Wednesday, December 28, 2022

STYL SHOIN, CZYLI MIEJSCE NA DZIEŁO SZTUKI

STOŁECZNE ZGLISZCZA

Shogun Ashikaga Yoshinori zamordowany został w 1441 roku podczas przedstawienia teatralnego; jego następcą został jego sześcioletni wówczas syn, Yoshimasa. Odznaczał się on wieloma talentami, ale brakowało mu jednego: wojskowego. Miał on respekt, pośród jego wasali wybuchały kłótnie kto ma być jego doradcą, spór pomiędzy rodami Hosokawa i Yamana w latach 1467-77 zmienił stołeczne Kyoto w kupę zgliszcz. Respekt nie wystarczył; brak talentu wojskowego uniemożliwił młodemu shogunowi zapobieżenie wojnom. Kiedy wojna w stolicy się w końcu skończyła, Yoshimasa poświęcił się temu, do czego miał talent niewątpliwy: sztukom pięknym. Pięć lat po zakończeniu wojny rozpoczął wśród wzgórz otaczających stołeczne zgliszcza od wschodu budowę swej wymarzonej rezydencji: to była jego rewolucja. W tej rezydencji był piękny zenistyczny ogród i Srebrny pawilon, ale najważniejszy był budynek zwany dziś Togu-do. Najważniejszy, bowiem ten budynek zapoczątkował nowy nurt w architekturze Japonii: styl zwany "książkowym", czyli shoin-zukuri.

Pałac cesarski w Kyoto

KONFUCJAŃSKA ETYKIETA

Dotychczas oficjalne rezydencje możnowładców i arystokracji budowano w stylu shinden-zukuri; od czasów Yoshimasy wyszedł on z użycia i dziś tylko pałac cesarza w Kyoto odbudowuje się w tym stylu. Odbudowuje się, ponieważ boskość jego mieszkańca nie uchroniła drewnianych budynków przed pożarami. To, co obecnie pokazuje się turystom, pochodzi z 1855 roku. Tym niemniej zakłada się, że jest to kopia pałacu zbudowanego pierwotnie w Nara w 710 roku. W czasie oficjalnej audiencji w budynku w stylu shinden najważniejsza osoba (w pałacu cesarskim oczywiście cesarz) siedziała pośrodku sali na jedynej macie, ministrowie siedzieli wokół na poduchach położonych bezpośrednio na drewnianej podłodze, niżsi rangą urzędnicy siedzieli na werandzie, której podłoga była o stopień niższa. Budynki w shinden-zukuri nie były podzielone na pokoje, wnętrze każdego pawilonu stanowiło jedną salę, poprzedzielaną jedynie parawanami lub zasłonami wieszanymi u sufitu. Pawilonów w bogatej rezydencji było z reguły kilka, połączonych gankami krytymi jedynie dachem i porozstawianych symetrycznie wokół centralnego dziedzińca. Ci, którym udzielana była audiencja, zbliżali się przez ten dziedziniec do głównego pawilonu. Było to zgodne z zasadami konfucjańskiej etykiety importowanej z Chin w epoce Tang.

OZNAKA CZCI

Yoshimasa z tą tradycją zerwał. Przyjmował on swych wasali w pokoju, gdzie podłoga była cała wyłożona matami. Naprzeciw głównego wejścia była specjalnie zaaranżowana ściana, której głównym motywem była wnęka zwana tokonoma, natomiast w jednej z zewnętrznych ścian, wyklejonej przejrzystym papierem - a więc wpuszczającej światło - była wnęka z szerokim parapetem na tyle wysokim, by siedząca na podłodze osoba mogła na nim wygodnie pisać. Wnęka ta, a raczej jej parapet, nazywał się tsukeshoin i to on dał nazwę całemu stylowi architektury. Yoshimasa nie wymyślił tego wnętrza sam. Nie ma wprawdzie zachowanych ani zabytków, ani dokumentów, na podstawie których można by prześledzić jego rozwój, ale uważa się, że tak wyglądały rezydencję opatów w klasztorach Zen. Niewątpliwie tokonoma jest echem buddyjskiego ołtarza. Buddyjski ołtarz w Japonii składa się z wizerunku kultowego, którym jest rzeźba lub obraz z buddyjskiego panteonu, a przed wizerunkiem stoją wazon z kwiatami oraz stojaczek z kadzidełkami jako oznaka czci. Na prywatnym ołtarzyku mistrza Zen obiektem kultowym mógł być portret Bodhidharmy namalowany kilkoma pociągnięciami pędzla, albo też wykaligrafowany wiersz napisany przez jednego z patriarchów, albo zenistyczna mandala, czyli namalowany jednam gestem krąg na białym tle. Później, w świeckich wnętrzach w stylu shoin, przyjęło się wieszanie w tokonoma obrazów z pejzażami sansui.

Styl shoin

WIERNY WASAL

Oda Nobunaga został zamordowany przez jednego ze swych generałów w 1582 roku; na wieść o tym Toyotomi Hideyoshi, jego wierny wasal, zawrócił natychmiast z zachodniego frontu, zniszczył armię buntowników i sam się stał panem sytuacji. Będąc panem sytuacji zadbał o to, by przywrócić świetność cesarskiego dworu, który w poprzednim stuleciu poważnie zubożał, jako że nominalni poddani nie tylko że nie płacili podatków, ale nawet co jakiś czas puszczali z dymem stolicę. W 1585 roku Hideyoshi został przez cesarza Gyozei mianowany kampaku, czyli regentem, co było radykalnym zerwaniem z tradycją, wedle której regenci pochodzili zawsze ze starożytnego rodu Fujiwara. W 1588 roku Hideyoshi postanowił ugościć cesarza u siebie w domu. Ten dom, czyli zamek Jurakudai, został specjalnie na tę okazję zbudowany; budynki, w których przyjęcie się odbywało, zbudowano w stylu shoin-zukuri. Nie było to ot takie sobie przyjęcie - zaproszeni na tą okazję wielmoże po kolei składali hołd cesarzowi i składali przysięgę na wierność jego regentowi. Wnętrze zostało specjalnie zaaranżowane tak, by ceremonia składania hołdu robiła jak największe wrażenie na tych, którzy ten hołd składali. Osiem lat później, w związku z wojną w Korei, do Japonii przybyło poselstwo z Chin, na tę okazję Hideyoshi zbudował sobie zamek Fushimi, gdzie oficjalne apartamenta również zbudowano w stylu shoin; trudno wątpić, że i te budynki budowano z myślą o tym, by olśniewać. W 1598 roku Hideyoshi zmarł, a po krótkotrwałych zamieszkach panem sytuacji w kraju został jego dotychczasowy wierny wasal - Tokugawa Ieyasu. W tym samym mniej więcej czasie zmarł ostatni shogun z rodu Ashikaga; w jego miejsce (znów zrywając z tradycją) cesarz mianował shogunem Ieyasu. W 1603 roku nowy shogun przyjmował gratulacje od swoich wasali w specjalnie na tę okazję zbudowanym zamku Nijo w Kyoto; budynki tam były oczywiście w stylu shoin. W 1626 roku shogun Tokugawa Iemitsu w tymże zamku podejmował cesarza Gomizuno, swego zresztą szwagra. A w latach 1637 38 shogun Iemitsu rozbudował swą główną rezydencję: zamek Edo; budynki oficjalnych przyjęć w tym zamku stanowiły wzorzec shoin-zukuri przez następne stulecia. Na zamku w Edo shogun regularnie przyjmował swych wasali zgodnie z ustaloną etykietą. Wszyscy ci wasale mieli w Edo rezydencje, które też były w stylu shoin. Istniały ścisłe przepisy kto jaką rezydencję może mieć: wielcy panowie wspanialszą, mniej ważni mniejszą. Shoin-zukuri nie był tylko stylem architektonicznym, który mógł być użyty lub nie; spełniał on funkcję polityczną.

