Tuesday, July 26, 2022

Opowieści ludu Gitksan

 

Wieś Ksan w Kolumbii Brytyjskiej

Pewnego dnia w 1919 roku człowiek o skórze jasnej jak odarty z kory kij wierzbowy przybył do kraju nad rzeką Skeena w północno-zachodniej Kanadzie. Nie był on pierwszym przybyszem o tym kolorze skóry, ale dwie cechy go wyróżniały. Po pierwsze – był przyjaźnie nastawiony do pierwotnych mieszkańców tej ziemi, ludzi o nieco ciemniejszym kolorze skóry. Po drugie (a znacznie rzadsze w tamtych rejonach) był historykiem. Wyróżniała go ponadto jeszcze jedna, wśród historyków absolutnie wyjątkowa cecha – wiedział on, że najlepszym sposobem na dowiedzenie się czegoś, o czym się wcześniej nie miało pojęcia, jest niezadawanie pytań. W pytaniu zawarte jest oczekiwanie odpowiedzi, więc pytający usłyszy to, czego się spodziewa. Jedynym sposobem na dowiedzenie się rzeczy nieoczekiwanych jest niepytanie.

Człowiekiem, o którym mowa, był Will Robinson. On sam swoje niezadawanie pytań uzasadniał inaczej, ale to w sumie na jedno wychodzi. Podczas swojego pobytu w Terrace, górniczego miasteczka nad rzeką Skeena, zaprzyjaźnił się on z wodzem pobliskiego szczepu Indian Kitselas. Wódz nazywał się Walter Wright, a szczep Kitselas był częścią ludu mówiącego językiem Gitksan. Lud ten, mieszkający w dolinie rzeki Skeena przełamującej się przez Góry Skaliste w kierunku Pacyfiku, należał do kręgu kultury Indian z zachodniego wybrzeża Kanady, budujących solidne domy z desek, rzeźbiących fantastyczne totemy, wydających wystawne uczty zwane potlaczami. Will Robinson zaprzyjaźnił się z wodzem, ale wiedział, że zadawanie pytań byłoby kontrproduktywne. Najpierw trzeba było zdobyć zaufanie Indianina, a tego się nie zdobywa pytaniami. I pewnego razu wódz opowiedział jedną historię, innego razu inną, w końcu sam zaproponował, by spisać całą dotąd ustnie przekazywaną historię szczepu. Ustanowili rytm pracy, wódz przychodził, siadał na fotelu i opowiadał, a Will Robinson siedział przy stole i spisywał wszystko na maszynie zdanie po zdaniu, tak jak to słyszał. Działo się to wszystko jesienią 1936 roku. Przed gwiazdką praca została zakończona, historia szczepu Kitselas spisana.

Poczem o całej sprawie zapomniano. 

Wiele wiele lat później, na początku kolejnego tysiąclecia, Barry Robinson rozmawiał ze swoją kuzynką Enid DuPais na temat zapomnianej książki spisanej niegdyś przez ich wspólnego dziadka. Kuzynostwo postanowiło wydać ten maszynopis, nie zmieniając w nim niczego, nawet czcionka pozostała taka jak w starej maszynie do pisania. W 2002 roku wyszła książka pod tytułem „Men of Mdeek and Wars of Mdeek, by Will Robinson as told by Walter Wright”.

Kolejnych kilkanaście lat później przejeżdżałem przez kraj Ksan, byłem w dolinie rzeki Skeena i odwiedziłem wieś tamtejszych Indian. Dziś ci Indianie mieszkają w takich samych domach jak inni Kanadyjczycy, ale na użytek takich turystów jak ja zbudowali oni rekonstrukcję starej wsi indiańskiej z domami z desek pomalowanymi w fantazyjne stwory. Pośród domów tej wsi stoją rzeźbione totemy prezentujące się malowniczo na tle ośnieżonej góry Stekyawden. Jak zwykle w takich miejscach, jest tam sklep z pamiątkami, w którym można sobie także kupić książki na lokalne tematy. 

