnego
serca Australii. Dziewiczy krajobraz, bez ludzi i bez śladu
działalności białego człowieka.
Albert Namatjira zdobył sławę, ale raczej jako
kuriozum niż jako wielki artysta. Jego uczniowie nie zdobyli sławy
wcale. Jest to sztuka uważana za wtórną, nadająca się może do
tego, by sprzedawać ją turystom jako pamiątki. Niewątpliwie w
tradycyjnym społeczeństwie krajowców nie było miejsca na takie
obrazy. No bo gdzie miał wieszać obrazy koczownik, który nie
budował nawet domu? No i po co koczownikowi malowane obrazy, skoro
on cały czas przebywa w najprawdziwszym krajobrazie?
Ale jednak w tych krajobrazach ukryty jest sekret,
którego biali nabywcy nie mogli zrozumieć, nie było nawet sensu im
tego tłumaczyć. Albert Namatjira nie wybierał za temat swoich
obrazków po prostu ładnych widoczków. Tak się mogło wydawać
białym nabywcom, ale to nie tak było. Albert Namatjira malował to,
do czego miał prawo. Był dziedzicem śnień związanych z
konkretnymi miejscami i to te miejsca malował. Krajobraz to nie jest
po prostu krajobraz, góra to nie jest po prostu bryła z piaskowca.
Góra to jest miejsce święte, ołtarz uczyniony nie ręką ludzką,
tylko ręką praprzodków, a to czyni go bardziej świętym.
A czym jest akwarela przedstawiająca świętą górę?
Czy nie jest jak ikona próbująca w sposób niedoskonały
przedstawić nam świat niewidzialny? Czy nie jest jak ikona
przypominająca święte miejsce tym, którzy nie mieszkają w jego
pobliżu?
Krajobraz w pobliżu Hermansburga |