Wnętrza cesarskiej willi Shugakuin pod Kyoto

PRZEJRZYSTY PAPIER

Budynki zamku Edo dziś nie istnieją, istnieją natomiast te, które na zamku Nijo w Kyoto Iemitsu zbudował na wizytę cesarza. To znaczy stoją te, które on sam wówczas zajmował; skrzydło przeznaczone do użytku cesarza natychmiast po wizycie rozebrano. Istnieją również (jak sądzi większość badaczy) budynki z zamku Fushimi, mimo że na miejscu pozostały tylko puste mury; część budynków (jak głosi tradycja) przeniesiono w darze dla buddyjskich klasztorów: główną salę audiencji do Nishi Honganji w Kyoto, a niewielki shoin do klasztoru Nanzenji w tymże mieście. Te budynki stanowią dziś najlepsze przykłady stylu shoin-zukuri. Termin shoin-zukuri nie jest zbyt jasny. Niektórzy obejmują tą nazwą styl budownictwa, w którym cała konstrukcja dachu wsparta jest na słupach, natomiast większość ścian może być wyjmowana lub przesuwana, czyli tak naprawdę nie jest jasne czy są to ściany, czy drzwi. W ten sposób wnętrze budynku może być podzielone na odrębne pokoje, które w dodatku mogą być powiększane lub zmniejszane w zależności od potrzeb. Owe ściany drzwi mogą być różnych rodzajów; najczęściej spotykane to shoji, wyklejane przejrzystym papierem i używane jako zewnętrzna ściana budynku (pełniąca zarazem funkcję okna), oraz fusuma, wyklejane białym papierem z namalowanym krajobrazem lub innym motywem, służące do rozdzielania pomieszczeń wewnątrz budynku. Niektórzy zawężają znaczenie słowa shoin-zukuri uważając, że budynek w tym stylu musi posiadać formalną salę audiencji, zwaną ohiroma. Niektórzy uważają, że obowiązkowym elementem tego stylu jest również genkan, czyli portyk przed ohiroma z na tyle głębokim zadaszeniem, by można doń wstawić lektykę, a dostojny gość mógł wysiąść również w czasie deszczu nie mocząc ubrania.

Wnętrza świątyni Ryoanji w Kyoto

ARCYDZIEŁA SNYCERKI

Ohiroma, czyli sala formalnych audiencji, stanowiła wzorcowe wnętrze stylu shoin. Centrum uwagi w tym wnętrzu skupiała ściana z wnęką tokonoma. Obok tokonoma, w tej samej ścianie, była płytsza wnęka z asymetrycznie ustawionymi półeczkami, zwanymi chigaidana. Asymetria dominowała w tym wnętrzu; tokonoma i chigaidana nigdy nie były tej samej szerokości, zazwyczaj tokonoma była dużo szersza. Ponad chigaidana był kawałek litej ściany zwany kokabe; tokonoma była z reguły wyższa, ale nad nią również pozostawiony był wąski pas ściany, zwany arikabe, czyli ścianą mrówek. Ściany tokonoma mogły być pokryte malowidłem, ale niezależnie od tego wieszano w niej zwój z krajobrazem lub kaligrafią, a także stawiano wazon z kwiatami oraz kadzidełko. W ścianie prostopadłej do tokonoma był tsukeshoin, wnęka z oknem i parapetem do pisania, choć w sali formalnych audiencji jego funkcja była raczej dekoracyjna. Po przeciwnej stronie były ozdobne drzwi, zwane chodai-gamae, przez które zwierzchnik wchodził na audiencję. Funkcją sali audiencji było olśniewanie; wyklejone papierem ściany pokryte były zazwyczaj wspaniałymi malowidłami. Malowidła były najczęściej wykonane czarnym tuszem na białym tle, niekiedy jednak malowidło było kolorowe, a tłem była złota folia. Jedynie zewnętrzne ściany wyklejone były przejrzystym papierem, ale i to nie zawsze; niekiedy dla specjalnego efektu oświetlona była jedynie przestrzeń bezpośrednio przed tokonoma. Ponad ścianami często wstawiano kratownice umożliwiające przepływ powietrza we wnętrzu, zwano je ramma; niekiedy nie były to kratownice, lecz pełne prześwitów płaskorzeźby - prawdziwe arcydzieła snycerki - przedstawiające szybujące wśród chmur smoki lub feniksy. Podłoga była w całości wyłożona matami, ale w sali audiencji miała dwa, a czasem trzy poziomy: część wyższa, od strony tokonoma, zwana była jodan i zarezerwowana dla seniora, pozostała część, niższa o grubość maty, zwana była gedan i przeznaczona dla wasali składających hołd. Wasal w czasie audiencji siedział, ale zawsze w głębokim ukłonie, nie miał prawa podnieść oczu na seniora. Jeśli światło wpadało jedynie przez tsukeshoin, oświetlając seniora siedzącego na tle tokonoma, gdy reszta pokoju była w mroku, to wrażenie musiało być niezwykłe. Była to sztuka wprzęgnięta w służbę polityki.

SĘKATE PNIE

Budowa pałacu-twierdzy Jurakudai przywróciła świetność cesarskiej stolicy. Nowy regent hojnie łożył na odbudowę cesarskiego pałacu, nie mniej łożył na odbudowę swojego zamku, a wokół tego zamku wyrastały siedziby jego wasali. Styl shoin był wtedy oznaką statusu, a im więcej złotych okuć i kosztownych ozdób, tym lepiej. Jednakże, wedle relacji z owego czasu, wśród tego przepychu jedna rezydencja wyraźnie się wyróżniała, ale nie przepychem, lecz właśnie prostotą. Była to rezydencja słynnego mistrza herbaty, Sen-no Rikyu. Wnętrza były tam niby takie, jak w shoin-zukuri, tyle że nie było tam kosztownych ozdób, były natomiast motywy używane dotychczas w pawilonach do ceremonii herbaty. Ta rezydencja była początkiem kolejnej rewolucji w architekturze; uważa się, że zapoczątkowała nowy styl, zwany "herbacianym", czyli sukiya-zukuri. Oryginalna rezydencja Rikyu nie istnieje, ale w szkole ceremonii herbaty Omote Senke w Kyoto jest kopia pomieszczenia, w którym Rikyu w swej siedzibie podejmował gości. W pokoju tym, zwanym Zangetsu tei, jest nawet podwyższony fragment podłogi (jodan) przeznaczony dla feudalnego zwierzchnika (gościem Rikyu był kiedyś sam regent Hideyoshi), ale sęk w tym, że belki oddzielające tę część podłogi od reszty to nieociosane sękate pnie. Posunięcie bardzo charakterystyczne dla Rikyu: całe otoczenie niby normalne, tylko jeden szczegół wprowadzający w zdumienie, a jednocześnie znaczący. Gości, przyzwyczajonych do złotych ścian i arcydzieł snycerki, ten właśnie szczegół musiał zdumiewać: fragment podłogi przeznaczony dla najdostojniejszego gościa - oddzielony od reszty sękatym pniem znanym dotąd z architektury chłopskich domów. Może to była aluzja do pochodzenia najdostojniejszego z gości? Ów gość, o ile wiemy, nie czuł się urażony, zresztą Rikyu zawsze znany był z rozwiązań sugerujących prostotę. Nas natomiast ów sękaty pień nie zaskakuje, bowiem od tego czasu styl wprowadzający wiejskie elementy do architektury bogatych siedzib przyjął się w Japonii szeroko.

