Friday, July 2, 2021

EMIGRACJA '81

 

Nic nie ma. Co jest?

     Mięsa nie ma. Masła nie ma. Sera nie ma. Co jest? Krowy wzdychały? Kolejki są. Za czym pani stoi? Za margaryną, panie. Za wolność waszą i naszą. Mieli rzucić. Jak psu, panie. Ale Bezpieczeństwo jest. Uważaj pan, może capnąć. Ściany mają uszy. Nie, dzisiaj już nie. Dzisiaj mikrofony. Chodzą z teczuszką. Tamten w szarym prochowcu. Już piąty raz dzisiaj. Patrzy w witrynę. Rzeźnika. Puste haki. Ale łypie kątem oka.

Nędza jest, panie. Spójrz pan na ulicę. Szarzy ludzie. Wszyscy szarzy. Muszą robić w pocie. Pensja ledwo starcza. Złotówka gówno warta. Ale muszą robić. Kuchwale ojczyzny. Socjalistycznej oj. Kiem radzieckim na czele. Nie da się zeskrobać. No z tego czoła. Ale robić muszą. Jacy tam współwłaściciele. Robią co im każą. Armatki wodne. Broń dla Bezpieczeństwa. Tarcze dla ZOMO.

Ale ostatnio, proszę pana, ludzie mają trochę nadziei. To ta wiosna osiemdziesiątego pierwszego. Były strajki, były pertraktacje, trochę popuścili. Przyznali trochę wolności. Z centralnej puli porozdzielali, najwięcej na Gdańsk i Katowice.

Tylko marnie ta ich wolność się przedstawia. Jakby ją psu z gardła wyciągnięto. Wolność drugiej świeżości, proszę pana. Mięsa nie ma. Masła nie ma. Sera nie ma. Podobno wyrzucają w lesie. Sąsiadka mówiła. Do rowu. Przyjeżdżają ciężarówką i wyrzucają masło do rowu. Przecież pani kochana wszystkie krowy naraz nie wyzdychały.

Niestety, komuna stoi. Mocarstwa ościenne są. Oferują bratnią pomoc militarną. Bezpieczeństwo jest. Przyjdzie czas, to wkroczy. Milicjanciki na ulicach są. Chodzą parami. Różowe policzki. U boku dynda biała pała. Niestety, komuna stoi, tylko na razie siedzi i czeka. Przegrupowanie.

Mi nie dadzą. Nie sądzę. Rok temu odmówili. I skreślili pieczątkę w dowodzie. No tak, złożyć zawsze można. Wypisanie formularza kosztuje tylko dziesięć złotych. Próba nie strzelba. Podanie nie broń. Można złożyć.



1.

Poznań o poranku

...to lekkie podniecenie które towarzyszy mi zawsze kiedy rozpoczynam nową ważną podróż, to lekkie podniecenie o poranku, był miły i świeży poranek w połowie czerwca kiedy szliśmy raźnym krokiem w kierunku dworca mijając nieświeże czynszowe kamienice a potem świeży i zielony o poranku park, szliśmy raźnym krokiem ku dworcowi i ja miałem w plecaku wszystko co potrzebne w ciągu kilkuletniej podróży, w kieszeni wprawdzie tylko pięć zachodnich marek, ale co tam, byle się wydostać, tam już człowiek sobie jakoś poradzi, Marysia tym razem była bez plecaka bo miała dojechać do Tybingi za miesiąc, teraz mnie tylko odprowadzała... Tak, dostałem paszport, śliczny niebieski zeszycik ze złotymi literkami na okładce, jacyś panowie w cywilu zezwolili mi na nową ważną podróż, odczekałem swoje kilka godzin w nieprzyjemnym marmurowym wnętrzu policyjnego urzędu, bez wielkiej nadziei, co piętnaście minut ktoś wchodził do pokoju za żółtobrązowymi drzwiami i potem wychodził i albo miał paszport albo nie, jakaś dobrze ubrana i pewna siebie kobieta wyszła bez i potem jeszcze przez pół godziny siedziała w hallu, piekliła się, nie mogła uwierzyć, przecież ona powinna dostać, już zaplanowała całą podróż a tu jej odmawiają, więc nie miałem specjalnej nadziei, ale wszedłem za te sraczkowate drzwi i tam siedział za biurkiem gładko ogolony i krótko przystrzyżony pan w cywilu, ten sam co rok wcześniej mi powiedział że mu "bardzo przykro" (już wierzę, szczególnie w to "bardzo") "ale odpowiedź negatywna", ale tym razem wstał, pogrzebał w pudełku i wyjął zeń granatowy zeszycik przeznaczony dla mnie, musiałem mu dać w zamian zielony zeszycik który nie jest już taki śliczny bo nie umożliwia żadnej podróży ani nic, a jedynym jego zadaniem jest być zawsze przy mnie na wypadek gdyby jakiś uliczny patrol zwątpił w moją tożsamość i zażądał jej dowodu; dostałem paszport, miałem go teraz w specjalnej dżinsowej sakiewce zawieszonej na szyi, dyndał w okolicy serca... Świeży poranek, jeszcze lekka mgiełka, wchodziliśmy na Most Dworcowy i widzieliśmy jak w krzaczkach obok wygramoliwuje się z nocnego leża Hemingway, w tych samych niemożliwie brudnych waciakach co zawsze, z tym samym plecaczkiem co zawsze, ze swoją siwiutką hemingwayowską brodą tak samo brudną jak zawsze; po moście jechał tramwaj szybkobieżny, czternastka, na Górczyn.

