Saturday, December 1, 2018

Czy godzi się podeptać serce Australii?

Obserwacja wschodu słońca nad Uluru

Uluru, serce Australii. Czerwona góra o okrągłych kształtach i nieziemskiej piękności. O wschodzie i zachodzie słońca nabiera krwistego koloru. Wtedy autobusy pełne turystów podjeżdżają na punkt widokowy, gdzie czekają już na nich stoły z zakąskami i szampanem. Serce Australii. Czy można takie coś podeptać? Dla ludów, które tu mieszkają od tysiącleci, jest to miejsce święte. Jest to ołtarz, przed którym odbywają się święte ceremonie, nawiązywane jest kontakt z niewidzialnym światem praprzodków. Ze światem śnienia. Opowiadane są opowieści z czasów śnienia. Wokół góry Uluru prowadzi ścieżka dla turystów. Turyści jak t turyści, pstrykają zdjęcie za zdjęciem, ale w niektórych miejscach są tablice z napisem: „Proszę tu nie robić zdjęć, to jest miejsce święte.” Zdarzają się nawet turyści, którzy do tych próśb się stosują.
Serce Australii. Czy można coś takiego podeptać? Przed szlakiem prowadzącym na szczyt jest tablica z napisem: „Proszę nie wchodzić na szczyt, to jest święte miejsce”. Zdarzają się turyści, którzy stosują się do tej prośby. Tym niemniej kiedy szlak jest otwarty – a nie zawsze jest, a to nie ze względu na świętość, tylko dlatego, że ta góra bywa groźna, kilkadziesiąt osób zmarło na tym szlaku – wspinający się na górę tłum wygląda z daleka jak sznureczek mrówek. No bo kto by się przejmował zabobonami ludzi z epoki kamiennej? Góry są przecież po to, żeby na nie wchodzić. Kogo może obchodzić fakt, że gdzieś niedaleko mieszka jakiś „właściciel śnienia” związanego z tą górą? I że to śnienie mówi, że na tę górę nie należy wchodzić?
Kto by się przejmował zabobonami ludzi z epoki kamiennej?Przecież ci Aborygeni to chyba najprymitywniejszy lud na świecie! Nie dość, że chodzili nago po pustyni i nie wznosili żadnych budowli z kamienia, ale nie mieli żadnej politycznej organizacji, żadnych przedstawicieli, od których można by kupić ziemię. Korona Brytyjska zawsze starała się działać legalnie i tam, gdzie to było możliwe, kupowała ziemię pod swoje kolonie od lokalnych przedstawicieli. Nawet Indianie w Ameryce Północnej mieli swoich wodzów, z którymi można było pertraktować i kupić od nich ziemię. Tymczasem australijscy Aborygeni nie mieli nawet wodzów. Panowała kompletna anarchia, każda rodzina działała na własną rękę. Przedstawiciele rodziny byli właścicielami śnienia, każde śnienie było jakoś związane z konkretnym miejscem w krajobrazie, ale czy można kupić śnienie? A nawet jeśli by się dało, to czy śnienie jest tytułem do posiadania ziemi? Te wszystkie śnienia były zdecydowanie poza horyzontem myślowym dziewiętnastowiecznych przedstawicieli Korony Brytyjskiej, którzy po prostu uznali, że ziemia tu nie ma właścicieli i jest do wzięcia.
Aborygeni obserwujący białych obserwujących zachód słońca nad Uluru
I była brana. Najpierw pod uprawy, a potem – na obszarach, gdzie deszcz padał zbyt rzadko by coś uprawiać – pod pastwiska. Okazało się, że wypas owiec to dobry biznes. Ktoś tam już mieszkał? Żył z polowania? Nie musiał żyć z polowania, mógł pracować jako kowboj na ranczo. Przecież pozycja kowboja to chyba awans dla koczownika żywiącego się jaszczurkami? Jaszczurkami, bo kangury znikły z terenów, gdzie wypasano owce.
Niektórzy z tych, co tam już mieszkali, istotnie zaczęli pracować jako kowboje (w Australii kowboj to nie kowboj tylko stockman), ale nie wszyscy. Niektórzy uciekli jeszcze dalej na pustynię, tam, gdzie nie opłacało się nawet owiec hodować. Woleli żywić się jaszczurkami niż mieć coś do czynienia z tymi intruzami, co przyjeżdżają i zabierają ziemię tak, jakby była niczyja, co nie mają szacunku dla świętych miejsc i po prostu je depczą. Albo, co jeszcze gorzej, stawiają na nich jakieś budynki i ogrodzenia z drutu kolczastego.
W 1901 roku Australia uzyskała niepodległość. To znaczy niepodległość uzyskali intruzi, a tych ludzi, którzy wcześniej tam mieszkali, nie uznano nawet za obywateli nowego państwa. Uznano, że są zbyt prymitywni i nie będą rozumieć, co to znaczy być obywatelem. Uznano też, że państwo będzie się nimi opiekować aż do czasu, kiedy to zrozumieją. Trzeba ich ucywilizować. Zbudowane zostały specjalne osiedla, w których owo cywilizowanie miało się odbywać. Największym z tych osiedli, a na pewno najbardziej znanym, była Papunya, położona 240 km na zachód od Alice Springs. Zgromadzono tam dawnych koczowników z różnych, często bardzo odległych ludów. Z ludu Arrente, którego tereny znajdowały się niegdyś na wschodzie, w okolicach Alice Springs. Z ludu Piczańdżara, których tereny były na południu, wokół świętej góry Uluru. Z ludu Pintupi, mieszkających niedawna daleko na zachodzie, na pustyni Gibsona. Przywieziono ich ciężarówkami i cywilizowano. Dano ubrania, bo przecież chodzenie nago jest w Australii nielegalne. Dano jedzenie i kazano je spożywać przy stole, bo przecież jedzenie z podłogi jest oznaka dzikości. I nie pozwalano spożywać alkoholu, bo przecież podopieczni są jak dzieci. Biali obywatele Australii mogli oczywiście spożywać alkohol, ale pierwotni mieszkańcy tego kontynentu nie byli obywatelami. Dostarczanie alkoholu osobom nieuprawnionym do jego spożywania było nielegalne, można było za to iść do więzienia.
Kościół w Hermannsburgu
W ramach cywilizowania krajowców na pustynię przyjechali misjonarze. Zabobony z epoki kamiennej trzeba przecież wykorzenić! W pobliży Papunyi powstała misja luterańska o nazwie Hermannsburg. Misjonarze to byli dobrzy ludzie, widzieli niedolę koczowników wygnanych ze swoich terenów przez owce i nieśli im pomoc materialną, ale w tym przypadku ta pomoc materialna wiązała się z troską o zbawienie duszy. W rozumieniu misjonarzy ta troska wiązała się z nietolerancją dla zabobonów. Wobec jakichś śnień, wedle których jakaś góra stworzona była przez praprzodków (a przecież stworzona była przez Pana Boga), wobec jakichś dzikich tańców na cześć tego praprzodka i traktowaniu tej góry jako jego ołtarza. W rozumieniu krajowców oznaczało to, że lepiej misjonarzy nie informować o tradycyjnych ceremoniach. Dawne praktyki religijne zeszły do podziemia, odbywano je w sekrecie przez misjonarzami, a na wszelki wypadek przed wszystkimi niebiorącymi w nich udziału. I tak trwało cywilizowanie – krajowcy przejmowali zewnętrzne zachowania intruzów. Jeśli im to szczególnie dobrze wychodziło, mogli nawet dostać obywatelstwo Australii.
Hermannsburg położony jest w malowniczej okolicy, pośród różowych gór i matowo zielonych eukaliptusów. Nic tylko przyjechać z farbkami i malować. Tak właśnie zrobił w 1930 roku Rex Battarbee, artysta malarz. Jeździł po okolicy z akwarelami i malował. Zrobił nawet w Hermannsburgu wystawę swoich akwareli. Wystawę tę oglądali również krajowcy, a jeden z nich, niejaki Albert Namatjira, zapytał artystę, czy on też mógłby się tej sztuki nauczyć. I nauczył się. Miał wystawy nawet w dalekich miastach na wybrzeżu. Zdobył sławę, bo był żywym dowodem na to, że czarnoskóry krajowiec może się nauczyć malować obrazki takie same, jak jego biały nauczyciel. W 1954 roku zawieziono go do Canberry, by go pokazać królowej, a w 1957 roku przyznano mu obywatelstwo Australii. No i kupowano jego akwarelki.
Obraz Alberta Namatjiry
Być może Albert Namatjira mógłby być bogaty, ale odwieczne prawo krajowców każe natychmiast dzielić się tym, co się posiada. Mięso z upolowanego kangura rozdzielane jest pomiędzy krewnych, podobnie rozdzielane są pieniądze ze sprzedaży akwarelek. Zgodnie z prawem Australii Albert Namatjira mógł nabyć alkohol, ale zgodnie z odwiecznym prawem pradawnych mieszkańców tego kontynentu nie miał prawa sam go skonsumować. I tu pojawił się problem. Pewnego dnia świętował z rodziną nabywszy uprzednio sporą ilość ognistego trunku, poczem został aresztowany z paragrafu mówiącego o dostarczaniu krajowcom alkoholu. I poszedł siedzieć. Taki pożytek z obywatelstwa.
Albert Namatjira dzielił się nie tylko tym co zyskał, ale też umiejętnościami. Tak jak ojciec uczy synów władać włócznią, tak Albert Namatjira uczył synów malować. Nie tylko zresztą synów. Tak powstała tak zwana „Szkoła Hermannsburgu”. Szkoła ta tworzyła akwarele przedstawiające krajobraz pustynnego serca Australii. Dziewiczy krajobraz, bez ludzi i bez śladu działalności białego człowieka.
Albert Namatjira zdobył sławę, ale raczej jako kuriozum niż jako wielki artysta. Jego uczniowie nie zdobyli sławy wcale. Jest to sztuka uważana za wtórną, nadająca się może do tego, by sprzedawać ją turystom jako pamiątki. Niewątpliwie w tradycyjnym społeczeństwie krajowców nie było miejsca na takie obrazy. No bo gdzie miał wieszać obrazy koczownik, który nie budował nawet domu? No i po co koczownikowi malowane obrazy, skoro on cały czas przebywa w najprawdziwszym krajobrazie?
Ale jednak w tych krajobrazach ukryty jest sekret, którego biali nabywcy nie mogli zrozumieć, nie było nawet sensu im tego tłumaczyć. Albert Namatjira nie wybierał za temat swoich obrazków po prostu ładnych widoczków. Tak się mogło wydawać białym nabywcom, ale to nie tak było. Albert Namatjira malował to, do czego miał prawo. Był dziedzicem śnień związanych z konkretnymi miejscami i to te miejsca malował. Krajobraz to nie jest po prostu krajobraz, góra to nie jest po prostu bryła z piaskowca. Góra to jest miejsce święte, ołtarz uczyniony nie ręką ludzką, tylko ręką praprzodków, a to czyni go bardziej świętym.
A czym jest akwarela przedstawiająca świętą górę? Czy nie jest jak ikona próbująca w sposób niedoskonały przedstawić nam świat niewidzialny? Czy nie jest jak ikona przypominająca święte miejsce tym, którzy nie mieszkają w jego pobliżu?
Krajobraz w pobliżu Hermansburga


Zarówno ten tekst, jak i inne na podobny temat, można przeczytać w mojej książce "ART ETNO"
 