Shugakuin

PODMIEJSKA REZYDENCJA

W ciągu następnych dwóch stuleci architektura rezydencjalna rozwijała się w dwuch nurtach: z jednej strony shoin-zukuri, styl oficjalnych siedzib samurajów i możnowładców, pełen złotych okuć i kosztownych ozdób; z drugiej strony sukiya-zukuri, styl rezygnujący z ozdób i złota, zamiast tego wprowadzający elementy budownictwa wiejskiego - bambusowej plecionki zamiast arcydzieł snycerki, nieociosanych, a czasem nawet nieokorowanych i krzywych belek, w skrajnych przypadkach nawet ścian nie wyklejonych papierem, lecz wypełnionych gliną. W tym stylu budowano oczywiście pawilony do ceremonii herbaty, ale nie tylko. Zamożne mieszczaństwo, któremu nie wolno było budować w samurajskim stylu shoin, budowało sobie domostwa w stylu sukiya. Ale nie tylko mieszczaństwo; tak budowali sobie domy również niektórzy samuraje, arystokracja z Kyoto, a nawet książęta rodziny cesarskiej. Jednym z najświetniejszych, a na pewno najbardziej znanym przykładem tego stylu jest zbudowana w 1658 roku Katsura-rikyu, podmiejska rezydencja księcia Toshitada, kuzyna cesarza Gomizuno.  Innym jest rezydencja samego Gomizunopod Kyoto, zwana Shugakuin.  

ZAPALANIE KADZIDEŁEK

Styl sukiya był uproszczoną wersją stylu shoin: rezygnowano z ozdób, zmieniano proporcje, niektóre elementy likwidowano, ale jeden element wnętrza był z reguły obecny: tokonoma, miejsce na dzieło sztuki. Tokonoma skupiała uwagę osób przebywających we wnętrzu, tu wieszano dzieło sztuki malarskiej lub kaligraficznej, stawiano układ kwiatowy i zapalano kadzidełko. Ceremonia zapalania kadzidełek była w owym okresie uważana za sztukę, ceniono ją niemal na równi ze sztuką parzenia herbaty. Układanie kwiatów też było oczywiście uważane za sztukę.



Więcej na temat sztuk Japonii nieuznawanych za sztuki w Europie w mojej książce "CZARKA GORZKIEJ HERBATY"


Monday, November 7, 2022

IKEBANA - SZTUKA KWIATÓW

 MNICH ZNAD STAWU

Kwiaty w świątyni buddyjskiej

Ono-no Imoko pojechał do Chin w 607 roku i był tam kilka lat, pilnie obserwując obyczaje i kulturę. Przewodził on pierwszemu w historii oficjalnemu poselstwu wysłanemu z Japonii na dwór chińskiego cesarza. Był to czas, kiedy Japończycy pilnie uczyli się wszystkiego, co chińskie. Pilnie uczyli się buddyzmu; książę Shotoku, który wysłał Ono-no Imoko do Chin, był wielkim protektorem tej nowej wówczas nauki. Pod koniec życia Imoko sam zgolił głowę i został mnichem, przyjmijąc zakonne imię Senmu. Zamieszkał w świątyni nad stawem, dlatego zwano go często Ike-no Bo, co znaczy "Mnich znad Stawu". Zasłynął z tego, że pięknie potrafił układać kwiaty na buddyjskich ołtarzach. Układanie kwiatów na ołtarzu należy do buddyjskiego rytuału; podobno mnisi przyjęli ten zwyczaj, by zerwać z praktyką krwawych ofiar ze zwierząt. Ikenobo Senjun uważał się za potomka słynnego posła do Chin; świadczyć o tym miało nie tylko jego nazwisko (ród Ikenobo miał być odgałęzieniem starożytnego rodu Ono), ale też sylaba 'Sen', którą Senjun i jego potomkowie włączyli do swego imienia. Senjun żył w XV wieku, a więc blisko tysiąc lat później, tym niemniej również on słynął ze sztuki układania kwiatów. Proszony był przez możnowładców o tworzenie dekoracji kwiatowych na oficjalne okazje; z zaproszeń tych korzystał, bowiem w owym czasie starożytny ród Ono nie był już rodem możnowładców. Potrafił tworzyć układy może niekoniecznie kwiatowe, ale roślinne, o wysokości kilku metrów. Uważa się go za twórcę monumentalnego stylu rikka, kontynuowanego później przez jego potomków. Bowiem jego potomkowie zorganizowali się w szkołę układania kwiatów, zwaną Ikenobo. Szkoła ta istnieje do dziś i do dziś uważana jest za główną szkołę ikebany. Niestety układ kwiatowy jest dziełem sztuki znacznie mniej trwałym niż architektura czy malarstwo, dzieła wczesnych mistrzów szkoły Ikenobo nie dotrwały do naszych czasów. Wyobrażenie o tych dziełach możemy mieć tylko na podstawie tego, czego uczą dzisiejsi mistrzowie.

A uczą oni nadal monumentalnego stylu rikka, którego Senjun był twórcą. Istnieje kilka wariantów rikka, różnią się one kształtem głównej pionowej gałęzi, zwanej shin (czyli "wiara" lub "wierność"). Najstarszy jest podobno styl sugushin (czyli "prosta wiara"), gdzie główna pionowa gałąź jest strzelista i stanowi oś symetrii. Stosowanie różnych stylów zależy w dużej mierze od oświetlenia; w tokonoma z bocznym oświetleniem stosuje się raczej styl nokijin (noki znaczy "omijanie"), gdzie główna gałąź łagodnym łukiem omija centrum układu. Kierunek oświetlenia jest istotny: wygięcie jest zawsze w kierunku przeciwnym, niż źródło światła. Stylem rzadko stosowanym i szczególnie trudnym do wykonania jest aioijin, czyli "bliźniaczy shin" (aioi znaczy dosłownie "wzrastać i starzeć się razem"); w tym przypadku są dwie główne gałęzie, obie idealnie proste i pionowe, a cały układ zbudowany jest tak, że przez środek z góry na dół jest szpara, przez którą można przesunąć dłoń nie dotykając ani gałązki. Styl sunamono (dosłownie "układ piaskowy") zbudowany jest w szerokim płaskim naczyniu wypełnionym piaskiem, szerokość układu jest większa niż wysokość, a gałęzie są rozdzielone na dwie oddzielne grupy, acz tylko w jednej z tych grup jest gówna gałąź shin.


Rikka - rycina z dawnego podręcznika

W układach rikka jest zawsze ściśle określona ilość gałęzi, z których każda posiada ściśle określoną funkcję oraz nazwę. W klasycznym stylu nokijin ("omijającym") gałęzi jest z reguły dziewięć. Główna gałąź (shin) łagodnym łukiem omija centrum układu, acz na samej górze wraca do punktu bezpośrednio nad wazonem. Komplementarne wobec shin są gałęzie soe ("towarzysz") oraz uke ("odbiorca"), zazwyczaj z tego samego lub podobnego materiału, tworzą one trzy punkty asymetrycznej równowagi. Soe jest towarzyszącą gałęzią po tej stronie, w którą wygięty jest shin, odchylając się tylko pod niewielkim kątem, uke natomiast, po przeciwnej stronie, odchylone pod szerokim kątem stanowi optyczną przeciwwagę. Główna gałąź omija wprawdzie centrum, ale w tymże centrum znajduje się gałąź zwana shoshin (czyli "mała wiara"), prosta i w osi symetrii, kończąca się poniżej punktu, w którym shin wraca do tejże osi; jest ona zazwyczaj z innego materiału niż shin. Nisko ponad wazonem ku przodowi wysuwa się szeroka gałąź zwana maeoki ("wprowadzenie"), a wysoko, nieco poniżej shin, ku tyłowi wychyla się gałąź dodająca głębi, zwana mikoshi (dosłownie "spojrzenie na drugą stronę"). Poniżej uke, poziomo i nieco ku przodowi wysuwa się gałąź zwana nagashi ("strumień"), a po przeciwnej stronie, poniżej soe, jest krótsza od nagashi gałąź zwana hikae ("podstawa"). Wreszcie w samym centrum znajduje się gąszcz, z którego wychodzą wszystkie gałęzie; zwie się on do, czyli "tułów". Istnieją ścisłe reguły dotyczące doboru materiału. Gałęzie shin ("wiara"), soe ("towarzysz") oraz uke ("odbiorca") są zawsze solidne i mocne, z reguły są to gałęzie drzewa, na przykład sosny. Wijący się poziomo nagashi ("strumień") jest również z gałęzi drzewa, ale innego niż shin. Podkreślająca głębię gałąź mikoshi musi być z wiotkiego materiału, może to być na przykład kilka traw. Słowo rikka znaczy dosłownie "stojące kwiaty", ale kwiaty jako takie używane są jedynie w gałęziach shoshin (mały shin), maeoki ("wprowadzenie") i do ("tułów"). Różne rodzaje materiału używane są w różnych porach roku i przy różnych okazjach, ale ścisłe reguły określają co może być użyte. Charakterystyczne dla rikka jest również unikanie jaskrawych kolorów.