Lubię Poznań o poranku! Lubię Poznaniaków o poranku! Tych Poznaniaków co skrzętnie wyrzucają śmieci do koszy i dlatego ulice miasta są jako tako czyste, Poznaniaków dumnych ze swych międzynarodowych targów których budynki bielały przed nami na wprost Mostu Dworcowego, pracowitych Poznaniaków jadących rano do roboty czternastką na Górczyn i tych jadących w przeciwnym kierunku, w przegubowym wagonie szóstki na Maltę, lubię Hemingwaya i wszystkich penerów w okolicy dworca i także tych w okolicy Rynku Łazarskiego cedzących berbeluchę przez chleb w bramach przy ulicy Lodowej, i tego co mrugał do mnie porozumiewawczo widząc jak dwóch różanolicych milicjantów sprawdza moje dokumenty, jego wylegitymowali moment wcześniej i potem mrugał do mnie z uśmieszkiem w swoich zakiranych oczkach; powiedziałbym nawet, że darzę pewną sympatią tego ubeka co chodził za mną krok w krok w odległości pięciu metrów i ja go co chwila obśmiewałem, chodziłem zygzakiem i w pętelki i pokazywałem palcem spotkanym znajomym, a on mi w końcu powiedział: "Panie Władziu, tak nas pan nie lubi, a przecież gdyby pana napadli chuligani, to byśmy pana obronili"; ba, darzę nawet pewną sympatią tego pana w cywilu za sraczkowatymi drzwiami co mi wręczał mój śliczny paszporcik, nie z wdzięczności, o to mnie proszę nie podejrzewać, darzę tego pana sympatią z tego powodu, że on również, mimo wszystko, jest człowiekiem. I lubię ten poznański Dworzec Główny na który raz po raz wjeżdżają międzynarodowe pociągi i dlatego zawsze pobudzał moją wyobraźnię, szczególnie w takich momentach jak kiedy pracowałem nocami na dworcowej poczcie przy rozwożeniu paczek na pociągi i kierowca transportera z którym pracowałem zatrzymywał się o drugiej nad ranem na peronie drugim, wtedy akurat wjeżdżał pociąg z Hoek van Holland do Warszawy, z pociągu wysiadał jakiś Niemiec z kupą bagażu i prosił żebyśmy mu ten bagaż zawieźli na postój taksówek i potem wręczał nam po zachodniej marce... Tym razem ja miałem wsiąść do międzynarodowego pociągu jadącego ku zachodowi.

Zeszliśmy z mostu, nie wchodząc już do budynku dworca weszliśmy prosto na peron pierwszy. Na peronie ludzie już czekali, ale niezbyt było tłoczno, bo to mimo wszystko pociąg międzynarodowy. W umówionym miejscu, pod tablicą informacji turystycznej, nad górą bagażu czekali Jacek i Piotr.

"Cześć Włodek, cześć Marysia" przywitał nas Jacek nie wyjmując rąk z kieszeni.