Moją uwagę zwróciła książka wydrukowana całkowicie czcionką dawnej maszyny do pisania. Zacząłem ją czytać gdzieś w środku (jak to zwykle robię), napisana była nietypowymi zdaniami, brzmiącymi trochę dziwnie po angielsku. Postanowiłem ją kupić i przyjrzeć się je bliżej dopiero po skończonej podróży. W ciągu tej podróży odwiedziłem również inne zamieszkałe przez Indian miejsca,  bywałem na zgromadzeniach, słyszałem jak publicznie przemawiają. Indianie zachodniego wybrzeża Kanady mówią dziś po angielsku, ale nadal mają charakterystyczną manierę przemawiania, charakterystyczny sposób formułowania zdań. Jest w tym coś poetyckiego w tej manierze, w przywoływaniu dawnych wydarzeń i legend. Kiedy po skończonej podróży zajrzałem do tej książki drukowanej czcionką maszyny do pisania i zacząłem ją czytać, zdało mi się, że gdzieś już coś takiego słyszałem. Zdania tej książki ułożone były tak, jak zdania indiańskich publicznych przemów. W dużej mierze poetycki, choć bez rymu i metrum. Ta książka to była mówiona opowieść, tyle że zapisana. Dziś jest jakby listem z przeszłości, adresowanym przede wszystkim do Indian Gitksan, do dzisiejszej młodzieży. 

Jestem pod wrażeniem tego tekstu i jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, postanowiłem parę fragmentów spolszczyć, ot tak sobie. Poniższe jest tego spalszczania efektem.



OPOWIEŚCI LUDU GITKSAN


Totem we wsi Ksan, góra Stekyawden w tle

Koziołek

W całym kraju Ksan obowiązki pojawiały się z rytmem pór roku. 

Polowanie, łowienie ryb, wszystko miało swoją porę w uporządkowanym życiu ludzi.

Ale jesienią, kiedy nadchodził wrzesień, był okres spokojny, czas na nabranie oddechu pomiędzy obowiązkami. Czas świętowania, składania wizyt, czas ucztowania.

W taki właśnie czas grupa młodych myśliwych udała się na polowanie na wielką górę  Stekyawden. Uzbrojeni w łuki, oszczepy i maczugi wspinali się na wysokie skały szukając kozic na mięso i wełnę. 

Udało im się znaleźć stado. Niektóre zwierzęta zostały zabite i przyniesione do wsi, inne uciekły. 

W zamieszaniu mały koźlak oddzielił się od stada. Zobaczył go młody myśliwy i widząc że jest sam, złapał go i przyniósł do wsi. Tu przy swoim domu przywiązał go do palika.

Dzieci ze wsi przyszły zobaczyć małe dzikie zwierzątko. 

Stały tam i patrzały, jak próbowało się uwolnić. 

Ale patrzenie to było dla nich za mało. Dziecięca ciekawość spowodowała, że podeszły bliżej, a potem jeszcze bliżej do koźlaczka.

Mały krok i bawili się z nim. Jego reakcje na ich ruchy były dla nich zabawne. Próbowały jednej rzeczy po drugiej, co odważniejsze były szorstkie w zabawie. 

W końcu odwiązały sznur, którym był przywiązany do palika. W zabawie biegli ulicami ciągnąc zwierzątko za sobą. 

Tego dnia nad rzeką inne dzieci zbierały drzewo wyrzucone na brzeg, bo wieczorem zamierzały zrobić piknik przy ognisku.

Kiedy dzieci tańczące z koźlęciem wybiegły na ulicę, zobaczyły płonący ogień. 

Koziołek był przerażony.

Wszystkie dzikie zwierzęta panicznie boją się ognia. 

Próbował się wyrwać, ale dzieciom wydawało się to jedynie zabawne.

Ciągnęły go bliżej i bliżej. Im bardziej on się wyrywał, tym bardziej one były podniecone. 

Jeszcze bardziej był przerażony, kiedy wylatujące z żaru iskry na niego opadały. Wtedy jeden z chłopaków wpadł na pomysł: z ogniska podniósł kawałek żarzącej się kory i wrzucił na grzbiet koziołka. 

Wydawało się, że koźlak oszaleje ze strachu po dotknięciu rozżarzonej żagwi. Dzieci się śmiały, a starsi, których uwagę zwrócił ten tumult, też się uśmiechali. 

Jedno prowadziło do drugiego. Pewien pomysłowy chłopak przyniósł pęk chrustu sosnowego, przywiązał do rogów i ogona koziołka i podpalił. Puszczono sznur a tłum się śmiał z koziołka szaleńczo próbującego uciec. 

Próbując uciec, ale nie wiedząc gdzie, zwierzaczek podbiegł do ognia. Jeden z chłopaków stał na jego drodze. Kiedy koźlak próbował przemknąć pomiędzy nim, a ogniem, chłopak popchnął go w ognisko.