Układy rikka są pełne dostojeństwa, osiągają niekiedy rozmiary kilku metrów, a do ich konstruowania potrzeba mnóstwo czasu i niemałej wprawy. Układa się je na specjalnie uroczyste okazje w monumentalnych wnętrzach. Mniejsze wnętrza i mniej uroczyste okazje wymagają czegoś skromniejszego. Szkoła Ikenobo uczy prostszego stylu zwanego shoka, pasującego do skromniejszych wnętrz. Wedle tradycji twórcą tego stylu był również Ikenobo Senjun. Shoka jest właściwie bardzo uproszczoną wersją nokijin rikka, zredukowaną w zasadzie do trzech głównych gałęzi: shin ("wiara"), soe ("towarzysz") i uke ("odbiorca"). Zredukowana została także różnorodność materiału; klasyczny układ shoka zbudowany jest albo w całości z jednego materiału (wówczas nazywa się isshu-ike shoka), albo najwyżej z dwóch rodzajów (nazywa się wtedy nishu-ike shoka). W ishhu-ike shoka gałęzie tworzą asymetryczny trójkąt; w nishu-ike najniższa gałąź, z innego materiału, ma na uzupełnienie dwie mniejsze gałęzie, z którymi tworzy analogiczny trójkąt w mniejszej skali. Dwa materiały muszą należeć do dwóch różnych kategorii: dwie większe gałęzie należą do kategorii drzew, natomiast niższa grupa do kategorii ziół. Istnieje jeszcze jeden podział (z jakiegoś względu analogiczny do kaligrafii) na styl oficjalny, płynny i skrótowy. W szkole Ikenobo nie oznacza to bynajmniej stopnia rozluźnienia dyscypliny, a jedynie głębokość wygięcia głównej gałęzi. W układach shoka, podobnie zresztą jak w rikka, wszystkie gałęzie muszą wychodzić z wazonu w jednej ciasnej grupie, idealnie pionowo, a rozchylać się dopiero kilka centymetrów nad krawędzią. A owo łagodne wygięcie gałęzi, choć może przyjemne dla oka, nie jest bynajmniej naturalne i w przypadku większości roślin trzeba się sporo napracować by osiągnąć pożądany łuk. Do układów rikka używa się piły i gwoździ, gałęzie powyginane z gracją są w rzeczywistości nierzadko sztukowane, choć połączenia są oczywiście starannie maskowane. Jest to sztuka w najpełniejszym tego słowa znaczeniu sztuczna.


Tu wkracza Sen-no Rikyu, nieprzejednany demaskator sztuczności. Arbiter dobrego smaku, który najdostojniejszych gości sadzał na miejscu wyróżnionym nieociosanymi pniami drzewa, ceremonię herbaty prowadził w pomieszczeniach, gdzie w tokonoma stały kwiaty nawrzucane do wazonu byle jak. No, może niezupełnie byle jak, ale w każdym razie naturalnie, bez sztucznego wyginania gałęzi, bez skomplikowanego stawiania ich pionowo pośrodku wazonu. Do dziś mistrzowie herbaty dekorują wnętrza do ceremonii tak, by uwagę skupiał sam kwiat, a nie sposób jego ułożenia. Wkładają więc do wazonu jedną lub dwie gałązki z kilkoma kwiatuszkami, albo jeden większy kwiat z towarzyszącym mu liściem. Często sam wazon jest większy niż włożone do niego gałęzie. Taki maksymalnie uproszczony styl używany do herbacianej ceremonii nazywa się chabana, czyli "kwiaty do herbaty". Natomiast szkoła Ikenobo, oprócz stylów rikka i shoka, uczy również stylu nageire (dosłownie "nawrzucanego"). Nie jest to styl zupełnie pozbawiony reguł, jednakże dyscyplina jest tu znacznie mniejsza, podkreślana jest też naturalność. Gałęzie mogą się opierać o brzeg wazonu i w tym punkcie się rozchodzić, pozostawia się ich naturalny kształt, mogą się nawet krzyżować. Zachowana jest natomiast asymetria trzech głównych gałęzi, nierzadko można wyraźnie rozpoznać gałąź wiary, gałąź towarzysza i gałąź odbiorcę. Zachowane są również proporcje: wysokość głównej gałęzi powinna być nie mniejsza niż wysokość plus szerokość wazonu, a nie większa niż podwójna wysokość plus szerokość. Boczne gałęzie powinny być odpowiednio krótsze.


W epoce Tokugawa sztuka ikebany zyskała dużą popularność. Wśród dziewcząt z zamożnych domów umiejętność układania kwiatów należała nawet do dobrego tonu. W odpowiedzi na zapotrzebowanie powstały nowe szkoły. W XVII wieku powstała szkoła Enshu; wedle tradycji jej twórcą był słynny mistrz herbaty Kobori Enshu, choć jak się zdaje nie potwierdzają tego pisane źródła. W XVIII wieku niejaki Imai Sofu założył szkołę Koryu. Szkoły te nie uczą stylu rikka, uczą natomiast analogicznego do shoka stylu, który nazywają terminem seika. Oba terminy znaczą to samo: "żywe kwiaty", różna jest tylko wymowa pierwszego ideogramu; te same ideogramy można również odczytać jako ikebana. W kwestii terminologii szkoły te różnią się drastycznie: w szkole Enshu trzy główne gałęzie nazywają się ten ("niebo"), jin ("człowiek") i chi ("ziemia"), natomiast w szkole Koryu owe gałęzie zwą się shin ("wiara"), nagashi ("strumień") oraz uke ("odbiorca"). Wizualnie natomiast style te są bardzo podobne, główna różnica polega na tym, że w seika gałęzie wychodzą z wazonu nie pionowo i pośrodku, lecz ukosem, oparte o krawędź. Podobnie jednak jak w shoka gałęzie rozchodzą się kilka centymetrów powyżej krawędzi, a główna gałąź łukiem powraca do miejsca nad środkiem wazonu. Inna też jest klasyfikacja układów na oficjalne, płynne i skrótowe; w szkole Koryu na przykład pod uwagę bierze się nie tyle głębokość wygięcia głównej gałęzi, co kąt rozchodzenia się gałęzi bocznych i ich relatywna długość.