Jacek stał z rękami w kieszeniach, ze wzrokiem utkwionym gdzieś w nieokreślonej dali, proste blond włosy opadały mu na oczy; Piotr przechadzał się tam i sam, wokoło. Dziwiłem się tej ich kupie bagażu, było tam pięć kawałków, Jacka plecak i jamnikowa torba którą sobie kupił jak był w Tybindze w zeszłym roku, Piotra tłusto wypchany plecak i dwie równie tłusto wypchane torby, a my tymczasem pociągiem mieliśmy jechać tylko do Berlina, dalej autostopem. Pokazałem chłopakom tabliczkę, jaką przygotowałem w domu na autostop: dużymi czerwonymi literami z czarnym cieniem napis BUNDESREPUBLIK, to po to żeby wydostać się z Berlina, wszystko jedno czy w stronę Hanoweru, czy Norymbergi. Tymczasem na peron wjechał pociąg ciągniony przez polską zieloną lokomotywę, którą po chwili wymieniono na bordową enerdowską. Wśród ludzi na peronie poruszenie, łapanie za walizy, myśmy również złapali za nasze liczne toboły, podeszli do naszego wagonu kiedy pociąg był jeszcze w ostatnim wolniutkim ruchu...

Lata osiemdziesiąte na poznańskim dworcu

     Pożegnania, pożegnania, ostatnie słodkie buzi, jeszcze na peronie, potem ostatni dotyk ręki przez okno powoli ruszającego pociągu, potem ostatnie pomachanie... Marysia stała na peronie i wiaterek poruszał jej znakomite długie jasne włosy...

Więc znów na drodze. Lubię być znów na drodze, choć rzadko mi się zdarza jechać ekspresowym pociągiem z miejscówką w przedziale z miękkimi siedzeniami. Dwa tygodnie temu też jechałem pociągiem, trzysta kilometrów ku wschodowi, czyli do Warszawy, była to noc a pociąg był pocztowy, nie przeznaczony dla pasażerów, ale jeśli się o nim wie, przyjdzie na czas na dworzec i da konwojentowi w łapę to można pojechać, wypada to taniej bo konwojentowi starcza połowa ceny normalnego biletu, a do tego unika się tłoku; jechałem takim pociągiem dwa tygodnie wcześniej, leżałem na workach z pocztą bo konwojent mnie tam wpuścił żebym się mógł przespać, wracałem trzy dni później do Poznania tym samym pociągiem; moja podróż trzysta kilometrów ku wschodowi była również w ramach załatwiania mnóstwa rzeczy po to, bym teraz mógł jechać międzynarodowym pociągiem dwieściekilkadziesiat kilometrów na zachód, jechałem po niemiecką wizę, żeby dostać tę wizę trzeba było czekać trzy dni w kolejce na ulicy przed konsulatem Erefenu, Niemcy dawali wizę praktycznie każdemu tylko mieli taką samą procedurę co zawsze, jakoś ich nie wzruszało że w Polsce nagle zrobiło się liberalnie i tysiące ludzi dostało paszporty, więc byłem w Warszawie trzy dni po to żeby zamienić pięć słów z urzędnikiem, Jacek załatwił sobie to samo dopiero przedwczoraj i wczoraj wieczorem przyszedł do mnie z Piotrem, swoim kumplem z którym miał wspólnego bzibzia na punkcie fotografii i z którym coś robił w jakiejś pracowni fotograficznej; przyszli o siódmej, pukanie do drzwi, "Włodas, wszystko załatwione, jedziemy kupić bilety, jedziesz z nami? Taryfa czeka na dole" stali w drzwiach, Jacek niski blondyn, proste włosy opadające na oczy, Piotr słusznego wzrostu i dobrze odżywiony, z krótkimi brązowymi loczkami; taryfa była rozklekotaną warszawą, ale kiedy jechaliśmy na dworzec niebo nad miastem było fioletowe i już wtedy zaczęło się to lekkie podniecenie, a teraz jechaliśmy w przedziale dalekobieżnego międzynarodowego pociągu jadącego dwieściekilkadziesiąt kilometrów na zachód... NA ZACHÓD, to dwieściekilkadziesiąt kilometrów (do zachodniego Berlina) było tak daleko, że ledwo wyobrażalnie, to już kraina legendarna, kraina z bajki, z literatury science-fiction...