Monday, November 26, 2018

Selfie z artystką

Busz austalijski z lotu ptaka

Czerwone serce Australii jest usiane kropkami. Tak wygląda z wysoka, czerwona ziemia i mnóstwo różnokolorowych kropek. Jasnobrązowych, ciemnobrązowych, prawie czarnych, szarozielonych, a kiedy spadnie deszcz, to także żywozielonych. Kiedy spadnie deszcz, wtedy suchymi korytami zaczyna płynąć woda, a na płaskich terenach pojawiają się rozlewiska. Kiedy spadnie deszcz, wtedy brzegi rzek i rozlewisk na krótko się zielenią, a z mułu na dnie wygrzewają się śpiące żaby. Nie trwa to długo, woda z rozlewisk szybko wysycha lub wsiąka w ziemię, żaby zakopują się w mule, a żywozielone kropki stają się znów szarozielone. Woda w niektórych miejscach zostaje, ale jej nie widać, bo ukryta jest głęboko pod ziemią. Jest tam, gdzie ukryli ją praprzodkowie.
Wśród tych kropek od pokoleń, od tysiącleci mieszkają ludzie. Oni wiedzą, gdzie ukryta jest woda, bowiem praprzodkowie zostawili im mówiące o tym śnienia. Praprzodkowie zostawili śnienia, które trzeba regularnie opowiadać i tańczyć, żeby następne pokolenia wiedziały jak żyć. Na przykład jak znaleźć ukrytą w ziemi wodę, jak się nią dzielić i na jak długo ona starczy. W niektórych miejscach ukryta jest w ziemi woda, ale nie ma jej tam wiele, dla biwakującej rodziny starczy jej zaledwie na kilka dni. Nie wolno się nią myć, mycie to marnowanie drogocennego surowca. Prać? Kiedyś nie było czego prać, bo ludzie mieszkający na pustyni chodzili nago. Od święta malowali ciało kolorową ziemią, bo przecież trzeba odświętnie wyglądać. Malowali ciało w kropeczki, w kreseczki, w paski albo w kółeczka, na każde święto był odpowiedni wzorek. Istniała cała sztuka malowania ciała przekazywana z pokolenia na pokolenie. Ale to tylko od święta, na co dzień mieszkańcy pustyni chodzili nago. To było racjonalne zachowanie. Racjonalne wykorzystanie tego, co natura dała.
Odświętnie przybrana musiała być też ziemia, na której tańczone były śnienia. Każde śnienie związane było z jakimś miejscem, na ziemi usypany był wzorek z kolorowej ziemi przedstawiający to miejsce. Śnienia były własnością poszczególnych rodzin, nie każdy miał prawo tańczyć każde śnienie. W rodzinach śnienia przekazywane były z pokolenia na pokolenie, to te właśnie rodziny opiekowały się miejscami, które powierzyli im praprzodkowie. Takie było odwieczne prawo.
Mniej więcej dwieście lat temu zaczęli do Australii przybywać ludzie, którzy nie znali odwiecznego prawa. Ci ludzie mieli inne prawo, które głosiło, że ziemię można kupić za pieniądze, a nabywca może potem na tej ziemi robić co chce. Może tam wyciąć wszystkie drzewa, może zastrzelić wszystkie zwierzęta, może wywiercić dziurę w ziemi i wyssać wszystką wodę, która jest tam ukryta. Nie musi się przejmować tym, że wtedy woda zniknie też z innych miejsc, w których wcześniej była ukryta.
Zresztą w Australii ci nowoprzybyli kupowali ziemię nie od tych ludzi, którzy mieszkali tam od tysiącleci, tylko od własnej królowej. No bo jak kupić ziemię od koczowników, którzy chodzą po pustyni w małych grupkach, a przy jednym źródełku zatrzymują się zaledwie na kilka dni? Chodzą nago, nie myją się, nie wznoszą żadnych budowli i w ogóle są niewiarygodnie prymitywni.
Obraz Emily Kame Ngwareye
Ci nowoprzybyli nie byli prymitywni, o nie. Potrafili cały świat opłynąć na wielkich statkach. Potrafili robić narzędzia z żelaza i tymi narzędziami wycinać lasy. W swoim własnym kraju wycięli lasy po to, by mieć gdzie wypasać owce. Owce wypasali, bowiem w swoim kraju ci ludzie nie chodzili nago, tylko sporządzali sobie ubrania z włosia ukradzionego zwierzętom. Owce się do tego nadawały, bo miały ciepłe futerko, a właściciele regularnie strzygli je na łyso i sami użytkowali tak pozyskane włosie. W dodatku to włosie mogli sprzedawać i zarabiać na tym pieniądze, dlatego chcieli hodować jak najwięcej owiec. Kiedy już wycięli wszystkie lasy w swoim kraju, przenieśli się do Australii, gdzie nawet nie musieli lasów wycinać, bo duża część kraju porośnięta była tylko trawą. Kupowali więc tę ziemię od swojej królowej i hodowali owce.
Nowoprzybyli nie mieli w zwyczaju malowania ciała, dla nich ważniejsze było wdziewanie ubrania zrobionego ze zwierzęcego włosia. Tak jak krajowcy malowali odpowiednie wzory na odpowiednie okazje, tak przybysze wdziewali na każdą okazję odpowiednie ubrania. Mieli też swoje śnienia uczące ich jak należy postępować w życiu, ale te śnienia nie mówiły nic na temat tego gdzie znaleźć wodę na pustyni (trudno się temu dziwić, w ich własnym kraju ciągle padało i znalezienie wody nie stanowiło żadnego problemu). Nie usypywali też na ziemi obrazów z piasku ilustrujących śnienia, ilustracje do ich śnień malowane były na deskach albo na płótnie rozpiętym na ramie. Obrazy tak powstałe umieszczane były pionowo w specjalnych budynkach z kamienia, w których odbywały się ceremonie związane ze śnieniami.
Tych stawianych pionowo obrazów nie niszczono po zakończeniu ceremonii, zostawały one w tym samym miejscu długo, przez wiele lat. Dla samej ceremonii wszystkie obrazy były tak samo ważne, ale niektóre z nich były szczególnie piękne, czasem tak piękne, że ludzie przybywali z daleka tylko po to, by zobaczyć ten właśnie a nie inny obraz. Z czasem twórcy takich szczególnie pięknych obrazów zdobywali sławę i dostawali zamówienia, by malować obrazy w konkretnych miejscach, dostawali za to dużo pieniędzy. Dostawali również zamówienia na malowanie innych obrazów, nie tylko takich związanych ze śnieniami. Na przykład portretów tych osób, które sprzedawszy dużo zwierzęcego włosia miały dużo pieniędzy. Kiedy te osoby umarły, ich bliscy wieszali sobie te portrety na ścianach dla przypomnienia chwil z nimi spędzonych. A kiedy coraz więcej ludzi zaczęło mieszkać w miastach, niektórzy zamawiali sobie portrety pięknych krajobrazów poza miastem, dla przypomnienia dalekich wycieczek i pięknych chwil w tych miejscach spędzonych.
Świat białego człowieka zmieniał się, nie trwał niezmiennie przez tysiąclecia. Nie tylko, że wymyślono nowe, szybsze sposoby przeróbki zwierzęcego włosia na ubrania, tak że zwiększał się popyt na to włosie (a tym samym na ziemię, na której można by hodować owe zwierzęta). Wymyślono także maszynę, która potrafiła namalować portret w ciągu kilku sekund, i to bardzo wierny portret, wierniejszy niż jakikolwiek portret namalowany ręką malarza.
Wtedy niektórzy malarze zaczęli malować inaczej. Pewna grupa zaczęła malować krajobrazy rozmazane, bardzo różniące się od tego, co mogłaby zrobić maszyna. Ci malarze byli kontrowersyjni, pisano o nich duża w gazetach, a skoro o nich pisano, stali się sławni. Skoro stali się sławni, wiele osób chciało kupować ich obrazy, w związku z tym ceny tych obrazów rosły. Następne pokolenia malarzy widząc, że kontrowersyjność można przełożyć na pieniądze – zaczęły malować obrazy przedstawiające nie rozmazany krajobraz, tylko po prostu nic, czyste abstrakcje. Jeśli dzięki tym obrazom byli kontrowersyjni, a co za tym idzie sławni, ich obrazy rosły w cenie. Te obrazy nie przedstawiające nic wieszane były na ścianach domów bogatych ludzi.
Fragment Obrazu Emily

W tym momencie zeszły się ścieżki dwóch kultur pozornie zupełnie do siebie nieprzystających.
Pierwotni mieszkańcy Australii też przeszli ewolucję, w dużej mierze pod wpływem tego, co robili ci nowoprzybyli. Kiedy hodowcy kupowali od swojej królowej ziemię i wprowadzali się ze swymi owcami, pierwotni mieszkańcy musieli stamtąd uciekać, a to dlatego, że owce zjadały całą trawę i z tej okolicy znikały kangury, które dla krajowców stanowiły podstawę pożywienia. Rząd Jej Królewskiej Mości wcale nie chciał być okrutny i gotów był karmić wygnanych pierwotnych mieszkańców, a żeby to umożliwić, budował osiedla skupiające wypędzonych koczowników. Rząd chciał też tych dzikusów ucywilizować, posłać dzieci do szkoły. I na szkolnym podwórku nastąpiło pierwsze spotkanie. Pierwsze rzeczywiste spotkanie, a nie tylko wzajemne przyglądanie się sobie z daleka.
Pierwsze z tych spotkań miało miejsce w 1971 roku w osiedlu Papunya położonym paręset kilometrów na zachód od Alice Springs. W tamtejszej szkole nauczycielem zajęć plastycznych był Geoffrey Bardon, który zachęcał dzieci do rysowania tradycyjnych wzorów. Na te zachęty odpowiedzieli przede wszystkim ojcowie tych dzieci, na murze szkoły namalowali Śnienie Miodnej Mrówki. Bardon nie przestawał zachęcać, a dodatku przywiózł dużą ilość farb akrylowych, w związku z czym owi ojcowie malowali dalsze śnienia, już nie na ścianach, tylko na przenośnych płytach pilśniowych, albo i na płótnie. Te śnienia na płótnie bardzo przypominały abstrakcyjne obrazy, w dodatku były bardzo wyważone kompozycyjnie i znakomicie nadawały się na to, by je powiesić na ścianie rezydencji. A na dobitkę pojawiła się kontrowersja, która przysporzyła autorom sławy. Kontrowersja dotyczyła podejmowanego tematu, acz zrozumiała była tylko dla australijskich krajowców, biali zupełnie nie rozumieli o co chodzi. Te obrazy tylko przypominały abstrakcje, w rzeczywistości przedstawiały one jak najbardziej konkretne rzeczy, w dodatku takie, które mogli oglądać tylko wtajemniczeni. Kiedy w Alice Springs zorganizowano wystawę tych obrazów, w mieście wybuchły zamieszki. Wtajemniczonymi mogli być tylko dorośli mężczyźni, kobiety w żadnym razie nie powinny tych obrazów oglądać. Wystawę zamknięto po paru dniach, obrazów więcej nie pokazywano, ale o autorach pisano w gazecie, więc od razu podskoczyły ceny ich malowideł. Malarze ci zmienili temat i nie podejmowali tematów objętych tajemnicą, ale sława kontrowersji robiła swoje i ceny obrazów rosły. Najsłynniejsi malarze z Papunya, tacy jak Clifford Possum i Johnny Warrankula, sprzedawali obrazy za dziesiątki, a czasem nawet za setki tysięcy dolarów.
Drugie spotkanie miało miejsce w osiedlu Utopia położonym paręset kilometrów na północny wschód od Alice Springs. Tam nauczycielki w szkole zauważyły, ze kobiety odprowadzają dzieci do szkoły, a następnie czekają na te dzieci cały dzień na szkolnym podwórku. Może by w takim razie wymyślić jakiś program dla mam? Może na przykład mogłyby robić coś, co by potem mogły sprzedać? Byłyby wtedy mniej zależne od państwowych zasiłków. Na przykład farbować wzorki na koszulkach metodą batiku? Kilka kobiet entuzjastycznie podjęło ten pomysł i farbowało koszulki w fantazyjne wzory. Potem te koszulki sprzedawane były turystom w sklepie w Alice Springs.
Tymczasem Rodney Gooch, kierownik tego sklepu w Alice Springs, uznał że te wzory są znakomite, można by z nich zrobić wystawę i pokazać w wielkich miastach na wybrzeżu, tylko lepiej zrobić je nie na koszulkach, tylko na całym zwoju jedwabiu. Projekt został omówiony, jedwab i wszelkie materiały dostarczone uczestniczkom i w 1988 roku wystawa była gotowa. Na jedwabiach pojawiłysię nie pstre wzorki, tylko (jakżeby inaczej) śnienia. Wystawa okazała się niezwykłym sukcesem, pokazywana była nie tylko w miastach Australii, ale także w Europie i w Ameryce. Ale nie na tym koniec.
Emily Kame Ngwareye
Rodney Gooch uważał, że trzeba iść za ciosem. Malarze z Papunya (ci, których obrazów nie powinny oglądać kobiety) byli już wtedy znani w świecie, za ich obrazy płacono tysiące dolarów. Tak się jednak składa, że w świecie białego człowieka batik uważany jest za rzemiosło artystyczne, mimo że jest znacznie trudniejszy do wykonania niż obraz malowany farbami akrylowymi. Obraz akrylowy uważany jest za prawdziwą sztukę i można go sprzedać za znacznie większe pieniądze, nawet jeśli przedstawia to samo, co batik. A przecież batik to nie jest tradycyjne rzemiosło australijskich krajowców, technika ta została podsunięta kobietom z Utopii przez osoby z zewnątrz. Dlaczego nie podsunąć im farb akrylowych? Następna wystawa objazdowa mogłaby się składać z obrazów malowanych akrylem przez mamy z Utopii.
Pomysł zrealizowano, efekt był piorunujący. Szlak był już przetarty przez tatusiów z Papunya, więc pewnie trochę można się było tego spodziewać, tym niemniej dla samych autorek musiało to być zaskoczenie – w ciągu krótkiego czasu z mam nie wiedzących co zrobić ze swoim czasem i czekających przed szkołą na dzieci zmieniły się w artystki o światowej sławie. Zwłaszcza niektóre z nich, a zwłaszcza tak naprawdę jedna.
Do osiedli krajowców na pustyni zaczęli przyjeżdżać właściciele galerii z miast na wybrzeżu, przywozili farby i płótno i płacili za godzinę pracy. Płótno zresztą rozkładane było na podłodze, krajowcy stawiali na nim kropki tak samo jak wtedy, kiedy usypywali śnienie z piasku do ceremonii. Właściciel galerii następnie rozpinał namalowany już obraz na blejtramie i sprzedawał go w swojej galerii za tysiące. Za tysiące, bo skoro sława była międzynarodowa, to i cena musiała być odpowiednia.
Emily Kame Kngwarreye brała udział w pracach grupy tworzącej batiki od samego początku, jej prace przedstawiające śnienia były na zbiorowej wystawie w 1988 roku. Malować zaczęła dopiero rok później, kiedy Rodney Gooch przywiózł do Utopii farby. Miała wtedy około 70 lat (dokładna data urodzin nie jest znana). Od tego momentu do swojej śmierci we wrześniu 1996 roku namalowała kilka tysięcy obrazów. Są to płótna pokryte kropkami lub kreskami, podobnie jak w przypadku innych twórców z serca Australii, ale w tych obrazach jest coś, czego nie da się zdefiniować, ale co powoduje, że można się w nie wpatrywać jak w obrazy Cezanna.
Daty tej zawrotnej kariery zaczętej w późnym wieku (nigdy nie mów, że na coś jest za późno): w 1988 roku pierwsza zbiorowa wystawa batiku, która objechała świat; 1989 – pierwsza zbiorowa wystawa malarstwa akrylowego; 1990 – pierwsza indywidualna wystawa w Sydney; później szereg wystaw zbiorowych i indywidualnych, a w roku 1997 (po śmierci) Biennale w Wenecji.
Historia kołem się toczy, etnologia czasem też. W latach siedemdziesiątych biali entuzjaści dostarczali krajowcom materiałów do malowania i okazało się, że tak powstałe obrazy znakomicie się sprzedają. Później właściciele galerii sami zaczęli szukać artystów w osiedlach na pustyni, by sprzedawać ich obrazy w wielkich miastach. Dziś te kropkowane obrazy są tak popularne, że postrzegane są niemal jak tradycyjna sztuka ludowa australijskich krajowców. Oferują je turystom galerie w Alice Springs i w miasteczku turystycznym pod górą Uluru. Obrazy oferowane w galeriach kosztują po parę tysięcy dolarów, ale wszędzie tam, gdzie przyjeżdżają turyści, krajowcy z pobliskiego osiedla przyjeżdżają starymi samochodami i siedząc na ziemi oferują podobne obrazki po kilkadziesiąt dolarów.
Jak tu czegoś takiego nie kupić? Zwłaszcza że przy okazji można sobie zrobić seflie z artystką.

Selfie z atrystką


Zarówno ten tekst, jak i inne na podobny temat, można przeczytać w mojej książce "ART ETNO"
 


Sunday, November 18, 2018

Czy możemysię czegoś nauczyć od Aborygenów?



Krajobraz centralnej Australii widziany z lotu ptaka
W XIX wieku karawany odkrywców z wielbłądami wyprawiały się na pustynię Gibsona. Odkrywcy ci uznali, że te tereny nie nadają się do zamieszkania. Rosły tam wprawdzie kępy drzewek i traw, ale te drzewa to tylko pustynne eukaliptusy, którym starczał deszcz raz do roku. A deszcz tam padał tylko wtedy, kiedy nad Oceanią szalały cyklony niosące ze sobą wyjątkowo gęste chmury. Chmury te przełamywały się przez góry i wtedy nad pustyniami były powodzie. Woda spływała do okresowych jezior, ale te wkrótce wysychały i przez resztę roku panowała susza. Jak mieszkać w takim klimacie? Nawet owiec nie da się tu hodować. Uznano ten teren za bezludny i zostawiono go w spokoju.
Spokój został zakłócony, kiedy w połowie XX wieku Wielka Brytania chciała wypróbować swoją świeżo skonstruowaną bombę atomową i szukała do tego celu jakiegoś bezludnego miejsca. Nad pustynią Gibsona zaczęły latać samoloty i widziano z góry, że to miejsce nie jest tak zupełnie bezludne, że jednak ktoś tam mieszka. W takim razie trzeba coś zrobić, żeby teren jednak był bezludny. Znów zorganizowano wyprawy, tym razem samochodami terenowymi, by tych tajemniczych mieszkańców pustyni odnaleźć i gdzieś przesiedlić. Okazało się, że ci ludzie tam mieszkają niezupełnie legalnie. Po pierwsze, chodzą po pustyni na golasa, a w Australii chodzenie nago w miejscach publicznych jest nielegalne. Ponadto ci ludzie znajdują się na terytorium Australii, ale nie mają australijskiego obywatelstwa, nigdzie nie ma ich aktów urodzenia, nie znają też urzędowego w Australii języka angielskiego.
W kręgach antropologów wywołało to pewną sensację, bowiem najwyraźniej odkryto ludzi z epoki kamienia gładzonego, którzy jak dotąd nie mieli żadnego kontaktu z cywilizacją. Pisano o nich jak o ludziach pierwotnych nie posiadających prawie żadnej wiedzy, choć jednocześnie podziwiano ich za umiejętność nie tylko przeżycia, ale nawet utrzymania rodziny na pustyni, gdzie mieszkaniec Sydney zostawiony samemu sobie nie przeżyłby nawet tygodnia. Wraz z tym odkryciem pojawił się problem: przecież nowoczesny kraj w połowie XX wieku nie może sobie pozwolić na to, by jacyś jego mieszkańcy chodzili nago po pustyni i żywili się jaszczurkami. Trzeba dla nich stworzyć osiedla, gdzie mogliby jeść jakieś cywilizowane potrawy siedząc przy stole, trzeba im też dać ubrania, bo przecież za chodzenie nago mogą być aresztowani. No i dzieci trzeba do szkoły posłać, bo w cywilizowanym kraju takim jak Australia istnieje obowiązek szkolny. Nieposyłanie dzieci do szkoły jest nielegalne.
Aborygeni jedzący do syta
Stworzono kilka takich osiedli. Największym z nich, a także najbardziej znanym, jest Papunya, położona 240 km na zachód od Alice Springs. Papunya jest najbardziej znana, ponieważ w 1971 roku przyjechał tam Geoffey Bardon, by pracować w szkole jako nauczyciel sztuk plastycznych. Bardon był jednym z niewielu, dla których praca w takim miejscu nie była czymś w rodzaju zesłania. Przybyszom z pustyni Papunya była przedstawiana jako mlekiem i miodem płynąca, istotnie mogli tu codziennie jeść do syta, co na pustyni nie zawsze miało miejsce. Ale mimo oficjalnych dobrych chęci, nie było zrozumienia międzykulturowego. Przybysze z pustyni nie widzieli związku z jedzeniem, które wszyscy dostają w stołówce, a wykonywaniem innych, zupełnie niezwiązanych z jedzeniem czynności. Takich jak zamiatanie podwórza, doglądanie ogródka (w którym jedzenie wcale nie rośnie), albo mycie zamkniętych pomieszczeń, w których kazano im robić kupę. Kto to w ogóle widział, żeby kupę robić w zamkniętym pomieszczeniu! Tymczasem zdaniem zarządu przybyszów z pustyni trzeba było nauczyć, że na jedzenie trzeba zarobić i wyznaczył rezydentom zadania do wykonywania. Zdaniem zarządu przybysze powinni się nauczyć mieszkać w domach, które specjalnie dla nich zbudowano, tymczasem przybysze, jeśli się już dali namówić do spania w zamkniętych pomieszczeniach, traktowali te pomieszczenia tak jak każde inne miejsce na pustyni, gdzie się przebywało ledwie kilka dni i gdzie śmieci się wyrzucało byle gdzie. Zarząd uważał, że domostwa przybyszów są zaśmiecone, a przybysze uważali, że to wina zarządu, który każe im tak długo w jednym miejscu przebywać. Zarząd uważał, że przybysze z pustyni są brudni, nie myją się i nie piorą odzieży, a przybysze nie mogli zrozumieć, jak można cenną wodę marnować na mycie, nie mówiąc o praniu. Zresztą to zarząd kazał im te ubrania nosić.
Tak czy owak biali przybysze z wielkich miast woleli ograniczać kontakt z czarnymi przybyszami z pustyni do godzin służbowych, dla czarnych przybyszów z pustyni był nawet zakaz wstępu na osiedle, gdzie mieszkali biali przybysze z miast. Czarni przybysze z pustyni także ograniczali ten kontakt do minimum. Nawet nie próbowali przekonać białych przybyszów, że ci mogliby się jeszcze czegoś nauczyć. Było oczywiste, że biali przybysze nie wykazują nawet cienia zainteresowania tym, co mężczyzna powinien wiedzieć.
Dzieci mają iść do szkoły, ale jak tu uczyć dzieci, które nawet nie znają angielskiego? Szwargocą między sobą w jakimś nieznanym narzeczu i są nieposłuszne, ale też jak mają być posłuszne, skoro nie rozumieją co się do nich mówi? Rodzicom też nie można powiedzieć, żeby wpłynęły na swoje pociechy, bo rodzice też nie znają angielskiego. A w takim razie co, nauczyciele mają się uczyć języków Pintupi albo Piciandziara? Albo obu i jeszcze paru innych, bo w Papunya zgromadzono ludzi z różnych rejonów i mówiących różnymi językami. Jeszcze z ludźmi Arrente, pochodzącymi z terenów wokół Alice Springs, można się jakoś porozumieć, bo oni zetknęli się z przybyszami z miast wcześniej, niektórzy pracowali nawet jako kowboje na farmach, ale Pintupi zostali przywiezieni prosto z pustyni i świat białego człowieka to dla nich zupełna abstrakcja. Czy można się dziwić nauczycielom, że pracę na takiej placówce traktowali jak zesłanie?
Clifford Possum - malowidło na ścianie muzeum w Alice Springs
Geoffrey Bardon był inny, on właśnie chciał pracować z krajowcami, nawet się nauczył trochę języka Pintupi. Był nauczycielem plastyki świeżo po studiach, pełen nowych teorii na temat tego jaką rolę sztuka może odegrać w edukacji. Zgodnie ze współczesnymi teoriami sztuka ma wyrażać osobowość tego, kto tę sztukę tworzy, nie ma być naśladownictwem. Kiedy Bardon zaczął pracować w szkole w Papunya, zauważył coś ciekawego: tamtejsze dzieci w klasie rysowały kowbojów w stylu zupełnie europejskim, ale kiedy bawiły się na podwórku, rysowały w piasku zupełnie inne, skomplikowane wzory. Bardon mówił dzieciom, że w klasie też powinny rysować w swoim tradycyjnym stylu. Dzieci poszły do domu, a rano przyszły z ojcami. Ojcowie powiedzieli, że dzieci tego nie mogą zrobić, ale oni mogą i zrobią. Powiedzieli, że Papunya stoi w miejscu związanym ze Śnieniem Miodnej Mrówki, dlatego oni namalują Śnienie Miodnej Mrówki na ścianie szkoły. Okazało się, że czarni mieszkańcy Papunya to wytrawni plastycy, malowali zgodnie z prastarą tradycją, tylko medium było nowe. Takie plastyczne przedstawienie śnienia istnieje trochę na takiej zasadzie jak utwór muzyczny, który wykonywany jest w odpowiednim momencie, ale to nie znaczy, że kiedy nie jest wykonywany to nie istnieje. Ilustracje śnień wykonywano od pokoleń tylko na czas ceremonii na ziemi, w miejscu gdzie odbywały się tańce. Usypywano je z kolorowego piasku, często był to bardzo skomplikowany wzór, na którym następnie tańczono, tak że w końcu z tego śnienia nic nie zostawało. Tym razem Śnienie Miodnej Mrówki namalowane zostało na ścianie szkoły i zostało na nieco dłużej.
   Ale ani Bardon, ani twórcy malowidła nie zamierzali na tym poprzestać. Dla krajowców czymś niezwykłym było, że ktoś z białych przybyszów zainteresował się tym, co oni naprawdę mają do powiedzenia. Dla Bardona niezwykłym odkryciem było, że krajowcy maja dawną tradycję tworzenia obrazów i namawiał twórców, by tworzyli w bardziej trwałej materii. Kupował im farby akrylowe i płyty pilśniowe, obrazy powstałe w ten sposób krajowcy mogliby sprzedać i mieć w ten sposób własny dochód, nie musieliby żyć z zasiłków. A styl malowanych śnień idealnie pasował do panującej wówczas na rynku sztuki mody na abstrakcję. Na piasku śnienia usypywane były z malutkich kupeczek piasku, na płycie pilśniowej były to charakterystyczne kropeczki układające się we wzór. Bardon dostarczał materiałów, twórcy przychodzili do szopy za szkołą i tam malowali akrylami na płytach pilśniowych. Kiedy powstała pewna ilość tych obrazów, Bardon załadował je do samochodu i zawiózł do Alice Springs, gdzie znalazł galerię gotową te obrazy wystawić i sprzedać. W ciągu roku 1971-12, kiedy pracował w Papunya, Bardon był kilka razy w Alice Springs, za każdym razem z nowym ładunkiem obrazów. Obrazy te kupowali przejezdni turyści po kilkadziesiąt albo i sto kilkadziesiąt dolarów. To była spora suma dla twórców, z których niektórzy ledwie kilka lat wcześniej przyszli z pustyni, gdzie nie zarabiali nic (i tak naprawdę nie wiedzieli co to są pieniądze). 
Johnny Warnakula - obraz w muzeum w Alice Springs
Co ciekawe, obrazy te nie były kupowane jako ciekawostki etnograficzne tylko jako dzieła sztuki współczesnej. Idealnie się wpisywały w nurt modnej wtedy abstrakcji. W Alice Springs w 1971 roku sensację wzbudził niejaki Kaapa Tjampitjimpa, też mieszkaniec Papunya, który wygrał główną nagrodę w konkursie na współczesny obraz. Nie był to bynajmniej konkurs dla krajowców, startowali w nim najzupełniej biali artyści z regionu, a jury też się składało z najzupełniej białych ekspertów. Rok później Muzeum w Darwin, które kupiło kolekcję kilku twórców z Papunya, zorganizowało objazdową wystawę pokazywaną w kilku miastach Australii. Była ona w Sydney i w Melbourne, a w 1974 roku wystawiono ją w Alice Springs. Okazało się, że po paru dniach trzeba ją zamknąć. Dlaczego? Bo krajowcy z innych osiedli demonstrowali, rzucali kamienie i włócznie. Takie rzeczy absolutnie nie powinny być wystawiane na widok publiczny! Biali przyjaciele krajowców nie mogli tego zrozumieć. Jak to? To przecież chyba dobrze, że doceniana jest sztuka Aborygenów, że robione są wystawy? Nic z tego nie rozumiejąc organizatorzy wystawę zamknęli i sprawa przycichła. Wystawione obrazy na wszelki wypadek zamknięto w piwnicy muzeum w Darwin.
Jednakże galerie na wybrzeżu nadal wystawiały te obrazy, a ich ceny powoli rosły. Właściciele galerii, widząc że można na tym zarobić, wysyłali swoich agentów do Alice Springs, dostarczali artystom płótno i farby, kupowali od nich obrazy, a następnie sprzedawali na wybrzeżu po sporo wyższej cenie. Ceny rosły i rosły, wokół artystów z pustyni zaczynała się tworzyć legenda. W końcu w latach dziewięćdziesiątych agent domu aukcyjnego Sotheby wpadł na pomysł, by znaleźć te najwcześniejsze obrazy z Papunya, które przygodni turyści kupowali po kilkadziesiąt dolarów, i sprzedać je na aukcji. Rezultat przeszedł wszelkie oczekiwania, obrazy się sprzedawały po kilkadziesiąt tysięcy. Liderem początkowo był Clifford Possum Tjapaltjarri, którego obraz „Love Story”, sprzedany w 1972 roku za 60 dolarów, na aukcji w 1995 zmienił właściciela za prawie sześćdziesiąt tysięcy. Pięć lat później rekord pobił Johnny Warangkula Tjupurula, którego obraz „Water Dreaming at Kalipinypa” z 1972 roku sprzedany został za ponad czterysta tysięcy. Kupił go milioner z Ameryki.
Obrazy Aborygenów na sprzedaż
Tu pojawił się problem: jak to, najcenniejsze arcydzieła mają opuszczać granice kraju? Wiadomo, że Amerykanie mają najwięcej milionerów, ale co w takim razie zrobić? W europejskich krajach są przepisy zakazujące wywozu dziedzictwa narodowego za granicę. W Australii wprawdzie nie ma dzieł mistrzów renesansu, ale może sztuka Aborygenów może być jakoś odpowiednikiem? Tylko na jakiej podstawie wydać zakaz wywozu? Przecież to nie są zabytki sprzed kilkuset lat, artyści nierzadko jeszcze żyją. Komisje rządowe powołały ekspertów z muzeów etnograficznych, ale dla tych ekspertów to też była zagadka, obrazy malowane akrylem na płycie pilśniowej nie mają miejsca w kulturze koczowników. W końcu ktoś wpadł na pomysł, by zapytać samych twórców, co na ten temat myślą. Do Alice Springs wybrały się dwie panie, jedna przedstawicielka komisji rządowej, druga ekspertka, ale nie z muzeum etnograficznego, tylko historyk sztuki, która w ramach pracy naukowej spisała biografie głównych twórców z Papunya i znała ich osobiście.
Panie spotkały się z jednym z malarzy w lokalu w Alice Springs. Pani ekspert otwarła komputer, żeby omówić poszczególne obrazy, które właśnie miały być sprzedawane na aukcji. Skoro tylko pojawiły się na ekranie, malarz powiedział ostro:
   „Zamknij to. Nie będziemy na ten temat rozmawiać. Nie mieliście jakiegoś faceta, żeby z wami przyjechał?”
Okazało się (kiedy w końcu znalazł się facet), że obrazy, które pani ekspert miała w komputerze, mogą oglądać tylko mężczyźni. Są to obrazy usypywane z kolorowego piasku w czasie inicjacji młodych mężczyzn. Kobiety i dzieci nie powinny w ogóle tego widzieć.
A w takim razie dlaczego oni w ogóle malowali te obrazy, wieszali w galerii, sprzedawali?
Zaszło jedno wielkie nieporozumienie. Artyści, którzy ledwie kilka lat wcześniej po raz pierwszy zobaczyli białego człowieka, nie wiedzieli co to jest galeria, nie mieli pojęcia co biali ludzie zrobią z ich obrazami. Zupełnie prawdopodobnym jest, że za oczywiste uważali, że to co robią mężczyźni pozostanie między mężczyznami, nie będzie wystawiane tam, gdzie zobaczyć to będą mogły kobiety. Publiczna wystawa w Alice Springs spowodowała zamieszki, od tego czasu malarze z Papunya zmienili tematykę, odtąd tematy tabu nie pojawiały się w ich obrazach. Ale te najwcześniejsze obrazy zostały już sprzedane i ich autorzy nie mieli wpływu na to, co się z nimi działo.
Obraz, który twórca sprzedał za kilkadziesiąt dolarów po kilkudziesięciu latach sprzedany został za setki tysięcy, ale twórca nie dostał z tego ani grosika. Zapewne coś jednak zyskał, przypuszczalnie podskoczyły ceny jego nowych obrazów. Ale tu wcale nie o ceny chodzi. Raczej chodzi oto – jak to się stało, że obraz, którego temat był tabu (czyli święty) stał się po prostu towarem, który się kupuje i sprzedaje. Czego tu nie rozumiemy? Może możemy się od koczowników z pustyni czegoś nauczyć? Może zamieszki w Alice Springs miały znaczenie również dla nas?
A może po prostu tak musi być, świat zmierza w tym kierunku i już niedługo nadejdzie czas, kiedy Matkę Boska Częstochowska będzie można sprzedać, jeśli ktoś wyłoży odpowiednie pieniądze?


Matka Boska Cz estochowska


Zarówno ten tekst, jak i inne na podobny temat, można przeczytać w mojej książce "ART ETNO"
 

Friday, October 12, 2018

Mistrzowie z Ziemi Arnhema

Krajobraz Ziemi Arnhema

W 1912 roku odkryto a Ziemi Arnhema tradycję malarstwa trwającą od czasów niepamiętnych.
Zaskakujący jest sam fakt, że akurat w tym kraju istniała wielowiekowa tradycja. Jest to kraj dziki i niegościnny, gdzie przez trzy miesiące w roku leje nieprzerwanie, pełne krokodyli rzeki występują z brzegów, a potem przez dziewięć miesięcy nie pada wcale i rzeki zamieniają się w rządek zatęchłych bilabongów. Trudno tam nawet bydło wypasać. Biali nie chcieli się tam osiedlać i jeszcze na początku XX wieku był to kraj ciemnoskórych koczowników polujących na kangury. I - co właśnie zdumiewające, - kultywujących odwieczną tradycję malarstwa.
W 1912 roku antropolog Baldwin Spencer, profesor uniwersytetu w Melbourne, przyjechał do Oenpelli prowadzić badania naukowe. Zauważył on, że mieszkający tam członkowie ludu Kakadu malują różne zwierzaki i inne postacie na ścianach wznoszonych w porze deszczowej szałasów z kory eukaliptusa. Profesor Spencer zamówił nawet kilka takich malowideł na osobnych wyciętych kawałkach kory i zabrał je do muzeum w Melbourne. Znajdują się tam do dziś.
Oenpelli to była farma na pograniczu cywilizacji. Założył ją w 1906 roku poszukiwacz przygód Paddy Cahill. Paddy Cahill to był człowiek pogranicza, znał Aborygenów, nauczył się kilku ich języków i niektórych zatrudniał na swojej farmie. Ale było do dosłownie pogranicze, dalej na wschód było bezdroże pośród fantastycznych skał, pośród których trudno było nawet podróżować. Mieszkali tam Aborygeni nie znający jeszcze białego człowieka. Były to ludy o przedziwnych zwyczajach, prawdziwa gratka dla antropologów.
Zwyczaje były iście zdumiewające. Był to jeszcze na początku XX wieku kraj bezustannie toczonej wojny na włócznie rzucane przy pomocy miotacza i mogące przebić człowieka z odległości kilkuset metrów. To akurat nie było zdumiewające, natomiast jak najbardziej zdumiewające były zwyczaje związane z zawieraniem pokoju. Wszyscy się gromadzili na ceremonii, a na znak pokoju wodzowie wymieniali żony, przy czym ta wymiana konsumowana była natychmiast, na oczach zgromadzonych. Do konsumpcji takiego znaku pokoju nie trzeba się było rozbierać, bo wszyscy i tak chodzili nago cały czas. Ale też ani chodzenie nago, ani ten oryginalny znak pokoju nie oznaczały rozpustnego życia. Żony wymieniane były tylko na moment ceremonii, poza tym wszyscy dobrze wiedzieli kto jest czyja żoną. Wszyscy też wiedzieli, że za kradzież żony można być przebitym włócznią. Odzyskana żona karana była łagodniej, przebijano jej włócznią tylko udo, a ona bynajmniej nie narzekała na taki los. Raczej odwrotnie, gdyby jej takiej kary odmówiono, to mogłaby podejrzewać, że nie jest dość atrakcyjna. Okazywanie szacunku też mogło zdumiewać przybysza z innej cywilizacji. Jeśli zmarł czcigodny członek klanu, to jego ciało było pieczone i zjadane przez wszystkich jego krewnych, a kości następnie umieszczane w trumnie, którą koczowniczy mieszkańcy tej ziemi przenosili wszędzie tam, gdzie się przemieszczali. Tak że na tym tle malowanie ścian domostw było zachowaniem zrozumiałym, nawet jeśli te domostwa były tylko tymczasowe i nawet, jeśli malowane stwory były dziwaczne dla oka przybysza z innej cywilizacji.
Bilabong
Ziemia Arnhema to był jeszcze w XX wieku kraj nieznany. W czasie drugiej wojny światowej toczono o nią bitwy lotnicze i morskie, ale dopiero w 1948 roku wysłano australijsko-amerykańską wyprawę naukową, by dokładnie kraj zbadała. Wyprawa ta, pod kierownictwem C.P. Mountforda, prowadziła również badania antropologiczne i kolekcjonowała malowidła. Zebrano wtedy największą kolekcję malowideł na korze z okresu przed powstaniem rynku sztuki aborygeńskiej. Dzięki tym zbiorom można dziś zaobserwować jak się ta sztuka zmieniała, kiedy ten rynek powstał.
Antropolodzy zauważyli, że szałasy były wprawdzie malowane, podobnie jak te przenoszone z miejsca na miejsce trumny, ale było bynajmniej bez znaczenia co było na nich namalowane. Tylko członek konkretnego klanu mógł malować pewne wzory, te wzory były własnością klanu i nikt inny nie mógł ich malować. Podobnie było z wzorami malowanymi na ciele. Od święta trzeba się było odpowiednio wymalować, tak samo jak członkowie europejskiej cywilizacji od święta się odpowiednio ubierają. I tak jak Europejczycy po ubraniu mogą natychmiast poznać z jakiej kto jest grupy społecznej, tak na Ziemi Arnhema krajowcy po malowanym na ciele wzorze natychmiast poznają z jakiego kto jest klanu.
Ale to nie wszystko - krajowcy z Ziemi Arnhema tworzyli na korze malowidła ilustrujące mity (w Australii zwane zwykle "śnieniami"), które służyły do instrukcji w czasie ceremonii inicjacji dorastających chłopców. Przy czym każde malowidło miało znaczenie zewnętrzne, które wyjawiano chłopcom, i drugie, głębsze znaczenie wewnętrzne, które wyjawiano dopiero dojrzałym mężczyznom. Po ceremonii malowidło było wyrzucane. Chyba że namalowane było na ścianie jaskini. W zachodniej części Ziemi Arnhema sporo jest takich jaskiń z malowidłami, z których niektóre udostępnione zostały do oglądania dla turystów, inne nadal są dostępne tylko wtajemniczonym. Czasem takie malowidło kupił jakiś antropolog, w takim przypadku wylądowało w muzeum w którymś z wielkich miast na wybrzeżu. W każdym razie jedno było jasne: na Ziemi Arnhema malarstwo było sztuką jak najbardziej rodzimą. Malowano na korze eukaliptusa pędzlem zrobionym z patyka, jako barwników używano minerałów białych, czarnych, żółtych i czerwonych, a jako spoiwo używany był sok rodzimej orchidei.
Malowidło naskalne z Ziemi Arnhema
Ale nie tylko antropolodzy chcieli jechać do tego tajemniczego i niegościnnego kraju. Ten kraj golasów, którzy nigdy nie słyszeli o Chrystusie, był polem do popisu dla misjonarzy. W 1925 roku kościół anglikański wysłał misjonarzy do Oenpelli, dziesięć lat później kościół metodystów założył na wschodnim wybrzeżu Ziemi Arnhema misję o nazwie Yirrkala. Misjonarzem, który wybrał odpowiednie miejsce płynąć stateczkiem wzdłuż wybrzeża był Wilbur Chaseling. Wkrótce to właśnie te dwa ośrodki stały się głównymi punktami spotkania między cywilizacjami.
Dla pierwszych misjonarzy wyzwaniem była panująca wśród krajowców moda na chodzenie w stroju adamowym. Dzielny misjonarz może pojechać w dzikie miejsce i zbudować tam kościół, ale przecież nie może do tego kościoła wpuścić ludzi chodzących na golasa! To przecież oczywiste! Acz moda, jak to moda, się zmienia. Już Wilbur Chaseling w swojej książce "Yulengor" pisał, że w latach dwudziestych XX wieku wśród młodzieży nastała moda na ubieranie się. Oczywiście golas z buszu nie mógł tak po prostu pójsć do sklepu w Darwin u kupić ubrania. Odzież noszona przez krajowców Ziemi Arnhema w latach dwudziestych uzyskana była zupełnie przypadkowo i bardzo różnorodna. I jakże różne były reakcje na tę modę w zależności od tego, kto patrzał! Starszyznę plemienną zapewne gorszył fakt, że młodzież próbuje coś ukryć, a misjonarza zdumiewał na przykład rosły wojownik z dzidą odziany w damską japońską piżamkę. Ale też to tylko młodzież tak szpanowała, starsze pokolenie utrzymywało, że uczciwy człowiek nie ma nic do ukrycia i nadal preferowało strój adamowy. No ale moda się pojawiła i aby jej ulegać trzeba było mieć jakąś siłę nabywczą. A skąd tę siłę nabywczą posiąść? Może od antropologów, sprzedając im malowidła na korze? Jednakże antropolodzy to rynek bardzo ograniczony, wyprawy badawcze nie co roku są organizowane. Pomysł jednak podjęli misjonarze, którzy zaczęli kupować obrazy na korze od swoich potencjalnych owieczek i sprzedawać w miastach na wybrzeżu. Tylko jak płacić artyście za takie dzieło? Niektórzy misjonarze postanowili płacić za czas pracy konieczny do wykonania obrazu oraz jego "kunsztowność". A skoro nabywcy tak chcą, to artyści się dostosują. Współcześni krytycy zwracają uwagę na ilość kreseczek, która dramatycznie się zwiększyła na obrazach malarzy z Ziemi Arnhema w latach pięćdziesiątych. Zwierzęta namalowane prostą plamą w obrazach zebranych w Oenpelli przez Spencera i Mountforda, od lat pięćdziesiątych pokryte są siateczką drobniutkich kreseczek.
Ale nie tylko taki wpływ mieli misjonarze na dzieła powstające na zamówienie. Mityczne postacie praojców i pramatek tradycyjnie malowane były z wyolbrzymionymi genitaliami, co było naturalne, skoro chodziło o podkreślenie rozrodczości. Dla artysty z Ziemi Arnhema na obrazie przedstawiającym pochodzenie jego klanu wargi sromowe pramatki były święte i dlatego wyolbrzymione. Dla chrześcijańskiego misjonarza żadne wargi sromowe nie mogły być święte. A poza tym jak wywiesić postać kobiecą z wyolbrzymionymi wargami sromowymi w szanującej się galerii? Na takie dzieło trudno znaleźć nabywcę, zatem trzeba zamówić obraz pramatki bez wyolbrzymionego sromu, a najlepiej w majtkach.
A z drugiej strony czy to ma znaczenie, że twórca malowidła chodzi normalnie na golasa, ponieważ - jak twierdzi - jest uczciwym człowiekiem i nie ma nic do ukrycia? Otóż jak najbardziej ma. Jest to dokładnie tak, jak z tureckim astronomem z bajki o Małym Księciu, którego nikt nie traktował poważnie póki chodził w śmiesznym tureckim stroju. Czy do wyobrażenia byłoby zabranie zupełnie gołego, w dodatku nieuczesanego i kudłatego, artystę na wernisaż w Sydney? Ale na szczęście moda mieszkańców Ziemi Arnhema wyszła naprzeciw właścicielom galerii, dawne obyczaje upadły i krajowcy zaczęli chodzić w ubraniach.
Obraz szkoły Oenpelli 
Prawdę powiedziawszy ta zmiana mody była trochę wymuszona. Tak się bowiem złożyło, że właściciele Australii, czyli biali jej mieszkańcy przybyli stosunkowo niedawno zza oceanu, w swojej większości uważali, że po drugiej stronie cywilizacyjnej granicy jest nie inna cywilizacja, a brak cywilizacji. Chodzenie na golasa jest przecież oczywistym znakiem braku cywilizacji. Ale dodatkowo wedle obowiązującego w Australii prawa chodzenie nago w miejscach publicznych było nielegalne. Nielegalne było również nieposyłanie dzieci do szkoły, dlatego też dla rdzennych mieszkańców Ziemi Arnhema zorganizowano szkoły. Był to przymus, dzieci odbierano rodzicom i zamykano w szkołach z internatem. W pierwszej połowie XX wieku takie szkoły prowadzili misjonarze, tak że misje stały się ośrodkami, wokół których gromadzili się koczowniczy do niedawna mieszkańcy. Misje takie jak Oenpelli czy Yirrkala.
Ukończywszy szkoły, krajowcy zaczynali rozumieć świat białych ludzi. Zaczynali rozumieć co to są sądy. Być może w sądzie będzie można udowodnić, że tak naprawdę właścicielami Ziemi Arnhema są jej pierwotni mieszkańcy i że powinna ona być im zwrócona. Dowodem klanów na prawo własności danej ziemi były opowieści przekazywane z pokolenia na pokolenie z mnemotechniczną pomocą malowideł na korze eukaliptusa. Inne klany rdzennych mieszkańców Ziemi Arnhema respektowały tak przekazywane prawo, ale czy sądy białych właścicieli Australii mogą takie prawo respektować? W 1963 roku klany skupione wokół misji Yirrkala wysłały do australijskiego parlamentu spisaną na korze petycję protestującą przeciw działalności firmy górniczej eksploatującej złoża boksytu. Władze przyznały owej firmie prawo eksploatacji, a przecież nikt nie zapytał nawet o zdanie klanu będącego tej ziemi właścicielem. Petycja spisana została po angielsku, ale wokół wymalowana została w obrazach historia udowadniająca prawo własności klanu. W tej konkretnej sprawie władze nie przyznały racji krajowcom, ale medialny hałas z tą sprawą związany spowodował, że w późniejszych sprawach decyzje były bardziej im przyjazne.
Australijskie prawo nie mogło uznać, że jakiś klan był właścicielem jakiejś ziemi od czasów niepamiętnych, bowiem prawo białych ludzi w Australii opierało się na założeniu, że przed ich przybyciem tej ziemi nikt nie posiadał. Tak się wprawdzie składało, że jacyś ludzie tam koczowali, ale skoro chodzili na golasa, to nie mieli prawa do australijskiego obywatelstwa. Uznano ich za "podopiecznych" państwa, których najpierw trzeba nauczyć chodzić w ubraniu. Ale lata sześćdziesiąte to czas rewolucyjnych przemian, również w Australii. W 1967 roku w wyniku uprzednio przeprowadzonego referendum uznano rdzennych mieszkańców kontynentu za obywateli tego kraju.
Lata sześćdziesiąte to czas rewolucyjnych przemian nie tylko w Australii. Tak się złożyło, że pierwsza połowa XX wieku, czyli akurat czas pierwszych kontaktów z cywilizacją Ziemi Arnhema, to w Europie czas kubizmu, ekspresjonizmu i im podobnych awangardowych ruchów w malarstwie. Dla kubistów sztuka egzotycznych ludów była nie tylko godna uwagi ale wręcz była wzorem do naśladowania. Podobno sam Picasso, widząc obrazy malarza imieniem Yirawala, stwierdził że sam chciałby umieć tak malować. A skoro dla twórców tak sławnych jak Picasso to jest wzór do naśladowania, to widocznie jest to prawdziwa sztuka. Można by dzieła takich twórców wystawić w galerii i sprzedawać bogatym firmom, żeby sobie powiesiły takie w gabinecie dyrektora.
Ciekawe, jak różne rzeczy interesują ludzi z różnych cywilizacji. Dla mieszkańców Ziemi Arnhema istotne jest, czyje kości są w trumnie wymalowanej w takie czy inne symbole, albo kto mieszka w tak wymalowanym szałasie. Przedstawicieli przyjezdnej cywilizacji takie rzeczy nie interesują. Dla nich istotne jest kto pomalował trumnę albo szałas, albo kto namalował zwierzaka na specjalnie wyciętym kawałku kory. To znaczy ściślej - dopóki zwierzaki malowane na kawałku kory traktowane były jak eksponaty etnograficzne, nikt się nie przejmował jak miał na imię twórca, który dany eksponat wykonał. Eksponat etnograficzny był wytworem "ludu". Ale zupełnie inaczej sprawa wygląda, jeśli eksponat wisi w galerii sztuki, wówczas należy artystę znać z imienia. A najlepiej, jeśli to możliwe, z imienia i nazwiska. Yirawala znany był z imienia, a ponieważ nie miał nazwiska, w niektórych katalogach pojawia się jako "Billy Yirawala". Sam Yirawala protestował, ale widać twórcy katalogu uznali, że artysta nie może się pojawić w katalogu bez nazwiska. Przecież to tak, jakby się nago pojawił na wernisażu!
Obraz szkoły Yirrkala
Yirawala jest najbardziej znanym przedstawicielem malarstwa Ziemi Arnhema, miał wystawy w miastach na wybrzeżu i nawet w Europie, jeździł na wernisaże. Jego obrazy traktowane były jako dzieła sztuki takie jak obrazy Picassa. Dla białej publiczności był to zapewne awans, ale sam Yirawala protestował twierdząc, że jego obrazy są w istocie religijne, że jest to jakby wykład wiedzy duchowej ludu Kunwindżku, do którego należał. Twierdził, że tak jak biali mają książki, w których przekazują wiedzę następnym pokoleniom, tak Kunwindżku mają obrazy, które stanowią ilustracje przy wtajemniczaniu młodzieży. Twierdził też, że każdy obraz ma kilka poziomów znaczeń, te najgłębsze są wyjawiane tylko najbardziej wtajemniczonym. Sandra Holmes, która go promowała i mocno się przyczyniła do jego sławy, pisała, że malując swoje obrazy śpiewał święte pieśni. Można powiedzieć, że jego obrazy były w pewnym sensie jak ikony, które mają pośredniczyć w kontakcie ze światem niewidzialnym. Ale też tak jak ikony, obrazy Yirawali stały się towarem. Dla białego nabywcy nie są niczym więcej.
Yirawala uważany jest za głównego przedstawiciela tzw. szkoły z Oenpelli. Malarstwo Ziemi Arnhema zazwyczaj dzieli się na dwa wyraźnie różne style, tak zwaną "szkołę Oenpelli", czyli styl malarzy z zachodniej części kraju, oraz wyraźnie od niej stylowo różną "szkołę Yirrkala" ze wschodniego wybrzeża.. Szkołę Oenpelli cechuje malowanie przedstawianych postaci na jednolitym tle. Postacie malowanych zwierząt przedstawiane są często razem z wewnętrznymi narządami, na przykład jelitami i szkieletem, jakby były prześwietlone. Takie prześwietlone postacie zwierząt pojawiają się także w malowidłach naskalnych, jakich jest sporo w zachodniej części Ziemi Arnhema. Uważa się, ze malarstwo na korze to bezpośrednia kontynuacja malarstwa naskalnego i że niektóre z naskalnych malowideł powstały zupełnie niedawno. Postacie malowane na korze wypełnione są też siatką drobniutkich kreseczek.
Obrazy szkoły Yirrkala różnią się wyraźnie stylowo, choć dla postronnego obserwatora mogą wyglądać podobnie. Też są pokryte siecią kreseczek w czterech kolorach ochry, są jednak w pewnym sensie odwrotnością. Tutaj wzorami z kreseczek, zawsze będących własnością klanu autora, pokryte jest tło, natomiast pojawiające się na tym tle postacie są często jednolicie czarne. Często obraz jest ilustracją śnienia składającą się z kilku scen w sąsiadujących na obrazie polach. Zauważyć też można ciekawy proces: w latach czterdziestych antropolodzy zebrali takie ilustracje mitów wykonane na papierze kredkami we wszystkich możliwych kolorach, na przykład zielono niebieskie. Mając dostęp do nowych technologii twórcy widzieli możliwość poszerzenia palety. Jednakże rynek sztuki nie cenił sobie tego rodzaju udoskonaleń, na rynku sztuki cenione były "autentyczne" obrazy wykonane na korze w kolorach ochry. Począwszy od lat pięćdziesiątych artyści znani są z imienia, acz żaden z nich nie osiągnął statusu podobnego do Yirawali. Może na użytek niniejszego tekstu można wymienić jednego artystę, który był współtwórcą petycji na korze do parlamentu; jest to Malawan Marika. Był on też współtwórcą podwójnego panelu dla kościoła w Yirrkala. Te panele, powstałe w 1963 roku, ilustrują mityczną historię ludu Yolngu mieszkającego w tej okolicy. Było to dzieło zbiorowe, poszczególne sceny malowali artyści, którzy mieli prawo je malować. Powstały one dla nowego kościoła w czasach, kiedy rezydujący tam pastor wspierał kulturę krajowców. Późniejszy pastor uznał pogańskie mity za dzieło diabła i usunął panele z kościoła. Swego czasu było o tej sprawie głośno i pewnie panele z Yirrkala bylyby najbardziej znanym dziełem artystów z Ziemi Arnhema gdyby nie to, że aby je zobaczyć, trzeba pojechać aż do Yirrkala, a to wcale nie jest takie proste.
Bo Ziemia Arnhema to nadal dziki kraj. Krajowcy wprawdzie chodzą dziś w ubraniach i posyłają dzieci do szkoły, ale nadal wolą mieszkać w małych osiedlach w buszu, gdzie nie ma dróg. Gruntowych dróg jest w całej Ziemi Arnhema niewiele, asfaltowych nie ma wcale. Najłatwiej pewnie dojechać do Oenpelli, która leży 16 kilometrów od Ubirr, gdzie turyści dojeżdżają asfaltową drogą oglądać naskalne malowidła. Z Ubirr do Oenpelli prowadzi droga gruntowa, ale najpierw trzeba przekroczyć w bród East Alligator River, gdzie czyhają krokodyle. Bród jest wprawdzie betonowy, przeznaczony dla pojazdów, ale prąd w rzece bywa wartki i czasem porywa samochody. Wiem to, ba sam stałem przed tym brodem i zdecydowałem się go nie przekraczać.

Droga do Oenpelli


Zarówno ten tekst, jak i inne na podobny temat, można przeczytać w mojej książce "ART ETNO"
 

Saturday, September 22, 2018

Takamori - rozmowy z ojcem Oshidą



1.
Ojciec Oshida
Cztery razy nie: I. Nie wybieramy; 2. Nie posiadamy; 3. Nie mamy reguły; 4. Nie planujemy. „Nie wybieramy ” oznacza, że każdy może tu przyjechać i włączyć się w Życie, nie odrzucamy nikogo, nie dokonujemy żadnych wyborów. „Nie posiadamy "jest postulatem ubóstwa, również całej wspólnoty, ustaliliśmy, Że wspólnota nie może posiadać więcej kapitału niż to konieczne na hospitalizację jednego jej członka przez miesiąc. „ Nie mamy reguły ” oznacza, że wszelka aktywność członków wspólnoty, udział w modlitwach itd., ma wypływać z wewnętrznej potrzeby, a nie z zewnętrznego nakazu, dlatego nic nie stanowi bezwzględnego obowiązku dla każdego.
Oznacza to również, Że formy, które obecnie przyjęliśmy, mogą się zmienić. „Nie planujemy ” dotyczy rozwoju na przyszłość. Żyjemy tu w prostocie z dnia na dzień i polegamy na Bożej Opatrzności. Oczywiście, nie mam na myśli roku czy dwóch naprzód; będąc wspólnotą rolniczą, musimy planować dziś, co będziemy jeść za rok, ale nie mamy żadnych planów rozwoju, a także przywiązania do tego, co już jest. Gdyby wspólnota miała przestać istnieć za trzy lata, jesteśmy na to przygotowani.
Ojciec Oshida odpowiada mi na pytania o zasady życia wspólnoty. Siedzimy w pokoju jego domku o niedokładnie prostych ścianach, krytego połataną, falistą blachą. Na niskim japońskim stole i wokół, na całej podłodze, mnóstwo kartek papieru poukładanych w stosiki. Ojciec Oshida zataczając ręką krąg, mówi:
- To wszystko korespondencja, na którą muszę odpowiedzieć.
Ojciec Oshida ma twarz sześćdziesięciopięcioletniego człowieka, który nie wygląda na zmęczonego życiem. Siwe włosy sczesane do tyłu, ciemnobrązowe kimono, niebieskie spodnie luźne w biodrach i wąskie w kostce, wygodne do pracy. Siedzi na podłodze w pozycji pół-lotosu.
- Zaczęło się to od wizji kilku ludzi dwadzieścia pięć lat temu. Najpierw przyjechałem tu sam, pracowałem u chłopów na polu, mieli mnie trochę za dziwaka, ale im to nie przeszkadzało, przeciwnie, odpowiadało, że mieli kogoś, kto im za darmo pracuje, tylko za posiłki. Wtedy nauczyłem się uprawy ryżu. Tę kaplicę zbudowaliśmy sami. Żadni cieśle, kilku ludzi, z których jeden był niewidomy, pracował z nami, trzymał slupy. Kaplicę i ten domek, w którym siedzimy. Któregoś roku właściciel pól położonych bardzo wysoko, nieużywanych i łąk zarośniętych chwastami i krzakami,iż wydawało się, że nic się nie da z nimi zrobić, powiedział nam, że jeśli chcemy, możemy próbować oczyścić i uprawiać te pola, z czego on miałby tylko część ryżu. Myśmy się do nich zabrali i teraz możesz zobaczyć, jak one wyglądają. To są te pola za głównym budynkiem. Potem, widząc efekty, inni ludzie we wsi chcieli nam też wydzierżawić podobne pola, ale my nie chcemy za wiele, tylko tyle, ile jest konieczne na nasze potrzeby.
Okno za plecami ojca Oshidy jest na całą ścianę, od sufitu do podłogi, szklane, ale w rozsuwanych na boki ramach, lak jak tradycyjne japońskie shoji. Za oknem ogrodzenie ze snopków ryżowej słomy, ustawiane tu zawsze wokół domów na zimę, w dwóch celach: dla przechowania słomy i ochrony przed mroźnymi wiatrami. Zimy są tu śnieżne, Takamori położone jest 1000 metrów nad poziomem morza.
- Nasze życie koncentruje się tu na pracy i modlitwie. Praca na polu ryżowym jest bardzo ważna dla głoszenia Ewangelii. Uprawa ryżu to pod- stawa życia i codzienna rzeczywistość całej AZJi. Tu na tym polu ryżowym, robiąc po kolana w błocie, dzielłmy życie większości mieszkańców lego rejonu Świata. I modlitwa. Codziennie godzina rano i godzina wieczo- rem, w większości milczenie, jak sam widziałeś, a w niedziele rano mamy tu msze. Raz VI' miesiącu robimy też kilka dni zupełnego milczenia polączonego z postem. Kiedyś robiliśmy zawsze tydzień, ostatnio tylko trzy dni, przez wzgląd na moje zdrowie.
Dźwięk dzwonu z podwórza wzywa do głównego budynku; dziś ma być robione miso, czyli pasta z fasoli sojowej , tradycyjnym wiejskim sposobem i wszyscy mają się zejść. Ten dzwon to nie jest dzwon tylko nieco pordzewiała butla po gazie uderzana drągiem, ale brzmi jak dzwon i reguluje życie wspólnoty. Wpierw uderzana rano o piątej trzydzieści, na pobudkę, potem o szóstej na modlitwę, potem o siódmej trzydzieści na posiłek, potem po południu, też na posiłek, znów o piątej trzydzieści, na zakończcnie pracy, o szóstej znów na modlitwę i o siódmej trzydzieści na posiłek. Na poranne rozpoczęcie pracy normalnłe nie ma sygnału, ale dziś jest rzecz szczególna, zdarza się raz na rok. Ojciec Oshidajest tym, który zna dawne sposoby.
- Muszę tam iść, potrzebują mnie.
Podnosi się, wychodzi. W drzwiach jeszcze mówi:
- Żyjemy tu w prostocie i staramy się czuć podziemny nurt Kościoła.
Produkcja miso



2.
Posiłek przy długim stole, japońskim, niziutkim. Wszyscy siedzą na pięłach, na tatami. Ryż, pałeczki, zupa w miseczkach. Rozmowa w dwóch językach. Ojciec Oshida zwraca się do mnie po angielsku, z chochlikowym błyskiem w oku:
- Czy jesteś prawowiernym katolikiem'?
- Mówiąc szczerze, nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
- Bo u nas możesz się natknąć na rzeczy, które szokują czasem prawowiernych katolików. Na przykład klauzurowa siostra, która przyjechała tu na wakacje.
Wskazuje na siedzącą obok siostrę w dominikańskim habicie.
- Ta siostra jest w klauzurowym klasztorze. Dosłała od przełożonej pozwolenie na wyjście do dentysty. Dentysta jest o dwieście metrów od klasztoru, ale ona przyjechała do nas na dwa tygodnie. Albo nasza komunia w czasie mszy. Katolicy są często uczeni, że mają łykać komunikant nie dotykając go zębami, a my pieczemy jako hostię całkiem spory chlebek i łamiemy go na kawałki. Była u nas kiedyś taka kobieta, która usiłowała to w całości przełknąć i potem „hrrr, hrrr” krztusiła się. Ha, ha, ha!



3.
Kaplica w Takamori. Malutki domek strzechą, bez sufitu, z jednym oknem. Tabernakulum z pnia drzewnego wmontowane w ścianę, ołtarz stanowi kawałek podłogi pośrodku kaplicy przykryty serwetką. Obok z jednej strony świeca, a z drugiej żelazny trójnóg wypełniony chrustem.
Szósta rano, modlitwa w kaplicy. Ojciec Oshida nie przychodzi, wstaje zawsze później. Siostra Kawasumi zawsze przychodzi, zawsze siada na tym samym miejscu z boku ołtarza, pod oknem. Zapala świecę. Siedzi albo po japońsku na piętach, albo w półlotosie, zwykle prosto, z głową nieco przechyloną na bok, ale czasem pochylona z czołem opartym o ziemię. Inni siedzą wokół w róznych miejscach, niektórzy po japońsku, inni w pełnym lub półlotosie, jeszcze inni po japońsku z pomocą niziutkiego stołeczka.
Milczenie. Milczenie. Milczenie i bezruch. Długie milczenie, pól godziny, dłużej. Na modlitwie nie bądźcie gadatliwijakpoganie. Po godzinie siostra Kawasumi przerywa milczenie, unosząc złożone ręce. Ktoś rozdaj e książeczki ze stosika przed ołtarzem; to psalmy. Czytanie psalmu: jeden wers Kawasumi-san, jeden wers chórem reszta obecnych, na przemian. Potem czytanie z Pisma. Na koniec „Ojcze nasz", mówione przez wszystkich ci- cho, po każdej z próśb modlitwy długa chwila milczenia...



4.
Goście zaglądający do Takamori-soan.
Mieszkańcy wsi. Staruszek złamany wpół, mający we wsi zadbany ogród, przynosi zwykle albo pęk warzyw, albo na przykład własnoręcznłe ugotowaną zupę dla wszystkich mieszkańców soanu, dwunastu osób. Albo młody chłopak imieniem Takashi-kun, przychodzi tu, ponieważ Sueyoshi-san, od roku mieszkaniec wspólnoty, zapisał się na naukę do warsztatu budującego dachy, strzechy i dachówki, a Takashi-kun pracuje w tym samym miejscu, przychodzi zwykle rano w czasie śniadania i czeka aż Sueyoshi skończy. Kagami-san, wieśniak w gumiakach, zwykle nieogolony, jeden z przywódców ruchu walki o wodę (czystość źródeł, z których wieś Takamori czemie wodę, jest zagrożona; pewna bogata kompania kupiła ziemię powyżej wsi, w miejscu gdzie formują się źródła i zamierza tam budować pole golfowe, a mieszkańcy wsi oba- wiąią się, że pestycydy i herbicydy używane do utrzymywania trawnika zatrują wodę i zwalczająprojekt), zapalony amator-fotograf, obnoszący się - gumiaki nie gumiaki - z wielkim Canonem cum zoom teleobiektywem.
Chrześcijanie przyjeżdżający niekiedy na niedzielną mszę, niektórzy nawet z Tokio. Ichikawa-san, pracująca w Tokio wśród umysłowo chorych, ochrzczona kiedyś przez ojca Oshidę tu, w Takamori, w źródle bijącym ze skały.
Grupa Filipinek pracujących jako hostessy w jakiejś knajpie w pobliskim miasteczku; przyszły na mszę, nie w niedzielę, bo wtedy najbardziej zajęte, w dzień powszedni po południu. Po mszy herbatka i rozmowa o wszystkim. Dziewczęta czarnookie i zalotne. Twarze azjatyckie, ale coś iberyjskiego w zachowaniu, ta zalotność niekiedy z domieszką bezczelności: Jesteś piękny, mówi do mnie jedna z błyskiem kpiny w oku. Pogaducha o wszystkim i o niczym, o ich „pracy” itd.
- Proszę ojca - mówi nagle jedna z wyrazem twarzy osoby zmieniającej
zupełnie temat.
- Słucham.
- Czy jest ojciec otwarty na spowiedź?
Umawiają się na kiedy indziej, teraz nie ma czasu, one muszą wracać na
wieczór do pracy.
- No pewnie, ja mam bardzo dużo do powiedzenia, opowiem ojcu wszystko dokładnie, ze szczegółami - mówi ze śmiechem inna, ta bezczelna.
Odchodzą. Odprowadzamy je do samochodu, którym przyjechały. Kie-
dy wracamy, ojciec zwraca się do mnie:
- To miejsce, gdzie one pracują, nie jest dobre. Ale one są dobrymi katoliczkami, trzeba im pomagać.



5.
Msza w Takamori-soan. Absolutna prostota. Wszyscy siedzą jak zwykle na podłodze, Kawasumi-san na swoim miejscu pod oknem, ojciec Oshida przed serwetką służącą za ołtarz, w półlotosie. Absolutna prostota. Przed rozpoczęciem długa chwila ciszy, pół godziny, może dłużej. Szaty liturgiczne: stuła utkana przez siostrę Kawasumi z grubej włóczki, szary koc służący za ornat. Minimum słów, tylko najważniejsze. Na Kyrłe wszyscy padają na twarz. W czasie ofiarowania siedząca obok żelaznego trójnogu Suzuki-san zapala chrust, który po chwili bucha wysokim płomieniem. Przed komunią patena z Hostią - przaśnym chlebkiem połamanym na tyle kawałków, ilu obecnych - przechodzi z rąk do rąk, każdy bierze kawałek, ale czeka, trzymając go w rękach, na resztę. Potem kielich z winem krąży podobnie.
Czytania i kazania po japońsku, ale jeśli sąjacyś obcokrajowcy - Oshida-shimpsan dodaje zwykle parę słów po angielsku:
- Mamy wiarę nie dlatego, że rozumiemy. Mamy wiarę, ponieważ słyszymy echo z Głębi...

Takamori Soan


6.
Praca w ryżu: kusatori, czyli rwanie chwastów i rozgniatanie robaków. Wszyscy po kolana w błocie, pochyleni ku ziemi. Ojciec Oshida w słomkowym kapeluszu. Siostra Sato w chustce na głowie, ma przy boku koszyk, do którego wrzuca wyrwane zielsko. Claudia w długich gumowych spodniach, dla ochrony przed insektami; nie ma koszyka. Imai-san też nie ma koszyka, obie popychająprzed sobą kulkę wyrwanych chwastów.
- Taki koszyk to dobry pomysł - mówi Claudia.
- Sama go zrobiłam. On jest z pocztowej taśmy do wiązania paczek. Nauczyła mnie tego pewna siostra, która mieszka w Nagano-ken, w górach.
- Czy to ta siostra, która tu była w zeszłym roku? Chyba ją spotkałam.
Claudia nie jest Japonką. Mieszka na stałe w Buenos Aires, do niedawna wykładała tam teologię na uniwersytecie. Ma sześćdziesiąt lat i zupełnie siwe włosy. W zeszłym roku odwiedziła Takamori, a w tym roku przyjechała tu na sześć miesięcy. Woli pracę w błocie i milczenie niż wykłady teologii.
- Możliwe, ona przynajmniej raz w roku przyjeżdża do Takamori. To bardzo potężna siostra.



6.
Wskazując na trawnik nie koszony pewnie nigdy, Oshida-shimpsan (tak się do niego wszyscy zwracają, „shimpsan” znaczy „ksiądz”) mówi do mnie:
- Czy mógłbyś przyciąć nieco tę trawę? To wszystko zaczyna być trochę rozlazłe. To miejsce powinno wyglądać jak świątynia. Nie ma wonieć zbytnio świadomością, ale rozlazłością też nie.
Dziwi mnie to porównanie do świątyni. Japońskie świątynie z zagrabionym piaseczkiem bez chwaścika, z pieczołowicie zmiecionymi kamiennymi ścieżkami, gdy tu błotnista droga prowadząca do głównego budynku krytego łatanym - trochę dachówką, a trochę falistą blachą - dachem, słoma i bobki rozsypane wokół koziej szopy, a takich ścieżek, wzdłuż których można by równiutko wydzióbać chwaściki, w ogóle nie ma. Więc mówię:
- Ale przecież to miejsce wygląda zupełnie inaczej niż świątynia. Z pewnością nie tak, jak ogród w Ryoan-ji.
Ojciec Oshida odpowiada prawie z gniewem:
- Nie chcę, żeby to miejsce wyglądało jak jakaś świątynia w Tokio. Większość świątyń zbytnio wonieje świadomością. Wszystko ma ścisłą funkcję, brak otwarcia na Głębię. To miejsce ma być otwarte! „MU” rozszczepione na dwoje, otwarte na Głębię!
- Czy ojciec uważa, że ogród w Ryoan-ji wonieje świadomością?



8.
Kumitori oznacza ręczne opróżnienie szamba, służy do tego chochla na drągu i wiadro. Każda ubikacja ma swoje osobne szambo, wszystkie zaczęły się już przepełniać, dlatego rano siostra Kawasumi poprosiła mnie, żebym za domami wykopał wielki dół.
- Po południu będziemy przelewać powiedziała.
Wykopałem dół, a po obiedzie, założywszy gumowce, pytam, gdzie są narzędzia.
- Chochle i wiaderka są tam, za szopką. Ale ty chcesz przelewać? Nie, nie, ja to zrobię. Prosiłam tylko, żebyś wykopał dół, bo to trochę ciężka praca.
Chodzi potem do wieczora z wiaderkiem, od szamba do dołu, od szam-
ba do dołu, chlupu, chlupu.



9.
- Przychodzę do Yamada Roshi na, jak ty to nazwałeś, „dokusan”, a on siedzi - tu Douglas przedrzeźnia jego poważną minę - i pyta: Na jakim jesteś koanie? ja mówię: Jak zatrzymać dźwięk góry Fuji, on na to: Dobrze, i jaką masz odpowiedź?, ja mówię: Przetnę go mieczem mojej mądrości, on na to: To do niczego, to jest racjonalne myślenie. Daj mi odpowiedź jutro. Bimbimbimbim (dzwoneczek).
Douglas naprawia drzwi, ja mu je przytrzymuję przy wstawianiu zawiasów. Doug podjął się tego, ponieważ sam sobie zbudował swój dom w Kalifornii i wie, jak się to robi. Doug objeżdża świat, głównie zaglądając w takie miejsca jak San 'um Zen-do Yamady Roshi w Kamakura, Takamori-soan, potem planuje klasztory w Syjamie i aśramy w Indiach. W Takamori zatrzymał się tylko na cztery dni, przez które niemal bez przerwy rozmawiamy i nasze rozmowy są głównie w takim właśnie stylu:
- Innym razem on mnie pyta: Jak góra Fuji robi trzy kroki w przód? . - Ja wstałem i zrobiłem trzy kroki. Dobrze, on na to: Ty i góra to jedno. To wszystko o tym, jak oni to nazywają, „kensho”. Niektórzy są w tym zendo lata całe i ciągle tego nie mają.
- A co, o tobie mówi, że masz?
- Tak, powiada, że mam „MU” .
- I jak samopoczucie?
- Wiesz, w porząsiu, moje ego czuje się dobrze. Ale to wszystko zbytnio mnie nie bierze. Za bardzo usystematyzowane. On mówi, że przed samym odlotem mam jeszcze do niego przyjść, żeby mu odpowiedzieć na ostatni koan, jaki mi dał; mówi, że jestem blisko. Nie wiem, czy pójdę.
Ale tam właśnie się dowiedziałem o Takamori. Yamada Roshi kładzie duży nacisk na zbliżenie z chrześcijaństwem, nawet usunął z zendo kilka osób, które były przeciwne. On sam jest w bliskich kontaktach z Jezuitami z Sophia University, a parę osób z tych co siedzą u niego w zendo było jakiś czas tutaj. To oni mi o tym powiedzieli: Koniecznie musisz tam pojechać..



10.
Milczenie dominuje w czasie mszy w Takamori. Słowa ojca Oshidy w czasie czytania Ewangelii, w czasie kazania, padają z głębi ciszy.
- Prowadzimy życie duchowe żyjąc w prostocie, słuchając Głosu. Żaden znak nie był dany, tylko znak Jonasza..
Siostra Kawasumi, nagle, pochyla się twarza do ziemi. Szlocha, głośno szlocha.
Kawasumi-san



11.
Wieczorem po kolacji, w tej sali co posiłki, jest rozmowa o Biblii. Zupełnie inaczej niż w kaplicy, gdzie dostojność i milczenie. Claudia z notesem pilnie zapisuje słowa ojca Oshidy, on sam natomiast, z wyrazem twarzy wizjonera, drapie się raz w głowę, raz w piętę, czyta Ewangelię św. Jana po grecku, tłumaczy na gorąco na japoński i na angielski, porównuje z tłumaczeniami, które ma przed sobą, niekiedy wykrzykuje:
- To zupełnie nie tak, oni w ogóle nie rozumieją! Więźniowie świadomości, wszystko chcą wytłumaczyć logicznie! To niemożliwe! To jest wizja, czytając św. Jana, musimy wczuć się w tę wizję!
Niekiedy zagląda do gigantycznego grecko-japońskiego słownika. Siostra Kawasumi siedzi oparta o ścianę z łagodnym uśmiechem osoby, która wie. Siostra Sato wpatrzona w shimpsana, jakby zahipnotyzowana. Claudia pilnie notuje. Sueyoshi-san, ten od dachów, raz po raz zadaje proste pytania, na które shimpsan wykrzykuje:
- Głupi! Nic nie rozumiesz!
Ojciec kończy gestem złożenia rąk - gassho - po czym wstaje, przeczesuje palcami włosy, zmienia wyraz twarzy, podskakuje, śpiewa japońską ludową piosenkę. Claudia patrzy na niego w zdumieniu. Ojciec wykrzykuje w jej kierunku:
Więzień świadomości !



12.
Siostra Kawasumi mieszka w czymś, co tu zwą hermitażem, a co jest naprawdę szopką zbitą z desek. Siostra Komoda mieszka w czymś podobnym, nieco tylko większym i krytym słomą. Siostra Sato mieszka w ziemiance, której połowa stanowi magazyn, a połowa jej pokój. Żadna z nich nie ma u siebie elektryczności, używają wyłącznie świec, jedynie w domku ojca Oshidy jest światło. Siostra Kawasumi je dwa posiłki dziennie: obiad i kolację. Siostra Komoda też je tylko dwa posiłki: śniadanie i obiad.
Przy herbacie (zwykle o trzeciej po południu jest przerwa w pracy na herbatę) ojciec Oshida rozmawia z siostrą Kawasumi, po japońsku. Po chwili zwraca się w kierunku Claudii i moim po angielsku:
- Ona mówi, że mimo iż mieszka tu w swoim hermitażyku, podświadomie szuka stabilizacji. My tu mieszkamy już tyle lat, wydaje się, że tak zawsze musi być, to przychodzi podświadomie...



13.
Przypadkowa rozmowa na ścieżce:
- Ojcze, mam pytanie na temat mszy. Dlaczego nie ma żadnej wymiany znaków na 'Pokój Pański'?
- Dla nas jest to śmieszne! Myśmy się już zebrali w tym miejscu w pokoju, po co wracać do świadomości? To śmieszne! Wszyskie te msze, gdzie ludzie się sobie kłaniają i mówią słodko Pokój z tobą. Błeee...



14
Na moje opowiadanie, że jedynie z nielicznymi wyjątkami, świątynie Zen biorą pieniądze za medytacje (pieniądze, których ja nie mam, dlatego mogę się zatrzymać tylko w tych nielicznych wyjątkach), ojciec Oshida odpowiada:
- Pobierają opłaty? Nie mogę tego oceniać. Jeśli muszą kupować całą żywność, to wypada drogo. Jeśli mają własne pola ryżowe, owszem, ale jeśli nie... 2500 jenów za dzień? Hm, myślę, że mogłoby być trochę mniej...
- Bukkoku-ji żyje tylko z darów oraz z takuhatsu (czyli odwiecznej buddyjskiej praktyki żebrania na ulicy)
- No tak, jeśli wychodzą na takuhatsu, to w porządku...
- Tak naprawdę to większość darów jest przynoszona przez ludzi do świątyni i zostawiana przed ołtarzem, wielkie pudło ryżu na przykład.
- Jeśli są doceniani, to dostają dary, ale jeśli nie... Muszą na przykład pobierać opłaty za pogrzeby. Tu u nas we wsi bonza w świątyni bierze 300 000 jenów za pogrzeb. Kiedyś umarła samotna staruszka, nie miała nic w banku, rada wsi prosiła bonzę o obniżenie ceny, a ten odmówił. To jest fakt. On myśli, że za te pieniądze odnowi świątynię, a to jest dobry uczynek, więc on jest przekonany, że zrobił dobrze. A Kościół katolicki dostaje pieniądze z innych krajów, więc nie chce pieniędzy od ludzi. Przychodzą najprzeróżniejsi dziwacy, a ksiądz mówi tylko: „Chodźcie, chodźcie, proszę, proszę”. W tym kraju największy procent chrześcijan jest w więzieniach i szpitalach psychiatrycznych. Oni w ogóle nic zmieniają swojego życia. A księża tylko liczą chrzty. To jest chora sytuacja!
-Tak naprawdę to myślę, że miejsce chrześcijańskich misjonarzy po- winno być w więzieniach.
- Ależ oni nie zmieniają życia! A misjonarzy interesują tylko statystyki!
- O to mi właśnie chodzi: misjonarze sami powinni iść do więzienia. Zgodnie z tym, co ktoś powiedział: „Nie potrzebują lekarza zdrowi, ale ci, co się źle mają' .
- Ale ja nie o tym mówię. Myśmy zaczęli tę rzecz tutaj bez grosza od Kościoła i do dziś oni nas nie rozumieją. Kościół nas nie rozumie, ale prości ludzie, buddyści, ludzie ze wsi, ci rozumieją.


Kozia szopa w Takamori

15.
W czasie wieczornej dyskusji nad Pismem ojciec Oshida czyta Ewangelię, po angielsku, z Biblii Jerozolimskiej:
Rzekł do niego urzędnik królewski: „Panie, przyjdź zanim umrze moje dziecko”. Rzekł do niego Jezus: „Idź, syn twój żyje'
Ojciec podnosi głowę, szczerzy zęby:
- Ha, ha, ha!
Potem znów pochyla się nad Biblią:
- "Uwierzył człowiek słowu, które Jezus powiedział do niego i szedł
w drogę powrotną."Dlaczego Jan pisze o tym cudzie w tym miejscu? Dlaczego w tym miejscu mówi, że bez znaków i cudów nie będą mu wierzyć? Do czego to się odnosi? Syn był uzdrowiony o pierwszej godzinie. Do czego to się odnosi? Co się wydarzyło o pierwszej godzinie? Pod krzyżem nie było znaku ani cudu, apostołowie byli w absolutnej ciemności. Nie wierzyli. Ale Jan w tym miejscu nie odkłada pióra. Odkłada je dopiero pod koniec rozdziału piątego. Ale tu, w Biblii Jerozolimskiej , dodano tytuł: „Święto w Jerozolimie” . Oni wszyscy myślą w ten sposób. Ale tym sposobem nigdy nie zrozumieją Jana. Biedni ludzie.
Ojciec puka się w głowę, mówiąc:
- Oni wszyscy mają to tutaj, ale rozumienie Jana nie jest tu! Wszystkie przekłady są zniekształcone, a zmiany są nawet wprowadzone do wydań greckiego oryginału! Jest tak, ponieważ oni są niewolnikami świadomości! Spotkanie z Bogiem nie wyniknie ze studiów teologicznych! Wyrywając chwasty na polu ryżowym, macie większe szanse!



16.
Imai-san przyjechała do Takamori tylko na trzy tygodnie, z początku małomówna, w typowo japoński sposób nieśmiała, potem się trochę rozgadała, całkiem dobrze jak na Japonkę mówiąc po angielsku. Oto konwersacja przy myciu i wycieraniu naczyń po obiedzie. Imai-san pyta mnie:
- Czego się nauczyłeś przez ten cały czas w Takamori?
- Nic - odpowiadam, ale po chwili namysłu dodaję z uśmiechem: - Mówić
po japońsku.
Imai-san nie dowierza:
- Czy przyjechałeś do Takamori uczyć się japońskiego?
- Nie, przyjechałem, bo czuję się tu jak u siebie w domu.
Taka odpowiedź jest bliższa temu, co Imai-san rozumie.
- Oshida-shimpsan jest jak prawdziwy ojciec, nieprawdaż?
- Hm... Nie zastanawiałem się nad tym. Mój własny ojciec zostawił
rodzinę, kiedy jeszcze byłem bardzo mały - mówię, a po chwili jeszcze
dodaję: - Czuję się tu u siebie, ponieważ to miejsce wygląda jak komuna
hippisów.
- Co! ? Co rozumiesz przez hippisów!?
Imai-sanjest przerażona. Typowa reakcja Japończyków. Najwyraźniej w japońskich mediach hippis jest wcieleniem diabła, ostatecznym wyrzutkiem społeczeństwa. Ta sama rozmowa podjęta została wieczorem przy ugniataniu chleba - bo to była sobota, a w Takamori w sobotę wieczór zawsze robi się chleb, żéby był świeżutki w niedzielę rano, a ponieważ ja, Europejczyk, mam do chleba taki stosunek jak Japończycy do ryżu - zawsze ja go ugniatam, i właśnie ugniatając, mówię do ojca Oshidy:
- Ojcze, mówiłem Imai-san, że to miejsce przypomina mi komunę hippisów, a ona była bardzo zaskoczona.
Ojciec Oshida w odpowiedzi głośno się roześmiał.
- Czyżby pierwszy raz ojciec to słyszał?
- Tak, pierwszy raz.
- Co najmniej jedna osoba miała podobne wrażenie: Douglas. Właśnie tak to sformułował: to miejsce przypomina komunę hippisów z lat sześćdziesiątych.
Znów to samo przerażenie wszystkich, z wyjątkiem ojca. Lubię droczyć się z Japończykami mówiąc, że jestem hippisem - przecież mam długie włosy. Ci, co mnie lubią, z reguły mnie pocieszają: „Nieprawda, ty nie jesteś hippisem”. Ale ja wyjaśniam:
- Bardzo wiele podobieństw. Otwartość dla każdego, każdy może przyjechać i wyjechać kiedy chce, domy zbudowane własnoręcznie, organiczna uprawa ziemi. Także niechęć do wszelkich instytucji, rządów, koncernów... W ogóle myślę, że główna różnica między Takamori a komuną hippisów jest w tym, że Takamori-soan jest na liście klasztorów dominikańskich.
Reakcja ojca Oshidy:
- Ha, ha, ha, ha!



17.
Suzuki-san, oglądając pudełko duńskich ciasteczek, które ktoś przyniósł
w prezencie, mówi:
- Hoshii! Itsu tsukuttan deska? (Mam chętkę, kiedy wyprodukowane?)
Odszukuje datę produkcji, odczytuje. Siostra Sato mówi do mnie po angielsku:
- Czarnobylskie ciasteczka.
Typowa japońska panika z powodu Czarnobyla. Owa sprawa miała ogromny rozgłos w japońskiej prasie i większość Japończyków nie je nic, co pochodzi z Europy, a zostało wyprodukowane w tym okresie.
- Ja byłem w Polsce w czasie wybuchu w Czarnobylu, Więc ja mogę je
zjeść - mówię - umrę i tak, więc nie ma sprawy.
Siostra Sato marszczy czoło:
- To nie tylko chodzi o ciebie, ale też o dzieci.
- Moja żona była w tym czasie w ciąży.
- W ciąży!!! - siostra Sato jest przerażona.
- Tak, ale ona została wtedy w Londynie.
-W Londynie? Sato-san jest tym uspokojona. To w porządku.
- Nie całkiem w porządku, ponieważ wiele dziewczyn było w ciąży i musiało być w Polsce. A co powiedzieć o dziewczynach na Ukrainie?



18.
Ojciec Oshida:
- W Chinach, jeśli się wieść rozejdzie, że katolicki ksiądz jest w okolicy, ulice są zablokowane z powodu tłumu, który chce iść do spowiedzi. Chcą się spowiadać. Tam podziemie jest niemożliwe.
Ojciec mówi to w odpowiedzi na moje opowiadanie o podziemnym kościele w Rosji, księdzu Bukowińskim itd. Odpowiadam:
- Nie znam skali chińskich represji wobec religii, ale w Związku Radzieckim gdyby to się nie działo w ukryciu — wkroczyłaby policja, miejsce byłoby otoczone kordonem.
- W Chinach wszystkie domy są otwarte, takie coś jest niemożliwe. Ale czasem udają grę w karty. W czasie mszy karty są na stole, kiedy ktoś obcy przychodzi grają w karty, kiedy ten ktoś wychodzi msza jest kontynuowana. To wszystko wygląda tak jak japoński kościół męczenników. Ci w czasie mszy udawali ceremonię ślubną. I używali suszonej ryby jako hostii, a sake jako wina. Ryby, jak Jezus w Ewangelii św. Jana. Oni jeszcze to robią, na wyspach w pobliżu Kyushu. Siedzą na ziemi tak jak my, używają suszonej ryby jako hostii, a dwóch ludzi zawsze stoi na straży, dla zachowania tradycji.
- Jeszcze dziś?! To bardzo ciekawe!
- Ale oni nie zapraszają turystów, trzeba być naprawdę dobrym przy- jacielem, żeby być zaproszonym na taką mszę. Ci ludzie mają żywą tradycję, daną im przez Boga. Ale nowy Kościół, od czasów Meiji, jest zupełnie inny, pozbawiony tego naturalnego ducha. Oni chcą tylko naśladować Europejczyków. Biskup przyjeżdża do tych ludzi na Kyushu i pyta: „Gdzie jest kościół?” oni mu pokazują: „Tutaj”, „Co? To ma być kościół? Nie”. Mają piękny japoński kościół, a on chce budować nowy, naprawdę katolicki, w gotyckim stylu. Dlatego ci ludzie czują się u nas znakomicie, mówią: „Cóż to jest? To jest prawdziwy japoński kościół!” Ja też kiedyś byłem stąd wygnany. Ale później mogłem wrócić. Kiedyś mieliśmy tu wizytę kardynała, nuncjusza papieskiego. Z początku był bardzo formalny: „Tak, proszę ojca, nie, proszę ojca”. Ale my żadnych gości nie traktujemy specjalnie; kiedy po posiłku powiedziałem: Teraz myjemy naczynia”, on był zaszokowany. Ale następnego dnia mi powiedział: „Wie ojciec co? Teraz czuję się wolny”. Apotem Watykan chciał nam przekazać jakieś dofinansowanie.
-Watykan?!
-Tak, ten nuncjusz mnie pytał, czy chcemy jakieś dofinansowanie. Ale ja nie chciałem.

Komoda-san


19.
Kimoto-san:
- Przyjmuję objawienie Jezusa, ale niektóre elementy, które przyszły z Zachodu, tlildno mi jest przyjąć.
- J akie elementy?
Na przykład pozycję do modlitwy, zawsze klęczącą, ze złożonymi rękami. Uważam, że równie dobrze jest się modlić siedząc w pozycji lotosu. Zniechęca mnie także brak głębi życia duchowego w kościele zachodnim, sztywność rytuału. Kiedy byłem w Jerozolimie, chodziłem na msze raczej do etiopskiego kościoła koptyjskiego niż do rzymskokatolickiego.
Kimoto-san jest członkiem wspólnoty i wraca tu „do domu”, ale większość roku spędza w Tokio, gdzie wykłada na uniwersytecie. Spędził też kilka lat w Izraelu i w ogóle sporo podróżował, dziwię się więc jego przekonaniu o „zachodniej pozycji modlitwy” oraz „braku głębi życia duchowego”. Pytam go, czy w czasie swych podróży był w Taizé.
- Owszem, byłem w Taizé, ale wcale na mnie nie zrobiło wrażenia.
- Czemu? - Dziwię się, zupełnie mnie zaskoczył. - Mnie właśnie Takamori bardzo
przypomina Taizé, a ojciec Oshida powiada, że jest między nimi kontakt.
- Zetknąłem się tam z ambicją, zwykłą ludzką ambicją.
- Z czym? Z ambicją? Z kim tam rozmawiałeś? Rozmawiałeś z bratem Rogerem?
- Nie, powiedziano mi, że brat Roger nie ma czasu, a...
- Rozmawiałeś z którymkolwiek z braci?
- ... nie wiem, czy ten ktoś z kim rozmawiałem był bratem, ale powiedziano mi, że to sekretarz brata Rogera.
- A w ogóle uważasz, że tutaj nikt nie ma ambicji?
- Tak uważam. I gdyby ojciec Oshida okazywał taką ludzką ambicję, ja bym raczej opuścił to miejsce.



20.
Ojciec Oshida w czasie mszy:
- Tylko ci, którzy są głodni, mogą poczuć smak tego chleba. Ale jakże wielu idzie do komunii codziennie - bez głodu? Tylko dlatego, że to jest dobry zwyczaj w Kościele? Ci nie poczują smaku. Ci, którzy nie są głodni, nie poczują smaku. Którzy polegają na tym świecie, nie poczują smaku. Którzy polegają na pieniądzach w banku, na reputacji, na wykształceniu..
Tego samego dnia wieczorem, komentując świętego Jana:
- „Chlebem, który ja wam dam, jest moje ciało za życie świata”. Sprzeczali się tedy między sobą Żydzi mówiąc: „Jak on może nam dać swoje ciało na pożywienie?”
Podniósłszy głowę, przeczesując włosy:
- Cóż to znaczy: „Jeść Jezusa?' Dziś nam polecają chodzenie do komunii każdego dnia, ale ludzie nie są przygotowani. Owszem, idą, ot tak, po prostu, jedna z rzeczy w ciągu dnia... - Przedrzeźnia czyjąś leniwą minę. - Kościół nie przygotowuje ludzi. Jeśli idziesz do komunii i jesz ją jak jedną z materialnych rzeczy - nie poczujesz, nie możesz poczuć smaku. Ale są na świecie ludzie, którzy poczuli ten smak. W Trzecim Świecie, na froncie wojny w Nikaragui widziałem ludzi, którzy poczuli ten smak. Człowiek, który nie mógł chodzić, bo jego nogi spalono, ale pełen radości! Jego syn był księdzem, jego samego namawiano do wstąpienia do partii komunistycznej, odmówił, więc go zmuszono do przejścia przez pole płonących Biblii. I on przeszedł, ale potem już nie mógł chodzić. Widziałem tego człowieka! Bito go kijami, miał złamany kręgosłup... — ojciec Oshida garbi się wpół ale ... - ojciec uśmiecha się błogo— .. .pełen radości! On jadł Jezusa!!! Musimy o tym pamiętać: jedzenie Jezusa nie jest jedną z tanich rzeczy..



21.
- Mówię to w związku z pustelnią siostry Kawasumi. Niektórzy czują takie powołanie, inni nie. Siostra Kawasumi czuje, ja się na to zgodziłem pod warunkiem, że połowę swojego czasu spędzi we wspólnocie. Pustelnia jest ważna, ale życie wspólnoty też jest ważne i siostra Kawasumi też go potrzebuje. A my jesteśmy tutaj po to, by pomagać sobie w realizacji powołania.
Ojciec Oshida mówi to w głównym pokoju, po skończonej rozmowie na temat Pisma. Kawasumi-san, niby do wszystkich, ale wychylając się przede wszystkim w stronę, gdzie siedzi siostra Komoda, mówi:
- Ii desu ka? (Czy dobrze?)
Komoda-san milczy, wpatrzona w nieokreślony punkt w przestrzeni.



22.
- Ale te posiłki! - Claudia zwraca się w stronę Furukawa-san, która w tym tygodniu urzęduje w kuchni. - Jutro nie robię postu (jutro piątek, Claudia w piątki jadła zwykle tylko kolację) - znów zwraca się w naszą stronę. - Posiłki tam jedzą tak szybko i tak małe! Kiedy to zobaczyłam, od razu pomyślałam o tobie - zwraca się w stronę Kimoto-san i o tobie, - Włodku. Jak wyście mogli tam wytrzymać cały tydzień?
- Ja tam byłem pełen miesiąc.
- Cały miesiąc? Naprawdę nie wiem.
Claudia właśnie wróciła z Bukkoku-ji, klasztoru Zen, gdzie była kilka dni. Rozmowa jeszcze w drzwiach, Claudia zdejmuje buty, ale nie może, bo musi wszystko opowiedzieć natychmiast. Już jest po kolacji, ale Furukawa-san odgrzewa jej ryż i misoshiru, zanosi wszystko dla niej na stół.
- Czasem zjesz swoją miseczkę ryżu i już nic więcej nie ma na dokładkę. A jeszcze tam był ten chłopiec, który jadł tak powoli i wszyscy musieli na niego czekać..
- To pewnie musiał być Carlos - przypominam sobie. - Spotkałaś Carlosa, tego Hiszpana?
- Tak, to bardzo dziwny chłopak. Pytałam go, czy umie po hiszpańsku, a on na to: „Troszeczkę”. A przecież to Hiszpan. Wszyscy tam jacyś tacy poważni, tak mało rozmawiają.
- Tangen Roshi ma widać taki styl, nic nie zakazuje oficjalnie, ale każdemu osobno mówi, że zbyt wiele gadania szkodzi medytacji. Szczególnie cudzoziemcy traktują to śmiertelnie poważnie; Japończycy też nie są gadatliwi, ale jak już, to żartują, śmieją się, a ludzie z Zachodu łażą poważni i wszelkie żarty zbywają.
Kimoto-san wtrąca:
- Wykorzystałaś tę okazję, żeby pójść na dokusan?
- Tak, poszłam.
- Ze wszystkimi pokłonami i ze wszystkim?
- Tak. I bardzo dziwne. Nagle w czasie porannego zazen słyszę „łubudu”, niektórzy pędem wybiegają z zendo, myślałam, że to bardzo dziwne, bo wiedziałam, że z zazen trzeba wstać powoli, ale potem przypomniałam sobie, co mi powiedziała Priscilla i pomyślałam sobie, że lepiej będzie, jeśli ja też tam popędzę. I poszłam. Ale najlepszą rozmowę z Roshi-sama miałam kiedy indziej, kiedy przyjechała nowa kobieta z Ameryki i ja jej wszystko pokazywałam, chciałam jej pokazać ten pokój, gdzie jest dokusan i weszłyśmy tam, a tam był Roshi-sama z jakimiś ludźmi. Pomyślałam sobie „Ojej”, ale Roshi-sama powiedział: „Chodźcie, chodźcie” i wtedy najlepiej nam wyjaśnił, na czym polega zazen, robiąc to sam, kiedy tak siedział, ze spokojem promieniującym z twarzy, to mnie najbardziej po- ruszyło...
- Właśnie, właśnie, Tangen Roshi promieniuje czymś specjalnym, prawda? Kimoto-sanjest entuzjastyczny. Ja dodaję:
-Myślę, że Bukkoku-ji jest jednym z najniezwyklejszych miejsc w Japonii.
- Tak, masz rację! - mówi stanowczo Kimoto. Claudia tymczasem kontynuuje:
- A kiedy tam siedziałam, myślałam o was dwóch, gdzie siedzieliście w tym zendo.
- To nie siedziałaś w korytarzyku przed zendo? - dziwię się.
- Nie. Najpierw tam usiadłam, ale potem Roshi-san przyszedł i powiedział, że mam miejsce w zendo, zaprowadził mnie do wewnątrz i tam było moje miejsce z imieniem wypisanym na górze.
- Zadziwiające. Zwykle nowo przybyli siedzą w korytarzu. Ja tam siedziałem przez pierwszy tydzień.
- Tak, ja też tylko tam siedziałem - wtrąca Kimoto.
Claudia ciągle nie może się nadziwić nad skąpym jedzeniem.
- Ale te posiłki! Cały czas byłam głodna!

Sueyoshi-san


23.
Dźwięk butli po gazie uderzonej drągiem wzywa na mszę. Niektórzy już dawno są w kaplicy, niektórzy dopiero idą ścieżką pośród drzew i wysokich traw. Ojciec Oshida siedzi twarzą do wszystkich w pozycji lotosu.
Długie milczenie poprzedza obrzęd mszy.
Stuła z grubej włóczki, stary koc jako ornat. Na „Kyrie” wszyscy padają na twarz. Czytanie: słowa Pisma padają z głębokiej Ciszy. Słowa homilii ojca Oshidy też padają z Ciszy.
- Ten koan, Boża łamigłówka: „Jedzcie, moje ciało jest naprawdę waszym pożywieniem, moja krew jest naprawdę waszym napojem” . Jesteśmy zaproszeni do odpowiedzialności. Nie rytualnej odpowiedzialności. Nie etycznej odpowiedzialności. Jesteśmy zaproszeni do odpowiedzialności wobec całej Opatrzności.
Jedzcie, moje ciało jest naprawdę waszym pożywieniem, moja krew jest naprawdę waszym napojem. Kiedy je spożywamy, nasz rodzaj istnienia się zmienia. Apostołowie, aż do dnia Zesłania Ducha i z wyjątkiem krótkiego momentu Przemienienia, nie widzieli prawdziwego rodzaju istnienia Jezusa. Ale my jesteśmy zaproszeni do odpowiedzialności wobec całej Opatrzności.
Wysoki płomień strzela w górę z żelaznego trójnoga. Podniesienie: wszypadąją na twarz, dwakroć. Komunia: każdy bierze z pateny kawałek chlepije z kielicha łyk wina...



24.
- Czy chcesz zobaczyć inną gałąź Takamori, 0 50 kilometrów stąd, w górach Nagano-ken?
Kimoto-san woła do mnie, podczas gdy Sueyoshi-san biegnie założyć
buity. Specjalista od dachów, szef Sueyoshi, czeka w furgonetce, zaraz jadą do Ina obejrzeć jakąś strzechę wymagającą naprawy.
- Pewnie - też biegnę założyć buty. Furgonetka to toyota z otwartą paką, w szoferce ciasno, wsiada tam tylko Sueyoshi; ja i Kimoto na pace. Akcja błysk, po chwili wyjeżdżamy. Stara szosa wzdłuż autostrady, przed Suwa skręcamy w prawo, w stronę Takato, pod górę. Zatrzymujemy się na moment, na parkingu na zboczu, skąd widok jeziora Suwa i gór wokół. Potem w górę, przez przełęcz, i w dół do Ina, w Ina znów w lewo, przez rzekę i w głąb drogą coraz węższą, zwężającą się doliną. W pewnym miejscu znów zjechawszy w bok, w zupełnie wąziutką drogę, zatrzymujemy się na przełączce, wychodzimy z auta, Kimoto-san wskazując na długą stronę małej dolinki mówi:
- To tam, tylko droga nieprzejezdna, zerwana przez powódź. Ale może się da przejechać tamtędy, górą.
Wsiadamy, jedziemy wąską wijącą się drogą wokół doliny. Tylko gdzieniegdzie, pośród gajów bambusa, pojedyncze zabudowania. Dojeżdżamy wreszcie do domku na samym końcu wysuniętego ramienia, tylko z jednej strony dojazd, z pozostałych strome zbocze pokryte częściowo warzywnym ogrodem, częściowo bambusowym gajem. Wychodzi naprzeciw nas stara kobieta w szarej sukni, w chustce na głowie, promienna twarz, w oczach energia.
- Witajcie, witajcie - mówi - właśnie zjadłam obiad; czy coś wam zrobić do jedzenia?
Kierowca woli najpierw obejrzeć tę strzechę, więc siostra (tak się do niej zwracają) wyjaśnia drogę. Jedziemy tam; właścicieli domu nie ma, ale kierowca i Sueyoshi oglądają dokładnie dach, włażą nań, obchodzą dookoła, wyciągają jedną słomkę i długo nad nią dyskutują. W końcu wracamy do siostry-pustelniczki.
Teraz jest więcej czasu, by się rozejrzeć, siostra chce przygotować jakiś podwieczorek, a Sueyoshi-san znosi z gaju bambusowe tuby, które kiedyś wcześniej naciął. Wokół domku trochę nieporządek, narzędzia ogrodnicze porozrzucane tu i tam, kilka koszy w rodzaju który kiedyś widziałem, z żółtej i niebieskiej pocztowej taśmy. W pokoju za szklanymi drzwiami (szklanymi zamiast papierowych shoji) ręczna maszyna tkacka, taka sama jak w Takamori w bibliotece. Słońce zachodzi, komary tną niemożliwie.
Podwieczorek w ciasnym pokoiku, przy niziutkim stoliku. Siostra zapaliła dymek przeciwko komarom; zaaferowana, co chwilę pyta:
- A może, może byście zjedli to? A może tamto by wam zrobić? - Jeśli zwraca się do mnie, to za pośrednictwem Kimoto - Spytaj go o to czy owo, bo ja nie umiem po francusku. - W końcu wracamy, jest już ciemno. Ciemną drogą przez góry, Kimoto i ja na pace.
- Kimjest ta osoba, którą właśnie odwiedziliśmy?
- To siostra Takuchi. Kiedyś była przełożoną klasztoru dominikanek, ale go opuściła i teraz mieszka tutaj, w Ina. Tu jest bardzo twarde życie. Ojciec Oshida wysłał tu więcej sióstr, ale żadna nie wytrzymała.
-Czemuż takie twarde życie tutaj? Twardsze niż w Takamori?
- Tak. Ponieważ praca w polu jest bardzo trudna, wszystko jestna stromych zboczach. A także na takim odludziu nikt nie przynosi żadnych darów. W Takamori całkiem często ktoś przychodzi z jakimś darem, ale tu bardzo rzadko.
- Przecież w pustelni nie mieszka się, żeby dostawać dary?
- Tak, tak. Ona ma bardzo twardy charakter. Już dwadzieścia lat mieszka w tym miejscu.
Zupełnie niezwykła to podróż. Nie dlatego, że na pace toyoty nocą przez góry, ale z powodu odwiedzanych miejsc, spotykanych ludzi. Przypominam sobie, kiedy pierwszy raz przyjechałem do Takamori, ktoś mi powiedział, jak mam iść. „Idź tą drogą, Soan będzie przed autostradą po lewej stronie”. Szedłem tą drogą asfaltowym poboczem, po lewej stronie stało kilka schludnych - jak zawsze w Japonii - domków, a dalej kawałek lasu i już most nad autostradą, więc gdzie jest ten Soan? Przyjrzałem się jeszcze raz, w głąb lasku prowadziła rozciapkana błotna droga, jakich się normalnie w tym kraju nie widzi, a między drzewami stało kilka szałasów krytych strzechą. „To jest ten klasztor?” , myślałem, ale wszedłem na wszelki wypadek, a tam, z głównego szałasu wybiegła ku mnie zakonnica w szarym roboczym fartuchu. „To tutaj, zabłądziłeś?”, czekali na mnie, bo telefonowałem poprzedniego wieczoru. To właśnie był ten klasztor, a siostra, która mnie przywitała, to była Kawasumi-san.
- A gdzie siostra Kawasumi teraz mieszka?
Kimoto-san wskazuje ręką w głąb gór.
- O, ona jest w jeszcze odleglejszym miejscu. Ona jest tam, w samym sercu Alp Japońskich. Ona mieszka w zupełnie odosobnionym miejscu.
Ci wszyscy pustelnicy i żebracy z Takamori, w szarych połatanych ubraniach, w głębi gór, w domkach pomiędzy chaszczami. Mam wrażenie, jakbym się zaplątał między wczesnych chińskich mistrzów Zen. A przecież to Japonia XX wieku, autostrada przecinająca kraj wzdłuż jest o dwieście metrów od Takamori-soan, domy z telewizorami są w tej samej wsi.

Oshida-shimpsan, Kawasumi-san i autor, Takamori, 1988 rok


25. POST SCRIPTUM
Byłem w Takamori latem 1988 roku, przyjeżdżając i wyjeżdżając trzykroć, wszystkiego razem dwa miesiące; dowiedziałem się o tym miejscu od mojego przyjaciela, oj ca Juliana. Wszystkie powyższe rozmowy wtedy właśnie miały miejsce, choć zapisane zostały tylko w przybliżeniu, bo z pamięci (najczęściej tego samego dnia wieczorem).
Czym jest Takamori-soan? Jeśli obraz nie wyłonił się z powyższych dialogów - oto bardziej zwarta informacja. Założony przez japońskiego dominikanina ojca Oshidę Shigeto (Oshida jest nazwiskiem, wedle japońskiego zwyczaju na pierwszym miejscu) w górach centralnej Japonii, we wsi Takannori, w prefekturze Nagano. Wieś jest malutka, ale łatwo to miejsce znaleźć na mapie, leży bowiem przy samej granicy między prefekturami Nagano i Yamanashl oraz tuż przy autostradzie z Tokio do Matsumoto i Kofu. Wspólnota opiera się na zasadach prostoty życia i otwartości dla każdego, dlatego, mimo że Soan jest oficjalnie uznany za dominikański klasztor, mieszka tam na stałe, oprócz ojca Oshidy i trzech sióstr dominikanek, kilka osób świeckich, a znacznie więcej przyjeżdża tylko na krótki czas.
Ojciec Oshidajest postacią znaną w Japonii. Pisze sporo (niestety, prawie wyłącznie po japońsku). Będąc w Japonii, odwiedziłem kilka klasztorów Zen i wszędzie słyszałem podobne zdanie: „Oshida-shimp- san? Czytałem jego książkę. On jest znany w Japonii. Spytaj Roshi-sama, mogą się znać osobiście”. Ojciec Oshida pochodzi z rodziny związanej z buddyzmem Zen i będąc katolickim księdzem, nie stracił bynajmniej respektu dla tego mistycznego ruchu. Ma opinię człowieka próbującego łączyć te dwie rzeczy; nacisk na długie milczące modlitwy zdaje się mieć swoje źródło w Zen, tym niemniej waga, jaką ojciec Oshida przywiązuje do Eucharystii, nie pozwala budzić wątpliwości, że Takamori-soan jest wspólnotą chrześcijańską. To bynajmniej nie przeszkadza zaprzyjaźnionym mnichom buddyjskim, którzy nierzadko odwiedzają Soan. Początkowo niezrozumiany, ostatnimi czasy ojciec Oshida ma pewne uznanie, nawet jest zapraszany jako opiniodawca na konferencje biskupów Azji (przyjeżdża potem z tych konferencji międzynarodowych do swojego szałasiku koło koziej szopy).
Rozmowy wyżej zapisane prowadzone były nie tylko z ojcem Oshidą, ale wszystkie miały miejsce w Takamori, które jest jego dziełem. Autoryzowane nie są (ojciec Oshida zna wprawdzie biegle kilka języków, polski jednak do nich nie należy), ale kiedy pod koniec pobytu zapytałem go, czy ma coś przeciw opublikowaniu podobnego tekstu w polskim podziemiu' powiedział mi: „Czuj się wolny”
Na zakończenie jeszcze jedna ciekawostka. W głównym budynku w Soan, w jadalnym pokoju jest mała szafka, w której leżą albumy z fotografiami, kilka grubych tomów ilustrujących życie wspólnoty i liczne podróże ojca Oshidy. Pewnego wieczoru oglądaliśmy albumy, otwarłem pierwszy i na drugiej stronie co widzę? Kilka zdjęć ze znajomą fasadą kościoła, białe mury, jońskie kolumny. Oczywiście, Dominikanie w Poznaniu. Na moje widoczne zaskoczenie ojciec powiedział: „Widocznie musiałem tam być. Poznań? W Polsce byłem kilka dni, byłem w Warszawie, w Krakowie, w Poznaniu.. no tak, oczywiście, trzy dni byłem w tym klasztorze. To musiało być jakoś na początku lat siedemdziesiątych
To tyle.
Powyższe zapisano w listopadzie A.D. 1988




Tę opowieść, a także parę innych, można znaleźć w mojej książce Pytania Obieżyświata. Wszystkie opowieści w niej zawarte są na niniejszym blogu. Jednakże witryny mają to do siebie, że są czas jakiś, potem znikają, a książka raz wydrukowana, już zostanie. Nikt tej książki nie wydał, ale lulu.com wydrukuje egzemplarz, jeśli się go zamówi.