Wydawać się może, że przy tak licznych ograniczeniach i regułach jest to sztuka półmartwa. To pozór; klasyczna ikebana to sztuka o ogromnych możliwościach. Istotny jest nie tyle sam układ, co jego współgranie z otoczeniem i sytuacją. Powtarzane są liczne tematy ilustrujące anegdoty z życia dawnych mistrzów. Na przykład shogun Yoshimasa pewnego ranka rozmawiał z Soami o wiadrach przy studni, a po południu w domu znalazł układ kwiatowy w studziennych wiadrach, jednym stojącym na ziemi, drugim wiszącym na studziennym sznurze. Hideyoshi podczas spaceru z Rikyu komentował gałęzie kwitnącej śliwy zanurzone w wodach rzeki, a wieczorem zobaczył gałęzie śliwy ułożone w płaskim szerokim naczyniu tak, że jedna gałąź zanurzała się w wodzie i kawałek dalej znów wynurzała. Oba te motywy - układy w studziennych wiadrach i "nurkujący śliwa" - popularne są i dziś. Innym popularnym motywem są "żeglujące dżonki", układane w wiszących wazonach w kształcie łodzi. Rano są to zawsze defune - dżonki wypływające - dziobem zwrócone w kierunku okna, układ z małej ilości materiału, sugerujący lekkość; wieczorem zawsze irifune - dżonki powracające - dziobem zwrócone od okna, układ z dużej ilości materiału, sugerujący pełnię. Do mistrzowskich kompozycji zalicza się "górę Fuji", gdzie cieniutka główna gałąź najpierw powraca do punktu nad wazonem, a następnie wygina się skosem w dół, tworząc zarys wulkanicznego stożka.


Chabana

Od czasu rewolucji Meiji tradycyjne sztuki Japonii albo ulegały zamrożeniu i istnieją dziś na zasadzie cepelii, albo też ulegały całkowitej europeizacji. Styl
shoin w architekturze w ciągu kilkudziesięciu lat ustąpił najpierw ceglanemu europejskiemu klasycyzmowi, a później konstrukcjom ze szkła i żelbetonu. W malarstwie pojawił się najpierw impresjonizm, a potem abstrakcja. Sztuka układania kwiatów nie miała w Europie konkurenta, który mógłby ją zastąpić, tym niemniej i ona przeszła radykalną transformację. Pod koniec XIX wieku niejaki Ohara Unshin wynalazł kenzan, czyli najeżoną gwoździami ołowianą podstawę, w której stosunkowo łatwo układać kwiaty w płaskim naczyniu; na początku XX wieku założył on własną szkołę, zwaną Ohara. Dokonał on rewolucji w sztuce ikebany używając ogrodowych kwiatów przywiezionych z Europy, a więc w Japonii zupełnie egzotycznych. Dał sobie spokój z klasycznym wyginaniem gałęzi, uczył w zasadzie dwóch stylów: heika, układu w wysokim wazonie analogicznego do nageire szkoły Ikenobo, oraz moribana, czyli stylu w szerokim płaskim naczyniu z użyciem świeżo wynalezionego kenzanu. Oba style trzymają się zasady trzech głównych gałęzi charakterystycznej dla dawnych szkół, acz użyte mogą być na przykład czerwone róże, rzecz w dawnych szkołach niesłychana. Wkrótce pojawił się jeszcze bardziej niesłychany Teshigahara Sofu, japoński kwiatowy Picasso, który w 1925 roku założył szkołę Sogetsu i nauczał, że wszelkie reguły dotyczące proporcji, krzywizny, kątów itd. należy rzucić w kąt i budować kompozycje kwiatowe wyłącznie na wyczucie.


Mistrzowie tradycyjnych szkół układania kwiatów twierdzą, że ich sztuka ma silny związek z buddyzmem Zen. Ciekawe, że w Japonii kto może, ten się powołuje na związek z Zen: malarstwo tuszem, kaligrafia, sztuka parzenia herbaty, garncarstwo, walka na miecze, walka na kopniaki i bo ja wiem co jeszcze? Ostatnio zdaje się sztuka utrzymywania motocykla w czystości. Gdzie jest ten związek? Zwyczaj układania kwiatów w tokonoma wywodzi się z praktyki dekorowania buddyjskiego ołtarza, ale dlaczego właśnie Zen? Inni buddyści też przecież dekorują ołtarze. Teshigahara Sofu powiada, że nieistotny jest efekt, istotne jest samo tworzenie. Układ kwiatowy trzeba tworzyć w najwyższym skupieniu. Być może to skupienie przelane będzie w dzieło. Być może dzieło będzie widzowi zapierało dech i odbierało mowę. Mowa jest może srebrem, ale milczenie prowadzi do skupienia. Być może o to właśnie chodzi.




Więcej na temat sztuk Japonii nieuznawanych za sztuki w Europie w mojej książce "CZARKA GORZKIEJ HERBATY"


Tuesday, July 26, 2022

Opowieści ludu Gitksan

 

Wieś Ksan w Kolumbii Brytyjskiej

Pewnego dnia w 1919 roku człowiek o skórze jasnej jak odarty z kory kij wierzbowy przybył do kraju nad rzeką Skeena w północno-zachodniej Kanadzie. Nie był on pierwszym przybyszem o tym kolorze skóry, ale dwie cechy go wyróżniały. Po pierwsze – był przyjaźnie nastawiony do pierwotnych mieszkańców tej ziemi, ludzi o nieco ciemniejszym kolorze skóry. Po drugie (a znacznie rzadsze w tamtych rejonach) był historykiem. Wyróżniała go ponadto jeszcze jedna, wśród historyków absolutnie wyjątkowa cecha – wiedział on, że najlepszym sposobem na dowiedzenie się czegoś, o czym się wcześniej nie miało pojęcia, jest niezadawanie pytań. W pytaniu zawarte jest oczekiwanie odpowiedzi, więc pytający usłyszy to, czego się spodziewa. Jedynym sposobem na dowiedzenie się rzeczy nieoczekiwanych jest niepytanie.

Człowiekiem, o którym mowa, był Will Robinson. On sam swoje niezadawanie pytań uzasadniał inaczej, ale to w sumie na jedno wychodzi. Podczas swojego pobytu w Terrace, górniczego miasteczka nad rzeką Skeena, zaprzyjaźnił się on z wodzem pobliskiego szczepu Indian Kitselas. Wódz nazywał się Walter Wright, a szczep Kitselas był częścią ludu mówiącego językiem Gitksan. Lud ten, mieszkający w dolinie rzeki Skeena przełamującej się przez Góry Skaliste w kierunku Pacyfiku, należał do kręgu kultury Indian z zachodniego wybrzeża Kanady, budujących solidne domy z desek, rzeźbiących fantastyczne totemy, wydających wystawne uczty zwane potlaczami. Will Robinson zaprzyjaźnił się z wodzem, ale wiedział, że zadawanie pytań byłoby kontrproduktywne. Najpierw trzeba było zdobyć zaufanie Indianina, a tego się nie zdobywa pytaniami. I pewnego razu wódz opowiedział jedną historię, innego razu inną, w końcu sam zaproponował, by spisać całą dotąd ustnie przekazywaną historię szczepu. Ustanowili rytm pracy, wódz przychodził, siadał na fotelu i opowiadał, a Will Robinson siedział przy stole i spisywał wszystko na maszynie zdanie po zdaniu, tak jak to słyszał. Działo się to wszystko jesienią 1936 roku. Przed gwiazdką praca została zakończona, historia szczepu Kitselas spisana.

Poczem o całej sprawie zapomniano. 

Wiele wiele lat później, na początku kolejnego tysiąclecia, Barry Robinson rozmawiał ze swoją kuzynką Enid DuPais na temat zapomnianej książki spisanej niegdyś przez ich wspólnego dziadka. Kuzynostwo postanowiło wydać ten maszynopis, nie zmieniając w nim niczego, nawet czcionka pozostała taka jak w starej maszynie do pisania. W 2002 roku wyszła książka pod tytułem „Men of Mdeek and Wars of Mdeek, by Will Robinson as told by Walter Wright”.