W naszym przedziale siedziały dwie dziewczyny ale obie były jakieś takie niezbyt mrawe, błękitna u jednej a zielonkawa u drugiej powieczka, puderek na nosku i szmineczka na usteczkach, (no jakżeby inaczej, przecież trzeba jakoś wyglądać na Zachodzie), na obie już ktoś miał w Berlinie czekać na stacji Zoo. Za oknem przesuwał się zielony i płaski krajobraz Wielkopolski oświetlony przedpołudniowym słońcem. Podnieśliśmy się z naszych miękkich siedzeń by pójść do "Warsu" na piwo, ostatnie za złotówki. W "Warsie" prawie pusto, barman z wąsami jak Wałęsa miał poznańskie "Ratuszowe" w ćwierćlitrowych buteleczkach. Piotr coś gadał z pewną ilością sensu, ale niezbyt dużą; Piotr był szczególnie podniecony, bo jeszcze nigdy nie był na Zachodzie. Przejechaliśmy Zbąszynek i Rzepin, potem wróciliśmy do przedziału. Pociąg wtoczył się na stację w Kunowicach.

Kunowicie, Kunowice, odetną cię jak nożyce. Za oknem zielono i płot z drutem kolczastym. Pewien lęk wisiał w powietrzu, jeszcze się mogło przypierdolić Bezpieczeństwo, wyjąć z pociągu, nigdy nic nie wiadomo dopóki się jest w komunie. Czekanie: pół godziny, trzy kwadranse. Ale w końcu i przez nasz pociąg przeszedł zielony żołnierz i sprawdził paszporty, a szarozielony celnik pytał ile mamy dewiz. Ja miałem pięć marek, wedle przepisów powinienem mieć trzysta, ale można wyjechać na kumpla, a Jacek miał tysiąc. Celnik nie miał obiekcji i poszedł dalej.

Kunowice, Kunowice; w końcu pociąg ruszył i przejechaliśmy most na "granicy pokoju", minęliśmy klockowate bloki na przedmieściach Frankfurtu, potem jechaliśmy przez zielony krajobraz Brandenburgii, w większości przez las, a wjechaliśmy na przedmieścia wschodniego Berlina i jechaliśmy nad dachami tej połowy miasta w której życie jest szare i komunistyczne, ale tym niemniej pełne zwykłych ludzkich pasji; zawsze mi to przychodzi na myśl kiedy patrzę z wysoka na wielkie miasto albo tak jak teraz, mijając je z wysokości kolejowego nasypu i patrząc w głąb ulic sennych w sobotnie przedpołudnie, na powoli sunące beżowe tramwaje, na wielkie napisy popierające w języku niemieckim komunizm i produkcję oraz na przechodniów, z których większość prawdopodobnie ma dupie produkcję i komunizm, za to ma swoje ludzkie pasje, których się mogę tylko domyślać. Jechaliśmy przez Berlin, przedmieścia zmieniły się w wielkie miasto, potem już z okien było widać tylko szerokie torowisko i wjechaliśmy na Ostbanhof, szary i nieprzyjemny dworzec pod zasyfionym szklanym sklepieniem. Tu odczepiono wagony przeznaczone do wschodniego Berlina, a nas przewleczono kawałek dalej, na Friedrichstrasse, gdzie jest przejście graniczne i gdzie znowu jakieś celniki sprawdzały cały pociąg. Lęk jeszcze wisiał w powietrzu, to przecież jeszcze komunistyczny aparat przemocy, nigdy nie obliczalny, wyjrzawszy przez okno można było zobaczyć w obu końcach peronu sylwetki enerdowskich żołnierzy z kałaszami w rękach stojących nieruchomo w lekkim rozkroku, z rozszerzonymi nieco w udzie nogawkami, pod kołami całego pociągu przebiegał policyjny pies, na dachu też było słychać jakiś tupot nóg. W końcu Enerdowcy skończyli swoją ścisłą kontrolę, pociąg ruszył i po chwili, przylepieni wszyscy do okna, patrzeliśmy jak pod nami przesuwa się ku wschodowi...

...największa popelina Europy naszego czasu! Cięcie przez żywą tkankę! Beton wmurowany w żołądek! Elektryczne ogrodzenie i karabiny strzelające automatycznie do wszystkiego co się rusza! Popelina! Popelina! Odwaga tych co próbowali i trupy tych co nie zdołali! Skurwielstwo tych co pilnują! Bezwstyd tych co twierdzą że tak powinno być "dla dobra Europy i świata"! ...środkiem szerokiego pasa między zasiekami jechał powoli pancerny samochodzik.