I tak trwała ta zabawa. Koziołek był wyczerpany, sierść miał osmaloną, na skórze pojawiły się bąble, nadchodziła śmierć.

W tym momencie przechodził tamtędy pewien człowiek.

Nie był on z rodziny wodzów. Był to prosty człowiek, ale mądry. 

Zobaczył co się dzieje i zainterweniował: „ Wstydźcie się, dzieci, Jak można tak traktować zwierzę? ”

„ Wstydźcie się ludzie ”, dodał. „ Jak można tak patrzeć i śmiać się, widząc że dzieci są okrutne? ”

„ Dość tego! ”, rozkazał. „ Koziołek prawie wyzionął ducha! Pozostawiony samemu sobie umrze. Ja go zabiorę ze sobą i zaopiekuję się nim. ”

Skończywszy pochylił się i wziął zwierzątko w ramiona.

Okrył je kocem i przytulił do ciała. Odwrócił się i poszedł do domu.

To był ubogi człowiek, ale mądry. W ciągu swych długich lat życia nauczył się sztuki leczenia. Uczył się wiele lat jak przyrządzać lecznicze mikstury.

Kiedy dotarł do domu, znalazł pojemnik, w którym była mieszanka niedźwiedziego sadła i łoju ze świstaka. 

Delikatnie wtarł leczniczą miksturę w poparzoną skórę. Delikatnie jego palce wykonały to zadanie.

Wkrótce ból zaczął ustępować. Wściekła gorączka zaczęła ustępować ze skóry koziołka. Upływała godzina za godziną. Siły wracały, a potem znów uciekały. 

W końcu po północy stan zdrowia koziołka poprawił się. 

Znów ten mądry człowiek podniósł go i przytulił do ciała.

Potem wyszedł.

Przeszedłszy przez rzekę wszedł w las, aż w końcu dotarł do stoków góry Stekyawden.

Tam postawił koziołka na nogach. Tam go zostawił wiedząc, że odwieczny zew dziczy poprowadzi go w górę aż do turni, gdzie odnajdzie swoich.


Totem we wsi Ksan

Posłaniec

Do wsi Tum-l-Hama przybył pewnego dnia posłaniec w stroju kogoś, kto przynosi dobre wieści.

Miał on zaszczyt przekazać zaproszenie od mieszkańców innej miejscowości dla wodzów i starszyzny nadrzecznej wsi, by przybyli złożyć wizytę. 

Przekazał on wiadomość, że planowana jest wielka uczta, a zaproszeni goście mieli zająć na niej miejsca honorowe. 

Takie zaproszenia były rzeczą normalną, zwłaszcza wtedy, kiedy była chwila wytchnienia od prac wykonywanych w innych porach roku. 

Wodzowie z Tum-l-Hama nie znali tego człowieka ani nie słyszeli o miejscowości, o której mówił, ale to też nie było niezwykłe w kraju, w którym było wiele wsi. 

Takie zaproszenia zdarzały się często. Zwyczajem było przyjmowanie ich bez zadawania pytań. 

Posłaniec miał być również przewodnikiem. On prowadził gości szlakiem sobie znanym, bezpiecznie doprowadzał ich do swojej wsi. 

Pokój i dobra myśl panowały w kraju Ksan, nikomu nie przyszło do głowy spodziewać się zasadzki. 

Tak więc następnego dnia wodzowie, starszyzna i mędrcy z Tum-l-Hama wyruszyli w drogę. Towarzyszyli im też tragarze, bowiem ceremonialne szaty były ciężkie. Każdy wódz miał pomocnika, który niósł szaty przygotowane na ucztę. 

Dlatego też ten ubogi człowiek – ten, który był mądry – został wybrany, by swojemu wodzowi nieść bagaż.

Wesoła i pewna siebie grupa ruszyła na szlak, wesołe rozmowy rozbrzmiewały w lesie. Próbowano się domyślić, czym gospodarze będą ich zabawiać. 

Jakie nowe rzeczy będzie można zobaczyć w domu gościny? Jak duża jest wieś, do której zmierzają? Gdzie to miejsce się znajduje?

Przewodnik wiedział co robi. Znał szlaki łatwe do przejścia i po jakimś czasie przyprowadził ich do podnóża góry  Stekyawden.

Na niższych stokach góry szlak wił się przez las i niezbyt stromo prowadził w górę. 

Stopniowo jednak doprowadził na taką wysokość, gdzie wiatry i mgły powodowały, że pnie drzew były skarlałe, a potem jeszcze wyżej, gdzie poskręcane pnie i gałęzie były znakiem, że bliska jest granica lasu.