Kolejnych kilkanaście lat później przejeżdżałem przez kraj Ksan, byłem w dolinie rzeki Skeena i odwiedziłem wieś tamtejszych Indian. Dziś ci Indianie mieszkają w takich samych domach jak inni Kanadyjczycy, ale na użytek takich turystów jak ja zbudowali oni rekonstrukcję starej wsi indiańskiej z domami z desek pomalowanymi w fantazyjne stwory. Pośród domów tej wsi stoją rzeźbione totemy prezentujące się malowniczo na tle ośnieżonej góry Stekyawden. Jak zwykle w takich miejscach, jest tam sklep z pamiątkami, w którym można sobie także kupić książki na lokalne tematy. 

Moją uwagę zwróciła książka wydrukowana całkowicie czcionką dawnej maszyny do pisania. Zacząłem ją czytać gdzieś w środku (jak to zwykle robię), napisana była nietypowymi zdaniami, brzmiącymi trochę dziwnie po angielsku. Postanowiłem ją kupić i przyjrzeć się je bliżej dopiero po skończonej podróży. W ciągu tej podróży odwiedziłem również inne zamieszkałe przez Indian miejsca,  bywałem na zgromadzeniach, słyszałem jak publicznie przemawiają. Indianie zachodniego wybrzeża Kanady mówią dziś po angielsku, ale nadal mają charakterystyczną manierę przemawiania, charakterystyczny sposób formułowania zdań. Jest w tym coś poetyckiego w tej manierze, w przywoływaniu dawnych wydarzeń i legend. Kiedy po skończonej podróży zajrzałem do tej książki drukowanej czcionką maszyny do pisania i zacząłem ją czytać, zdało mi się, że gdzieś już coś takiego słyszałem. Zdania tej książki ułożone były tak, jak zdania indiańskich publicznych przemów. W dużej mierze poetycki, choć bez rymu i metrum. Ta książka to była mówiona opowieść, tyle że zapisana. Dziś jest jakby listem z przeszłości, adresowanym przede wszystkim do Indian Gitksan, do dzisiejszej młodzieży. 

Jestem pod wrażeniem tego tekstu i jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, postanowiłem parę fragmentów spolszczyć, ot tak sobie. Poniższe jest tego spalszczania efektem.



OPOWIEŚCI LUDU GITKSAN


Totem we wsi Ksan, góra Stekyawden w tle

Koziołek

W całym kraju Ksan obowiązki pojawiały się z rytmem pór roku. 

Polowanie, łowienie ryb, wszystko miało swoją porę w uporządkowanym życiu ludzi.

Ale jesienią, kiedy nadchodził wrzesień, był okres spokojny, czas na nabranie oddechu pomiędzy obowiązkami. Czas świętowania, składania wizyt, czas ucztowania.

W taki właśnie czas grupa młodych myśliwych udała się na polowanie na wielką górę  Stekyawden. Uzbrojeni w łuki, oszczepy i maczugi wspinali się na wysokie skały szukając kozic na mięso i wełnę. 

Udało im się znaleźć stado. Niektóre zwierzęta zostały zabite i przyniesione do wsi, inne uciekły. 

W zamieszaniu mały koźlak oddzielił się od stada. Zobaczył go młody myśliwy i widząc że jest sam, złapał go i przyniósł do wsi. Tu przy swoim domu przywiązał go do palika.

Dzieci ze wsi przyszły zobaczyć małe dzikie zwierzątko. 

Stały tam i patrzały, jak próbowało się uwolnić. 

Ale patrzenie to było dla nich za mało. Dziecięca ciekawość spowodowała, że podeszły bliżej, a potem jeszcze bliżej do koźlaczka.

Mały krok i bawili się z nim. Jego reakcje na ich ruchy były dla nich zabawne. Próbowały jednej rzeczy po drugiej, co odważniejsze były szorstkie w zabawie. 

W końcu odwiązały sznur, którym był przywiązany do palika. W zabawie biegli ulicami ciągnąc zwierzątko za sobą. 

Tego dnia nad rzeką inne dzieci zbierały drzewo wyrzucone na brzeg, bo wieczorem zamierzały zrobić piknik przy ognisku.

Kiedy dzieci tańczące z koźlęciem wybiegły na ulicę, zobaczyły płonący ogień. 

Koziołek był przerażony.

Wszystkie dzikie zwierzęta panicznie boją się ognia. 

Próbował się wyrwać, ale dzieciom wydawało się to jedynie zabawne.

Ciągnęły go bliżej i bliżej. Im bardziej on się wyrywał, tym bardziej one były podniecone. 

Jeszcze bardziej był przerażony, kiedy wylatujące z żaru iskry na niego opadały. Wtedy jeden z chłopaków wpadł na pomysł: z ogniska podniósł kawałek żarzącej się kory i wrzucił na grzbiet koziołka. 

Wydawało się, że koźlak oszaleje ze strachu po dotknięciu rozżarzonej żagwi. Dzieci się śmiały, a starsi, których uwagę zwrócił ten tumult, też się uśmiechali. 

Jedno prowadziło do drugiego. Pewien pomysłowy chłopak przyniósł pęk chrustu sosnowego, przywiązał do rogów i ogona koziołka i podpalił. Puszczono sznur a tłum się śmiał z koziołka szaleńczo próbującego uciec. 

Próbując uciec, ale nie wiedząc gdzie, zwierzaczek podbiegł do ognia. Jeden z chłopaków stał na jego drodze. Kiedy koźlak próbował przemknąć pomiędzy nim, a ogniem, chłopak popchnął go w ognisko.

I tak trwała ta zabawa. Koziołek był wyczerpany, sierść miał osmaloną, na skórze pojawiły się bąble, nadchodziła śmierć.

W tym momencie przechodził tamtędy pewien człowiek.

Nie był on z rodziny wodzów. Był to prosty człowiek, ale mądry. 

Zobaczył co się dzieje i zainterweniował: „ Wstydźcie się, dzieci, Jak można tak traktować zwierzę? ”

„ Wstydźcie się ludzie ”, dodał. „ Jak można tak patrzeć i śmiać się, widząc że dzieci są okrutne? ”

„ Dość tego! ”, rozkazał. „ Koziołek prawie wyzionął ducha! Pozostawiony samemu sobie umrze. Ja go zabiorę ze sobą i zaopiekuję się nim. ”

Skończywszy pochylił się i wziął zwierzątko w ramiona.

Okrył je kocem i przytulił do ciała. Odwrócił się i poszedł do domu.

To był ubogi człowiek, ale mądry. W ciągu swych długich lat życia nauczył się sztuki leczenia. Uczył się wiele lat jak przyrządzać lecznicze mikstury.

Kiedy dotarł do domu, znalazł pojemnik, w którym była mieszanka niedźwiedziego sadła i łoju ze świstaka. 

Delikatnie wtarł leczniczą miksturę w poparzoną skórę. Delikatnie jego palce wykonały to zadanie.

Wkrótce ból zaczął ustępować. Wściekła gorączka zaczęła ustępować ze skóry koziołka. Upływała godzina za godziną. Siły wracały, a potem znów uciekały. 

W końcu po północy stan zdrowia koziołka poprawił się. 

Znów ten mądry człowiek podniósł go i przytulił do ciała.

Potem wyszedł.

Przeszedłszy przez rzekę wszedł w las, aż w końcu dotarł do stoków góry Stekyawden.

Tam postawił koziołka na nogach. Tam go zostawił wiedząc, że odwieczny zew dziczy poprowadzi go w górę aż do turni, gdzie odnajdzie swoich.


Totem we wsi Ksan

Posłaniec

Do wsi Tum-l-Hama przybył pewnego dnia posłaniec w stroju kogoś, kto przynosi dobre wieści.

Miał on zaszczyt przekazać zaproszenie od mieszkańców innej miejscowości dla wodzów i starszyzny nadrzecznej wsi, by przybyli złożyć wizytę. 

Przekazał on wiadomość, że planowana jest wielka uczta, a zaproszeni goście mieli zająć na niej miejsca honorowe. 

Takie zaproszenia były rzeczą normalną, zwłaszcza wtedy, kiedy była chwila wytchnienia od prac wykonywanych w innych porach roku. 

Wodzowie z Tum-l-Hama nie znali tego człowieka ani nie słyszeli o miejscowości, o której mówił, ale to też nie było niezwykłe w kraju, w którym było wiele wsi. 

Takie zaproszenia zdarzały się często. Zwyczajem było przyjmowanie ich bez zadawania pytań. 

Posłaniec miał być również przewodnikiem. On prowadził gości szlakiem sobie znanym, bezpiecznie doprowadzał ich do swojej wsi. 

Pokój i dobra myśl panowały w kraju Ksan, nikomu nie przyszło do głowy spodziewać się zasadzki. 

Tak więc następnego dnia wodzowie, starszyzna i mędrcy z Tum-l-Hama wyruszyli w drogę. Towarzyszyli im też tragarze, bowiem ceremonialne szaty były ciężkie. Każdy wódz miał pomocnika, który niósł szaty przygotowane na ucztę. 

Dlatego też ten ubogi człowiek – ten, który był mądry – został wybrany, by swojemu wodzowi nieść bagaż.

Wesoła i pewna siebie grupa ruszyła na szlak, wesołe rozmowy rozbrzmiewały w lesie. Próbowano się domyślić, czym gospodarze będą ich zabawiać. 

Jakie nowe rzeczy będzie można zobaczyć w domu gościny? Jak duża jest wieś, do której zmierzają? Gdzie to miejsce się znajduje?

Przewodnik wiedział co robi. Znał szlaki łatwe do przejścia i po jakimś czasie przyprowadził ich do podnóża góry  Stekyawden.

Na niższych stokach góry szlak wił się przez las i niezbyt stromo prowadził w górę. 

Stopniowo jednak doprowadził na taką wysokość, gdzie wiatry i mgły powodowały, że pnie drzew były skarlałe, a potem jeszcze wyżej, gdzie poskręcane pnie i gałęzie były znakiem, że bliska jest granica lasu.

W końcu minęli wielką granitową turnię i ujrzeli w całej okazałości wieś zbudowana na skalnej półce.

Na ścieżce prowadzące do wsi szedł ku nim główny wódz tego miejsca. 

Był przepysznie odziany, a w rękach miał ceremonialne powitalne grzechotki. Na ramionach miał śnieżnobiałą kapę z gronostajów, śnieżnobiałą, o kolorze takim, jaki te zwierzątka maja w czasie mroźnych zimowych dni. Czarne ogonki układały się w łagodny wzór na srebrzystym tle. 

Na głowie wodza spoczywała korona ze skóry lwa morskiego, okalały ją piękne pióra kołyszące się w rytm tańca, w rytm grzechotek ślących powitalne pozdrowienie. 

Tak wódz górskiej wsi witał swoich gości. Następnie obróciwszy się tańczył powitalny taniec prowadząc ich do wielkiego przygotowanego dla gości domu stojącego we wsi. 

Dom ten stał na skraju urwiska. 

By go zbudować użyto potężnych pni. Długi był na dziewięćdziesiąt stóp, szeroki na sześćdziesiąt. 

Wielkie pnie wycięte z nisko położonych lasów stanowiły narożne słupy. Kalenicą był pień potężnej tui. Mniejsze pnie, zręcznie połączone, stanowiły ściany.

Tujowa kora położona wielkimi pasami stanowiła dach, chroniła przed deszczem.

Do tego domu zaprowadzono gości. wchodzili wszyscy po kolei w zależności od godności. 


Tańce w Długim Domu

Uczta

Z wnętrza domu dochodził głęboki głos bębnów.

Chór kobiet śpiewał w rytm uderzeń powitalną pieśń. 

Wielki dom gościnny był znakomicie przygotowany.

Przygotowano miejsca do siedzenia dla spodziewanych gości. 

Za każdym siedziskiem stał służący, którego zadaniem było usługiwanie osobie siedzącej przed nim. 

Pierwszy wszedł najwyższy rangą wódz Tum-l-Hama. 

Skoro tylko przekroczył próg, usługujący powitał go zgodnie z tradycją i zaprowadził go, by usiadł na honorowym miejscu. Za głównym wodzem wszedł wódz następny rangą. On również został powitany i posadzony zgodnie ze swoją godnością. 

Tak po kolei wchodzili goście i usługujący się nimi zajmowali. Na końcu weszli tragarze. 

Dom był wielki, ale mimo to nie było dość miejsc siedzących dla ludzi niższego stanu. Stali oni pod ścianami albo przy wielkich filarach podtrzymujących dach, sadowili się gdzie się dało. 

Tak się złożyło, że ten ubogi ale mądry człowiek stał obok filara. Zaraz przy nim były inne drzwi wiodące na zewnątrz. Obok niego stanąl młody mieszkaniec tej górskiej miejscowości. 

Kiedy goście przybyli do wsi, słońce chyliło się ku zachodowi i zaszło, zanim wszystkich posadzono na miejscach. 

Tej nocy mieszkańcy górskiej wsi zabawiali swych gości w świetle ogniska płonącego pośrodku.

Kiedy goście wchodzili śpiewano pieśni powolne i dostojne.

Kiedy wszystkich posadzono, tempo przyśpieszyło i zaczęto śpiewać żywsze pieśni. 

To był zawsze czas oczekiwania. Każda wieś, która wydawała przyjęcie, rywalizowała z sąsiadami i chciała pokazać coś niezwykłego, coś lepszego niż wszystko, co widziano wcześniej. 

Dlatego kiedy wzrosło tempo bębna, wśród gości zapadła cisza. 

Wtedy przez drzwi wszedł wielki kozioł, ale taki, jakiego nikt nigdy nie widział. 

Zamiast dwóch rogów na głowie miał tylko jeden, wystający ze środka czoła. Z boku głowy wzdłuż policzka miał czerwoną smugę.

Zwierzę poruszało się powoli i z uwagą. W rytm bębna podeszło do najbliższego rogu domu. 

Wtedy muzyka zamilkła, a kozioł podniósł kopytko i tupnął.

Od tego tupnięcia budynek zadrżał i zakołysał się a potem pochylił się, jedna jego strona była niżej. 

Bębny znów zaczęły bić, a kozioł powoli podszedł do następnego narożnika. 

Znów muzyka umilkła, znów tupnięcie kozła spowodowało, że budynek się zakołysał i pochylił jeszcze bardziej. 

W rytm bębna i chóru kozioł przeszedł do trzeciego rogu.

Znów muzycy zamilkli i znów wielki dom zadrżał na tupnięcie kopytka. Kiedy wszystko się uspokoiło, dom się niemal chylił ku przepaści. 

Pozostał jeszcze jeden narożnik. W tym kierunku podążył czarodziejski kozioł w rytm rozbrzmiewających bębnów. 

Tu, przy ostatnim narożniku, budynek znów się zachwiał od tupnięcia kozła. Goście trzymali się kurczowo swoich siedzeń. Ci co stali trzymali się słupów bojąc się, że mogą się ześlizgnąć po podłodze. 

Znów muzycy zaczęli grać, a kozioł się obrócił wracając do trzeciego narożnika. 

Na tupnięcie kopytka dom znów się zachwiał, ale powrócił do bardziej wyrostowanej pozycji.

Kozioł przeszedł do drugiego narożnika. Znów tupnięcie, zamieszanie i sprzypienie drewnianych pni. 

Wszystko ucichło i dom stał bardziej wyprostowany. 

Przy następnym narożniku znów było to samo, a kiedy wszystko ucichło, dom stał prawie prosto. 

Pozostał jeszcze jeden narożnik. Kozioł odwiedził ich już siedem, pozostał jeszcze jeden, by dopełnić podwójne okrążenie.

Tu, przy ostatnim narożniku, kopytko tupnęło specjalnie mocno, a kiedy wszystko się uspokoiło, dom stał wzniesiony na poziomym gruncie, jak poprzednio. 

Ucztowanie trwało długo w noc. 

Dom był pełen kolorów, ludzi ubranych w szaty zgodne z rangą, o twarzach wymalowanych w barwy przypominające dzieje ludu. Dostojność równoważyła wesołość. W końcu nadszedł koniec i jeden z mężczyzn wstał. 

To był mistrz ceremonii oznajmiający co będzie dalej. 

Jego zadaniem było skierowanie gości do domów, w których mieli dalej mile spędzać czas, znalezienie dla każdego gościa domu, w którym mieszkaniec gór podjąłby go dalszym poczęstunkiem i rozmową. 

Po dwie osoby wychodziły z domu – gość i podejmujący go u siebie gospodarz. Pierwszy wyszedł główny wódz Tum-l-Hama, za nim wyszedł ten, który miał go podejmować przez resztę nocy. 

Wódz wychodził za wodzem, członek starszyzny wychodził z członkiem starszyzny, mędrcy zgodnie z zasadą pierwszeństwa. Każdy wychodził z towarzyszem o odpowiedniej randze. Ubogi ale mądry człowiek stał ciągle koło filara. Był on niskiego stanu, jego kolej na wyjście byłaby przy końcu. Kiedy tam stał, usłyszał, że ktoś mu coś szepce do ucha. 

„Nie wychodź z nimi”, szeptał stojący obok młodzieniec. „Zostań ze mną. Ja się tobą zaopiekuję.”

Stali obok siebie, mądry człowiek i młodzieniec. Obok nich przepływał tłum wesołych ludzi oczekujących dalszego mile spędzonego czasu. 

Światło poranka muskało górskie szczyty, kiedy wyszła ostatnia para i młodzieniec ze swym gościem zostali sami w pustym domu. 

Kiedy wszyscy wyszli, wielki dach znikł i gasnące gwiazdy patrzały na tego człowieka, który zaopiekował się rannym koziołkiem. 

Wielkie pnie rozwiały się w powietrzu.

Wielkie filary i potężna kalenica znikły, a mądry człowiek stał na skraju przepaści. 

Urwisko przed nim sięgało podnóża góry, a za nim pionowa ściana wznosiła się ku niebu. 

Uwięziony na skalnej półce, człowiek ten rozglądał się, jak się stamtąd wydostać. Rozglądał się nadaremnie i śmiertelny strach ścisnął mu gardło. 

Znów usłyszał głos szepczący mu coś do ucha. Obejrzał się i zobaczy stojącego obok koziołka. Koziołek miał czerwone pasmo wśród białych włosów po prawej stronie głowy. „Nie bój się, ja się tobą zaopiekuję. Sprowadzę cię bezpiecznie w dół.”

„Damach, mój przyjacielu,” mówił dalej koziołek. „Połóż rękę na moim grzbiecie, idź za mną. Krok po kroku sprowadzę cię z tej półki.”Posłuszny wezwaniu ten mądry człowiek położył rękę na owłosionym grzbiecie zwierzęcia. Koziołek posuwał się naprzód, ale ten człowiek przesunął stopę, ale nie znalazł oparcia.

Szybko cofnął stopę i bał się, co mogłoby się stać, gdyby się choć poruszył. Łzy płynęły mu z oczu. Czuł stojącą obok śmierć.

Czując, że coś było nie tak, koziołek zatrzymał się.

„Damach” powiedział. „Pożyczę ci moje futro.”

Koziołek rozwiązał rzemienie, którymi przywiązane było jego futro, i podał je temu człowiekowi. 

Mówił podając je: „Daję ci mój 'wais', mój płaszcz. Ubierz go, on ci pomoże.”

Drżącymi rękoma ten człowiek zarzucił go na ramiona i zawiązał rzemienie, tak ze płaszcz dobrze się trzymał.

Powiedz 'yahallo hous', co znaczy 'piaszczyste zbocze'.”

Po tych słowach łagodne zbocze piasku pojawiło się u stóp tego człowieka. 

Rozciągało się ono aż do dna doliny, po tym zboczu ten człowiek wraz z koziołkiem zjechali na sam dół. 

Dzięki temu ten mądry człowiek był bezpieczny. Tam, na dnie doliny, odwiązał on 'wais' i podał go właścicielowi. 

„Um goos waal – dziękuję”, powiedział z wdzięcznością.

Kiedy to mówił, piaszczyste zbocze znikło, a w jego miejscu ukazało się dzikie urwisko nad wąwozem pełnym głazów. Na głazach widać było czerwone plamy. 

„Podejdź bliżej”, powiedział koziołek. „Podejdź bliżej i zobacz co to są za plamy.” Ten człowiek podszedł tam z lękiem, krok po kroku.

Zobaczył tam to. czego się obawiał. Oczom jego ukazali się ludzie, a raczej to, co pozostało z ludzi, roztrzaskane na skałach i głazach.

„Widzisz?” mówił koziołek. „Widzisz? To ludzie z twojej wsi. Wczoraj wieczór widzieli Czarodziejskiego Kozła tupiącego w czasie uczty. 

Widziałeś jak ludzie z twojej wsi wychodzili, by spędzić resztę gościny w domach mieszkańców wsi w górach.

Nigdy tam nie doszli. Każdy z nich, skoro tylko wyszedł za próg, spadł w przepaść. Wszyscy się roztrzaskali na tych skałach.

Nikt z nich nie żyje, tylko ty pozostałeś. Spotkała ich zemsta koziego ludu.

Zginęli, ponieważ nie uczyli swoich dzieci dobroci. Ponieważ śmiali się, kiedy koziołek w twojej wsi był przypalany i torturowany. Zignorowali prawo, jakie dał im Gymak, Bóg Stworzyciel. 

Wiedzieli co jest właściwe, ale pozwolili, by działo się zło. Dlatego zginęli.

Ale ty zlitowałeś się nad cierpiącym koziołkiem, zatroszczyłeś się o niego i wyleczyłeś go. Kiedy wróciły mu siły, zabrałeś go do  Stekyawden i wypuściłeś go na wolność. 

Dlatego żyjesz.

Dlatego ja się o ciebie zatroszczyłem i przywiodłem w bezpieczne miejsce. 

Ja jestem tym koziołkiem, o którego się zatroszczyłeś. Idź do swojej wsi i powiedz pozostałym tam ludziom co się wydarzyło. 

Powiedz im, by przestrzegali prawa, które które dał nam Gymak, by mieli współczucie i by nie zabijali bez potrzeby.”

Jedyny ocalały poszedł do wsi Tum-l-Hama nad brzegiem rzeki Skeena.

Tam nastała wielka żałoba. 

Ten mądry człowiek przyprowadził mieszkańców do owego nieszczęsnego wąwozu.

Na własne oczy zobaczyli co się stało z ich dumnymi wodzami, ze starszyzną, z mędrcami.

Nazwali to miejsce L-la-Matte, czyli miejsce, gdzie górskie kozy podejmowały ludzi ucztą. Do dziś to miejsce nosi tę nazwę. 

Od tego też dnia lud Mdeek nosi na nakryciu głowy herb jednorogiego kozła.

Wnętrze jednego z domów we wsi Ksan



więcej spolszczonych tekstów z różnych kulturmożna znaleźć w książce "ZIELNIK LITERATURY":