A potem była już stacja Belin Zoo, to już Zachód, odczucie ulgi, nie ma komuny, Bezpieczeństwo nie zagraża, to trochę tak, jakby się człowiek wydostał z wsysającego bagna na twardy brzeg. Dziewczyny z naszego przedziału wychylały się przez okno, machały rękami, na peronie ktoś odmachał, podbiegł, jakieś wzruszenie; my z tobołami na plecach (Piotr także z tobołami w rękach) wyszliśmy na peron, w dół do hallu, ale dalej nie wiedzieliśmy jak się ruszyć, to znaczy wybieraliśmy się na autostradę ku zachodowi, ale nie mieliśmy pojęcia jak tam dotrzeć. Na ścianie wisiała mapa całego Berlina; wynikało z niej, że powinniśmy pojechać do Wannsee, ale nie wynikało z niej jak. Jacek zapytał jakiegoś przechodnia: "Verzeihung, nach Wannsee fahren?", a na to tamten (po polsku)

"Do Wannsee? Do Wannsee to panie najlepiej esbaną, ale uważaj pan, bo esbana jest prowadzona przez komunistów ze wschodniego Berlina."

Więc nie zwlekając, bo już było południe a myśmy mieli przed sobą daleki autostop, a w dodatku była sobota, czyli w tej części świata wochenenda, wyszliśmy na peron kolejki nadziemki, Jacek kupił nam bilety (bo Piotr akurat taki sam bogaty jak ja); peron był cichy i pusty, poza nami tylko dwie osoby, czysto ale nie błyszczało Zachodem, tylko kilka reklam na ścianie poczekalni, reklama DEUTSCHE BUNDESBAHNEN: pociąg sunący przez malowniczy krajobraz Szwabii, jakiś zamek na skale... Nadjechała kolejka, wsiedliśmy, pasażerów w naszym przedziale było zaledwie kilku, kolejka śmigała nad dachami, parkami, autostradami przecinającymi miasto...

Wansee, przedmieście pełne zieleni, słoneczne wczesne popołudnie, chłopak zapytany o drogę na autostradę wskazał nam ręką mówiąc że to pół kilometra wzdłuż parku, że wyjdziemy tam na dużą stację benzynową akurat przed przejściem granicznym i że gdzie mamy stopować to zobaczymy, bo na pewno będzie mnóstwo autostopowiczów. Poszliśmy aleją przez park, schludnie ubrani Niemcy przechadzali się spacerowym krokiem czyli tak właśnie jak należy w sobotnie wczesne przedpołudnie; piszę "schludnie ubrani", ale na nas to robiło wrażenie dodatkowe, ci przechodnie byli ubrani w każdym centymetrze inaczej niż ludzie w kraju w którym byliśmy trzy godziny temu, tu każdy guzik lśnił lepszością, ulicą za drzewami mknęły lśniące auta z krainy przyszłości, a my, z naszymi tobołami wypchanymi wałówą do granic możliwości (żeby nie wydawać pieniędzy na żarcie tak długo jak to możliwe), my w naszych ubraniach gorszej jakości - czuliśmy się jak prawdziwe penery, które na dodatek zabłąkały się do nie swojej bajki.