W końcu minęli wielką granitową turnię i ujrzeli w całej okazałości wieś zbudowana na skalnej półce.

Na ścieżce prowadzące do wsi szedł ku nim główny wódz tego miejsca. 

Był przepysznie odziany, a w rękach miał ceremonialne powitalne grzechotki. Na ramionach miał śnieżnobiałą kapę z gronostajów, śnieżnobiałą, o kolorze takim, jaki te zwierzątka maja w czasie mroźnych zimowych dni. Czarne ogonki układały się w łagodny wzór na srebrzystym tle. 

Na głowie wodza spoczywała korona ze skóry lwa morskiego, okalały ją piękne pióra kołyszące się w rytm tańca, w rytm grzechotek ślących powitalne pozdrowienie. 

Tak wódz górskiej wsi witał swoich gości. Następnie obróciwszy się tańczył powitalny taniec prowadząc ich do wielkiego przygotowanego dla gości domu stojącego we wsi. 

Dom ten stał na skraju urwiska. 

By go zbudować użyto potężnych pni. Długi był na dziewięćdziesiąt stóp, szeroki na sześćdziesiąt. 

Wielkie pnie wycięte z nisko położonych lasów stanowiły narożne słupy. Kalenicą był pień potężnej tui. Mniejsze pnie, zręcznie połączone, stanowiły ściany.

Tujowa kora położona wielkimi pasami stanowiła dach, chroniła przed deszczem.

Do tego domu zaprowadzono gości. wchodzili wszyscy po kolei w zależności od godności. 


Tańce w Długim Domu

Uczta

Z wnętrza domu dochodził głęboki głos bębnów.

Chór kobiet śpiewał w rytm uderzeń powitalną pieśń. 

Wielki dom gościnny był znakomicie przygotowany.

Przygotowano miejsca do siedzenia dla spodziewanych gości. 

Za każdym siedziskiem stał służący, którego zadaniem było usługiwanie osobie siedzącej przed nim. 

Pierwszy wszedł najwyższy rangą wódz Tum-l-Hama. 

Skoro tylko przekroczył próg, usługujący powitał go zgodnie z tradycją i zaprowadził go, by usiadł na honorowym miejscu. Za głównym wodzem wszedł wódz następny rangą. On również został powitany i posadzony zgodnie ze swoją godnością. 

Tak po kolei wchodzili goście i usługujący się nimi zajmowali. Na końcu weszli tragarze. 

Dom był wielki, ale mimo to nie było dość miejsc siedzących dla ludzi niższego stanu. Stali oni pod ścianami albo przy wielkich filarach podtrzymujących dach, sadowili się gdzie się dało. 

Tak się złożyło, że ten ubogi ale mądry człowiek stał obok filara. Zaraz przy nim były inne drzwi wiodące na zewnątrz. Obok niego stanąl młody mieszkaniec tej górskiej miejscowości. 

Kiedy goście przybyli do wsi, słońce chyliło się ku zachodowi i zaszło, zanim wszystkich posadzono na miejscach. 

Tej nocy mieszkańcy górskiej wsi zabawiali swych gości w świetle ogniska płonącego pośrodku.

Kiedy goście wchodzili śpiewano pieśni powolne i dostojne.

Kiedy wszystkich posadzono, tempo przyśpieszyło i zaczęto śpiewać żywsze pieśni. 

To był zawsze czas oczekiwania. Każda wieś, która wydawała przyjęcie, rywalizowała z sąsiadami i chciała pokazać coś niezwykłego, coś lepszego niż wszystko, co widziano wcześniej. 

Dlatego kiedy wzrosło tempo bębna, wśród gości zapadła cisza. 

Wtedy przez drzwi wszedł wielki kozioł, ale taki, jakiego nikt nigdy nie widział. 

Zamiast dwóch rogów na głowie miał tylko jeden, wystający ze środka czoła. Z boku głowy wzdłuż policzka miał czerwoną smugę.

Zwierzę poruszało się powoli i z uwagą. W rytm bębna podeszło do najbliższego rogu domu. 

Wtedy muzyka zamilkła, a kozioł podniósł kopytko i tupnął.

Od tego tupnięcia budynek zadrżał i zakołysał się a potem pochylił się, jedna jego strona była niżej. 

Bębny znów zaczęły bić, a kozioł powoli podszedł do następnego narożnika. 

Znów muzyka umilkła, znów tupnięcie kozła spowodowało, że budynek się zakołysał i pochylił jeszcze bardziej. 

W rytm bębna i chóru kozioł przeszedł do trzeciego rogu.

Znów muzycy zamilkli i znów wielki dom zadrżał na tupnięcie kopytka. Kiedy wszystko się uspokoiło, dom się niemal chylił ku przepaści. 

Pozostał jeszcze jeden narożnik. W tym kierunku podążył czarodziejski kozioł w rytm rozbrzmiewających bębnów. 

Tu, przy ostatnim narożniku, budynek znów się zachwiał od tupnięcia kozła. Goście trzymali się kurczowo swoich siedzeń. Ci co stali trzymali się słupów bojąc się, że mogą się ześlizgnąć po podłodze. 

Znów muzycy zaczęli grać, a kozioł się obrócił wracając do trzeciego narożnika. 

Na tupnięcie kopytka dom znów się zachwiał, ale powrócił do bardziej wyrostowanej pozycji.

Kozioł przeszedł do drugiego narożnika. Znów tupnięcie, zamieszanie i sprzypienie drewnianych pni. 

Wszystko ucichło i dom stał bardziej wyprostowany. 

Przy następnym narożniku znów było to samo, a kiedy wszystko ucichło, dom stał prawie prosto. 

Pozostał jeszcze jeden narożnik. Kozioł odwiedził ich już siedem, pozostał jeszcze jeden, by dopełnić podwójne okrążenie.

Tu, przy ostatnim narożniku, kopytko tupnęło specjalnie mocno, a kiedy wszystko się uspokoiło, dom stał wzniesiony na poziomym gruncie, jak poprzednio. 

Ucztowanie trwało długo w noc. 

Dom był pełen kolorów, ludzi ubranych w szaty zgodne z rangą, o twarzach wymalowanych w barwy przypominające dzieje ludu. Dostojność równoważyła wesołość. W końcu nadszedł koniec i jeden z mężczyzn wstał. 

To był mistrz ceremonii oznajmiający co będzie dalej. 

Jego zadaniem było skierowanie gości do domów, w których mieli dalej mile spędzać czas, znalezienie dla każdego gościa domu, w którym mieszkaniec gór podjąłby go dalszym poczęstunkiem i rozmową. 

Po dwie osoby wychodziły z domu – gość i podejmujący go u siebie gospodarz. Pierwszy wyszedł główny wódz Tum-l-Hama, za nim wyszedł ten, który miał go podejmować przez resztę nocy. 

Wódz wychodził za wodzem, członek starszyzny wychodził z członkiem starszyzny, mędrcy zgodnie z zasadą pierwszeństwa. Każdy wychodził z towarzyszem o odpowiedniej randze. Ubogi ale mądry człowiek stał ciągle koło filara. Był on niskiego stanu, jego kolej na wyjście byłaby przy końcu. Kiedy tam stał, usłyszał, że ktoś mu coś szepce do ucha. 

„Nie wychodź z nimi”, szeptał stojący obok młodzieniec. „Zostań ze mną. Ja się tobą zaopiekuję.”

Stali obok siebie, mądry człowiek i młodzieniec. Obok nich przepływał tłum wesołych ludzi oczekujących dalszego mile spędzonego czasu. 

Światło poranka muskało górskie szczyty, kiedy wyszła ostatnia para i młodzieniec ze swym gościem zostali sami w pustym domu. 

Kiedy wszyscy wyszli, wielki dach znikł i gasnące gwiazdy patrzały na tego człowieka, który zaopiekował się rannym koziołkiem. 

Wielkie pnie rozwiały się w powietrzu.

Wielkie filary i potężna kalenica znikły, a mądry człowiek stał na skraju przepaści. 

Urwisko przed nim sięgało podnóża góry, a za nim pionowa ściana wznosiła się ku niebu. 

Uwięziony na skalnej półce, człowiek ten rozglądał się, jak się stamtąd wydostać. Rozglądał się nadaremnie i śmiertelny strach ścisnął mu gardło. 

Znów usłyszał głos szepczący mu coś do ucha. Obejrzał się i zobaczy stojącego obok koziołka. Koziołek miał czerwone pasmo wśród białych włosów po prawej stronie głowy. „Nie bój się, ja się tobą zaopiekuję. Sprowadzę cię bezpiecznie w dół.”

„Damach, mój przyjacielu,” mówił dalej koziołek. „Połóż rękę na moim grzbiecie, idź za mną. Krok po kroku sprowadzę cię z tej półki.”Posłuszny wezwaniu ten mądry człowiek położył rękę na owłosionym grzbiecie zwierzęcia. Koziołek posuwał się naprzód, ale ten człowiek przesunął stopę, ale nie znalazł oparcia.

Szybko cofnął stopę i bał się, co mogłoby się stać, gdyby się choć poruszył. Łzy płynęły mu z oczu. Czuł stojącą obok śmierć.

Czując, że coś było nie tak, koziołek zatrzymał się.

„Damach” powiedział. „Pożyczę ci moje futro.”

Koziołek rozwiązał rzemienie, którymi przywiązane było jego futro, i podał je temu człowiekowi. 

Mówił podając je: „Daję ci mój 'wais', mój płaszcz. Ubierz go, on ci pomoże.”

Drżącymi rękoma ten człowiek zarzucił go na ramiona i zawiązał rzemienie, tak ze płaszcz dobrze się trzymał.

Powiedz 'yahallo hous', co znaczy 'piaszczyste zbocze'.”

Po tych słowach łagodne zbocze piasku pojawiło się u stóp tego człowieka. 

Rozciągało się ono aż do dna doliny, po tym zboczu ten człowiek wraz z koziołkiem zjechali na sam dół. 

Dzięki temu ten mądry człowiek był bezpieczny. Tam, na dnie doliny, odwiązał on 'wais' i podał go właścicielowi. 

„Um goos waal – dziękuję”, powiedział z wdzięcznością.

Kiedy to mówił, piaszczyste zbocze znikło, a w jego miejscu ukazało się dzikie urwisko nad wąwozem pełnym głazów. Na głazach widać było czerwone plamy. 

„Podejdź bliżej”, powiedział koziołek. „Podejdź bliżej i zobacz co to są za plamy.” Ten człowiek podszedł tam z lękiem, krok po kroku.

Zobaczył tam to. czego się obawiał. Oczom jego ukazali się ludzie, a raczej to, co pozostało z ludzi, roztrzaskane na skałach i głazach.

„Widzisz?” mówił koziołek. „Widzisz? To ludzie z twojej wsi. Wczoraj wieczór widzieli Czarodziejskiego Kozła tupiącego w czasie uczty. 

Widziałeś jak ludzie z twojej wsi wychodzili, by spędzić resztę gościny w domach mieszkańców wsi w górach.

Nigdy tam nie doszli. Każdy z nich, skoro tylko wyszedł za próg, spadł w przepaść. Wszyscy się roztrzaskali na tych skałach.

Nikt z nich nie żyje, tylko ty pozostałeś. Spotkała ich zemsta koziego ludu.

Zginęli, ponieważ nie uczyli swoich dzieci dobroci. Ponieważ śmiali się, kiedy koziołek w twojej wsi był przypalany i torturowany. Zignorowali prawo, jakie dał im Gymak, Bóg Stworzyciel. 

Wiedzieli co jest właściwe, ale pozwolili, by działo się zło. Dlatego zginęli.

Ale ty zlitowałeś się nad cierpiącym koziołkiem, zatroszczyłeś się o niego i wyleczyłeś go. Kiedy wróciły mu siły, zabrałeś go do  Stekyawden i wypuściłeś go na wolność. 

Dlatego żyjesz.

Dlatego ja się o ciebie zatroszczyłem i przywiodłem w bezpieczne miejsce. 

Ja jestem tym koziołkiem, o którego się zatroszczyłeś. Idź do swojej wsi i powiedz pozostałym tam ludziom co się wydarzyło. 

Powiedz im, by przestrzegali prawa, które które dał nam Gymak, by mieli współczucie i by nie zabijali bez potrzeby.”

Jedyny ocalały poszedł do wsi Tum-l-Hama nad brzegiem rzeki Skeena.

Tam nastała wielka żałoba. 

Ten mądry człowiek przyprowadził mieszkańców do owego nieszczęsnego wąwozu.

Na własne oczy zobaczyli co się stało z ich dumnymi wodzami, ze starszyzną, z mędrcami.

Nazwali to miejsce L-la-Matte, czyli miejsce, gdzie górskie kozy podejmowały ludzi ucztą. Do dziś to miejsce nosi tę nazwę. 

Od tego też dnia lud Mdeek nosi na nakryciu głowy herb jednorogiego kozła.

Wnętrze jednego z domów we wsi Ksan



więcej spolszczonych tekstów z różnych kulturmożna znaleźć w książce "ZIELNIK LITERATURY":