Istotnie wyszliśmy na stację benzynową z jaskrawoczerwonym budynkiem restauracji, ale wszystko było pozamykane i puściutkie. Nie dziw, bo autostrada i przejście graniczne były, ale nic tam nie jechało. Ale tłumek autostopowiczów był, stał tam, gdzie autostrada się kończyła, a przejście jeszcze nie zaczynało, my też tam zeszliśmy, rzuciliśmy nasze toboły pod barierką oddzielającą stację benzynową od pobocza autostrady, mniej więcej pośrodku tłumku, wyjęliśmy naszą tabliczkę z kolorowym napisem BUNDESREPUBLIK i... nie jechało żadne auto, nic, wyglądało to trochę nierealnie, ta opuszczona stacja benzynowa, ta autostrada o absolutnie doskonale utrzymanej nawierzchni ale ruchu nie większym niż autostrada ze Szczecina do Chociwela, te drogowskazy do Hanoweru i Norymbergi i ta wielka tablica ostrzegawcza że amerykańska strefa okupacyjna się kończy i za przejściem granicznym obowiązują enerdowskie przepisy drogowe, przede wszystkim ograniczenie prędkości do stówy, i ten tłumek autostopowiczów... Na początku tłumku doskonały punk w czarnej skórzanej kurtce, z łańcuchem na szyi, z pasem o wystających srebrnych kolcach, włosy ufarbowane na ogniście rudo i z przodu przystrzyżone na jeża, a z tyłu opadające na plecy; obok dwóch niskich chłopaków ubranych też na czarno ale bez łańcuchów, na nogach lśniące glany, głowy całe na zapałkę, tylko każdy pół głowy miał ufarbowane na zielono; dalej dwóch chłopaków o ruchach (rzekłbym) miękkich, ubranych całkowicie na biało, w sandałach, z bagażem w postaci foliowego worka oraz dwóch kasetofoników, z słuchawkami na uszach, drgali w rytm muzyki przez nich tylko słyszanej; chłopak ubrany od dołu do góry na beżowo z drobniutką dziewczyną w zbyt dużym czarnym płaszczu i wspaniale rudych (nie farbowanych) włosach; jeden chłopak miał wygląd sprzed dekady: długie włosy, rozciągnięty sweter, połatane dżinsy, boso; inny był schludny, krótko przystrzyżony, z przystrzyżoną bródką, w czerwononiebieskim swetrze z wzorkiem i ciężkich górskich butach, stał na końcu tłumku, a przy jego nodze schludny czerwony plecak... To lubię: kolorowość, fantazja, pluralizm. Niech żyje anarchia w ubiorach! Niech żyje anarchia we fryzurze i kolorze włosów! Autostop? Auta nie jadą? Czym się przejmować? Byliśmy w wolnym kraju, nie musieliśmy się bać że nas capnie Bezpieczeństwo bo Bezpieczeństwa tutaj nie ma. Czym się przejmować? Czas się nie liczył, byliśmy w kraju przyszłości, stacja benzynowa, choć nieczynna, lśniła żółtą i czerwoną farbą made in West Germany...

Nadjechało auto, pierwsze od dziesięciu minut, groszkowozielone BMW, tłumek się poderwał, każdy wystawił swoją tekturową tabliczkę z nazwą jakiegoś miasta w Republice Federalnej: Nürnberg, Dortmund, Köln, Hannover, ktoś miał nawet Tübingen, myśmy wystawili naszą BUNDESREPUBLIK, ale auto minęło nas nie zatrzymując się i tłumek zaraz się uspokoił, niektórzy usiedli na krawężniku (my między innymi), po dziesięciu minutach jechało następne auto, czerwony volkswagen golf, tłumek się poderwał, volkswagen nas minął... W końcu po pół godzinie ktoś zabrał tych z zielonymi głowami, ale za to na szosę przyszło dwóch nowych, po następnych czterdziestu minutach znów ktoś został zabrany, ale znów ktoś inny doszedł i tak czas przepływał, robiło się późne popołudnie...

Rozmawialiśmy z tymi chłopakami co słuchali kasetofoników, urządzenia z krainy przyszłości, nieznanego w kraju w którym byliśmy kilka godzin wcześniej, jechali do Hiszpanii, to że auta nie jechały nie wzruszało ich specjalnie, mieli całe wakacje czasu, w foliowym worku mieli płatki owsiane wymieszane z orzechami i rodzynkami, jedli tę mieszaninę garściami, częstowali nas... jednemu znudziły się słuchawki i dał mi posłuchać i przez następne pół godziny siedziałem na krawężniku kiwając głową w rytm muzyki, Dire Straits, wspaniała muzyka, kolorowe samochody, kolorowi autostopowicze, wszystko stało się jeszcze bardziej nierealne, popołudniowe słońce, wszystko to niemożliwe, czułem się jak w filmie, albo jak w bańce mydlanej: ja, nie z tej rzeczywistości...

Chłopak ubrany na beżowo siedział na ziemi, a ruda dziewczyna w płaszczu na nim, ale nie całkiem siedziała, tylko miarowo się poruszała w górę i w dół, w górę i w dół... (ale nie niepokój się czytelniku, oboje byli w spodniach). Na autostradzie pojawiła się dziewczyna na motocyklu, nadjechała, przed przejściem zawróciła i ruszyła z powrotem z maksymalnym przyśpieszeniem, po jakimś czasie znów się pojawiła... gigantyczna maszyna yamaha, dziewczyna była na niej bardzo pochylona, właściwie leżała, widać było jak się rozkoszuje szybkością; Jackowi błyszczały oczy, mówił że swojej tak by nie pozwolił, ale za tą wodził wzrokiem, dziewczyna była ubrana na czarno, spod kasku wypływały długie blond włosy...

Popołudnie robiło się coraz późniejsze, całkiem późne, słońce zaszło; chłopak jadący do Hanoweru został zabrany i swoją tabliczkę zostawił na szosie, podniosłem tę tabliczkę i zacząłem łapać na nią rozumując, że o tej porze tam mamy największą szansę, bo to najbliżej. Widać rozumowanie było słuszne bo po pół godzinie (już było ciemno, ale w miejscu gdzie staliśmy były latarnie) zatrzymało się auto, zielony volkswagen jetta, kierowca zapytał kto do Hanoweru, wiara z tłumku zawołała do nas że mamy auto, kierowcą był chłopak w naszym wieku z kędzierzawą brodą, który widząc nasze toboły wysiadł i otworzył bagażnik, ale i tak wszystko się nie zmieściło (och ten Piotr) więc dwię torby musieliśmy trzymać na kolanach, Jacek usiadł na przednim siedzeniu, my z Piotrem z tyłu. Kierowca się przedstawił, miał na imię Hans.

Wjechaliśmy na przejście, znów dokładna enerdowska kontrola. "Polnische Paßen?" spytał zdziwiony Enerdowiec w szarym mundurze, sprawdzał dokumenty dokładnie, porównując każde zdjęcie z każdą twarzą, ale w końcu oddał nam paszporty i kazał jechać.

Hans ruszył, wjechaliśmy na enerdowską autostradę. Oznakowana prawidłowo, ale jakaś taka mroczna w porównaniu z kawałkiem na którym przed chwilą staliśmy, papierki odblaskowe przylepione do przydrożnych słupków ledwo było widać w ciemności.

Poczucie powtórnego wdepnięcia w gówno. Znów w komunie, coś w rodzaju mdłości. A tymczasem Hans jechał powoli, nie przekraczając stówy, tu taki przepis, a czy można się dziwić, że nie chciał mieć do czynienia z enerdowską skowernią? Powoli mijaliśmy skrzyżowanie z autostradą do Rostoku, potem mijaliśmy Brandenburg. Rozmawialiśmy z Hansem o Solidarności, bardzo go to interesowało, mówił że chciałby mieć przypinany znaczek Solidarności, miałem przy sobie znaczek z pomnikiem poznańskiego Czerwca, dałem mu jeden. Za Magdeburgiem Hans chciał się zatrzymać na enerdowskim serwisie, ale okazało się, że zamknięty w sobotę, widzieliśmy go tylko z zewnątrz: czysty, ale szarawy. W toku rozmowy Hans spytał gdzie zamierzamy się zatrzymać w Hanowerze, powiedzieliśmy że nie mamy pojęcia, że wyjeżdżając z Poznania w ogóle nie wiedzieliśmy w jakim mieście zatrzymamy się na noc (tego, że w Hanowerze mieszkała moja stara przyjaciółka Krzysia nie chciałem mówić, tak czy owak nie poszlibyśmy do niej w tej sytuacji: penerów szukających noclegu). Hans myślał o czymś, ale nic nie mówił.

W końcu po trzygodzinnej jeździe mroczną enerdowską autostradą (stanowczo zbyt długo biorąc pod uwagę poczucie mdłości) dojechaliśmy do Marienborn, przejścia granicznego do Republiki Federalnej. To wreszcie miało być ostateczne przejście na Zachód, za nim można już było jechać nie zatrzymując się aż dopiero nad brzegiem Atlantyku, już prawie czułem zapach atlantyckiej bryzy... Przejście graniczne jaskrawo oświetlone różowym światłem jarzeniówek, Hans podjechał do budyneczku kontroli, Enerdowiec zabrał dokumenty, "Polnische Paßen?" sprawdzał je dokładnie strona po stronie, przyglądał się zdjęciom z odległości wyciągniętej ręki, pochylając się zaglądał do auta czy zdjęcia zgadzają się z twarzami...

Wiatr Atlantyku?

Enerdowiec w mundurze mierzy mnie wzrokiem...

Krajobraz komuny



Tu są tylko fragmenty, całość w formie książki można zamówić w portalu lulu.com: