Monday, March 25, 2024

Kazimierz Nowak, czyli rowerem po Afryce?

 


Podarowano mi jakiś czas temu pewną książkę poznańskiego podróżnika, który w latach trzydziestych wybrał się na rowerze do Afryki. Przysyłał stamtąd artykuły, które publikowane były w prasie. Przysyłał też zdjęcia, które były dowodem na to, że tam był, więc pisał prawdę. Zacząłem czytać tę książkę i nie wiem czy skończę. Ja, owszem, lubię literaturę faktu, jak najbardziej lubię książki podróżnicze, ale to mi się wydaje jednak relacją naszego poznańskiego barona von Münchhausen.

Rzecz w tym, że ja tam też byłem i wiem o czym on pisze. Nie byłem akurat w Libii, ale owszem byłem na Saharze i wiem jak tam jest. Mam też pojęcie o jeżdżeniu na rowerze, bo sam robiłem wielodniowe wyprawy z namiotem na bagażniku. I wiem, że to, o czym Kazimierz Nowak pisze że zrobił, jest po prostu niemożliwe.

Pierwsza rzecz, która mnie natychmiast uderzyła, to ilość wody. Ile Nowak tej wody miał ze sobą? Mi się osobiście zdarzyło wyjść w górach Atlasu na parogodzinną wycieczkę tak jak to robiłem w Tatrach, z małą półlitrową buteleczką. W Tatrach to wystarczy, nawet jeśli cały dzień świeci słońce, w razie czego można tę buteleczkę dopełnić w przygodnym potoczku, a wieczorem wypić ze dwa litry czegoś i równowaga płynów w organizmie jest zachowana. W klimacie pustynnym przewodniki radzą wziąć ze sobą co najmniej dwa litry wody i mają rację, o czym się na własnej skórze przekonałem. Wróciłem wprawdzie tam, skąd wyszedłem, ale dowiedziałem się przy okazji czym jest pragnienie na pustyni. Pragnienie takie powoduje, że nie chce się nic robić i trzeba się zmuszać do tego, by iść. A to tylko kilka godzin marszu, powiedzmy pięć, a cały dzień pedałowania? Sądzę, że trzy litry wody na dzień to absolutne minimum, a przypuszczam, że potrzeba naprawdę więcej. Nie wystarczy żadna herbatka przy ognisku wieczorem, jak to pisze Nowak.

Ale powiedzmy, że trzy litry dziennie starczą. Przygodnych potoczków na pustyni nie ma, wszystko trzeba wziąć ze sobą. Nowak owszem podaje daty gdzie niby był, a jeden rozdział jest nawet zatytułownay "Miesiąc pustynnej włóczęgi". Miesiąc? To znaczy 90 litrów wody. Litr wody, jak wiadomo, waży jeden kilogram, zatem jest to 90 kg samej wody. Do tej wagi trzeba doliczyć jeszcze wagę pojemników, a także pozostałego bagażu, na przykład namiotu (Nowak pisze, że go miał). I niby gdzie miał to wszystko na rowerze przytroczyć? Na bagażniku?

W książce to zdanie jest po trzech tygodniach podróży przez pustynię,
a tydzień przed dotarciem do celu.
Warto zwrócić uwagę na bagażnik roweru. Gdzie ta woda?



A w czym tę wodę zabrał? Ja używam plastykowych butelek, ale takowe się pojawiły dopiero w latach osiemdziesiątych. W szklanych butelkach? To raczej ciężkie, a dodatku może się potłuc. Z czasów harcerskich w latach 60tych pamietam aluminiowe manierki, takie bodaj litrowe, albo półlitrowe. Taka manierka nada się, owszem, w Tatrach, ale na pustyni trzeba by ich wziąć kilkadziesiąt. Nowak wspomina, że miał wodę w girbach, i nie wyjaśnia co to takiego. Może dla niego to oczywiste, ale ja nie wiem co to jest. Mogę się tylko domyślać, że chodzi o skórzany bukłak, jakiego używali beduini podróżujący po pustyni.

Jest dość charakterystyczne, że Nowak nie pisze jak się do tej podróży przygotowywał. A wydawałoby się, że przygotowanie beduińskich bukłaków byłoby dla przeciętnego czytelnika w Polsce ciekawe. Skąd je wziął? Przecież nie przywiózł ze sobą z Polski! Nie kupił też w supermarkecie, za jego czasów nie było supermarketów. Więc skąd? Może dla niego samego było to oczywiste, ale na pewno nie było dla przeciętnego czytelnika w Polsce lat trzydziestych. A on podobno pisał do prasy, pod przeciętnego czytelnika! Dlaczego więc nie napisał, skąd wziął bukłaki na wodę?

Nie wspominam tu o jedzeniu, ale pedałowanie codziennie przez cały dzień przez miesiąc to też nie przelewki. Na pewno się nie da się na pusty żołądek. Jeśli się jedzie na pustynię na miesiąc, to trzeba wziąć zapas. I to nie będzie mało. Chyba że się żyje z polowania, ale do tego trzeba mieć broń, a Nowak wprost pisze (na stronie 53) że jej nie ma. Zatem żarełko też musi być niemałą częścią zapasu przytroczonego do roweru. Hm. 

No dobra, o przygotowaniach mógł nie napisać, bo mu nie przyszło do głowy, natomiast dla mnie jest jasne, że nie mógł podróżować po pustyni przez miesiąc (jak pisze) nie zabierając ze sobą minimum 90 litrów samej wody. Zwłaszcza jeśli (jak pisze) pedałował w dzień, a spał w nocy.

Arabskie karawany przez Saharę (które znam jedynie z literatury) spały w dzień, a wędrowały nocą. Chodziło o to, że w skwarze dnia (ponad 40 stopni) i bardzo suchym powietrzu człowiek się bardziej poci (czego na pustyni nie widać, bo pot natychmiast wyparowuje; a pierwsze zdanie z 54 strony dowodzi, że Nowak tam wcale nie był - na pustyni pot nigdy nie spływa strugami) więc mu się chce bardziej pić, więc trzeba zabrać więcej wody. Nawiasem mówiąc wielbłąda łatwiej obładować potrzebną wodą, niż rower.

Druga niewiarygodna rzecz w książce Nowaka to języki. Pisze on, że zna arabski, i z jakimiś beduinami bez problemu sobie gaworzy. Otóż tak się składa, ze ja też znam kilka języków i wiem jak to jest. Nie twierdzę bynajmniej, że nie można znać wielu języków, natomiast twierdzę, że nie można władać biegle jakimś językiem bez spędzenia przynajmniej kilku miesięcy w kraju, w którym się go używa. A tymczasem Nowak jest w Libii po raz pierwszy, a nigdy wcześniej nie był w żadnym kraju arabskim. I gwarzy z beduinami, który na pewno nie mówią do niego literacką arabszczyzną, tylko narzeczem pustyni. I ja mam w to uwierzyć?

I gdzie się on niby tego arabskiego nauczył? Ja się niektórych języków uczyłem z samouczka z nagraniami, ale takie nagrania są dostępne dopiero od lat najwcześniej siedemdziesiątych. W czasach Nowaka mógł istnieć samouczek, ale w przypadku języka tak fonetycznie różnego od polskiego, jak arabski, trzeba go słyszeć. Połowy spółgłosek istniejących w arabskim nie ma w polskim, albo raczej Polak słyszy jeden dźwięk tam, gdzie Arab słyszy ich kilka. Nowak mógł mieć arabskiego nauczyciela, tylko Arab w Poznaniu lat trzydziestych byłby sensacją. Dlaczego więc Nowak nic o takiej sensacji nie wspomina?

Wielu już takich spotkałem, co mi mówili, że znają jakiś egzotyczny język sądząc, że ich rozmówca nie będzie go znał. Problem w tym, ze ja znam niektóre egzotyczne języki i w takiej sytuacji zwykle zagaduję (jeśli znam akurat dany język). Mój rozmówca zazwyczaj  nic nie odpowiada w tym języku tylko twierdzi, że większości zapomniał.

No dobra, ale Nowak ma przecież te swoje fotografie. To chyba musiał tam być?

Pewnie gdzieś tam był, ale sugeruję tu, że nie trzeba przez miesiąc pedałować po pustyni, żeby sobie zdjęcie z beduinem zrobić. A nawiasem mówiąc zdjęcie przedstawiające samotnego rowerzystę na pustyni rozczuliło mnie niezmiernie. Na zdjęciu jest wprawdzie samotny rowerzysta, ale przecież ktoś mu robił to zdjęcie. Więc czy rzeczywiście był on tam sam?

"Samotny" Kazimierz Nowak na wydmie.
Nawiasem móiąc ktokolwiek próbował jechać na rowerze przez taki piasek wie,
że to niemożliwe.

Więc jacyś wydawcy się dali nabrać. Więcej już widziałem takich wydawców w Polsce, zwłaszcza jak im podróżnik Münchhausen zdjęcia podsyła. Nabrał się też Kapuściński, który najwyraźniej podróżował inaczej i nie widział tu nic nieprawdopodobnego. Ale sorki, jak się nie dam nabrać. Ale na pociechę odsyłam do słynnego nabieru, któremu uległ sam wielki National Geographic.

https://pytaniaobiezyswiata.blogspot.com/2023/03/troglodyci-czyli-wiarygodnosc-prasy.html


PS
Przeczytałem trochę więcej tej książki. I wniosek: groch z kapustą. Mieszanka nabieru z pewnie prawdą, bo chyba musiał tam być, skoro są zdjęcia. Ale nie dam się przekonać, że pedałował po pustyni przez miesiąc bez ogromnego bagażu z wodą. A kto czytał jego opis tych niby prób z haszyszem, ten się pewnie uśmieje, zwłaszcza ktoś kto sam próbował marychy (a takich już będzie z pół Polski). Ale pisze gościu potem, że zna arabski "trochę" (to jeszcze strawię, natomiast w to szwargotanie z beduinami, a zwłaszcza z Tuaregami, którzy wcale po arabsku nie mówią, nadal wątpię). 

Saturday, February 10, 2024

Europa ma romańskie kościoły, Nowa Zelandia ma wharenui

 

Figura na dziobie waka taua
Nad brzegiem Zatoki Wysp na wielkiej wyspie Aotearoa mieszkał lud Nga Puhi. Był to lud w miarę wojowniczy. Po zbiorach, zaopatrzeni w prowiant złożony przede wszystkim z patatów, wojownicy wsiadali do ozdobnie rzeźbionych łodzi, zwanych waka taua, i wyruszali na wojnę. Po napotkaniu nieprzyjaciela obrzucano go obelgami, przy czym ów nieprzyjaciel nie pozostawał dłużny i zapraszał, by wylądować na brzegu, to się przybyszom rozłupie czaszki. Z reguły obie strony wykonywały też strasznie groźnie wyglądający taniec haka. Rzecz w tym, że niewiele tych czaszek było rozłupywanych, ponieważ nikt na wyspie Aotearoa nie znał ani żelaza ani brązu i cała broń wykonana była z drewna. Nikt na wyspie Aotearoa nie znał też łuku, tak że wszelkie wojny toczyły się na pałki. Wojownicy natomiast nie mieli żadnych oporów z rozłupywaniem czaszek swoich nieprzyjaciół. Tych ofiar jednak nie było zbyt wiele. Wiązało się to z oprowiantowaniem - głównym pożywieniem Nga Puhi była kumara, czyli pataty, a te wymagały długiej pracy w polu, a zebrane nie trzymały się zbyt długo. Ograniczało to czas możliwych wypraw wojennych.

Na tych wyprawach wojennych ginęli głównie mężczyźni, kobiety były raczej brane w niewolę, choć zdarzali się też niewolnicy płci męskiej. Ci niewolnicy czasem również stanowili prowiant, bowiem ludy mieszkające na wyspie Aotearoa nie znały zwierząt domowych, źródłem białka były ryby i ewentualnie niewolnicy.

Natomiast bogato rzeźbione łodzie były istnymi pływającymi dziełami sztuki. Na dziobie siedziało stworzenie patrzące gdzie łódź płynie. Na rufie siedział osobnik bez żadnej wątpliwości płci męskiej. Ponadto i dziób i rufę zdobiła starannie wyrzeźbiona filigranowa plecionka. Te cudeńka sztuki snycerskiej były o tyle niewiarygodne, że ani Nga Puhi, ani też nikt inny na wyspie Aotearoa, nie znał żelaza ani brązu, tak że te wszystkie cudeńka wyrzeźbione były kamiennymi narzędziami. To prawda, że do rzeźbienia używane szczególnie twardego kamienia zwanego pounamu (gdzie indziej jest on zwany jadeitem lub nefrytem), ale mimo wszystko to tylko kamień.

Nga Puhi pływali po morzu w pięknie zdobionych wojennych łodziach popychanych wiosłami, ale nie pływali daleko. Na pewno nie wybierali się nigdy za morze. Wprawdzie dawne legendy głosiły, że przodkowie Nga Puhi przybyli zza morza, ale musieli mieć chyba jakieś inne łodzie, na pewno nie takie popychane tylko wiosłami. Nga Puhi w swoich łodziach pływali tylko wzdłuż brzegu na wyprawy wojenne przeciwko innym ludom.

Rufa waka taua

Oczywiście ludy zamieszkujące wyspę Aotearoa nie tylko wojowały ze sobą. Niektóre ludy były w przyjaźni i ich przedstawiciele składali sobie przyjazne wizyty. Wizytujący wodzowie podejmowani byli jedzeniem, natomiast na noc dawano im do towarzystwa dziewczyny. Była to oczywista forma gościnności; seks przedmałżeński w żadnym razie nie wiązał się z poczuciem winy.

Pewnego dnia, ponad dwieście lat temu, do Zatoki Wysp przypłynęła łódź ewidentnie zza morza. Nie była popychana wiosłami, lecz miała nad sobą rozwieszonych kilka płócien, które łapały wiatr, i to wiatr ją popychał. Nga Puchi swoim zwyczajem wysłali ozdobnie rzeźbioną łódź pełną wojowników, by ludziom na tej dziwnej łodzi naubliżać, odtańczyć haka, a także zaprosić na brzeg, by im rozłupać głowy. Wrzucono też na tę łódź kilka włóczni. Wtedy ludzie na tej dziwnej łodzi wyciągnęli coś, co wyglądało jak kije, ale robiło wielki huk i wtedy jeden z wojowników Nga Puhi padał trupem. Ludzie na tej dziwnej łodzi wydawali z siebie jakieś dźwięki, ale nic z tego nie można było zrozumieć. Tylko jeden nich mówił wprawdzie jakoś dziwnie, ale zrozumiale. Ten ktoś powiedział, że jak przestaną włócznie lecieć, to również podłużne przedmioty przestaną huczeć i będzie można pokojowo zamieniać różne przedmioty na - na przykład - żywność.

Była to dziwna sytuacja, bowiem wszystkie ludy mieszkające na wyspie Aotearoa mówiły w zasadzie tak samo. Czy to Nga Puhi na północy, nad Zatoką Wysp, czy Waikato na zachodnim wybrzeżu, czy Te Arawa mieszkający wśród gorących źródeł, czy Taranaki mieszkający daleko, u stóp wysokiej dymiącej góry. Tymczasem Tupaia (tak się przedstawił) mówił jakoś dziwnie, choć można go było zrozumieć. Twierdził on, że sam pochodzi z kraju za morzem zwanego Hawai'ki (tak się właśnie nazywał kraj, z którego według legend przybyli przodkowie Nga Puhi). Wyspa Hawai'ki była stosunkowo niedaleko, tylko kilka tygodni żeglugi, natomiast reszta załogi dziwnej łodzi pochodzi z kraju odległego o parę lat podróży.

Nga Puhi byli ludem bitnym. W pewnym momencie doszło do bijatyki z nowoprzybyłymi. Wtedy się okazało, że walczą oni nie drewnianymi pałkami, lecz przedmiotami wykonanymi z czegoś bardzo twardego i tak ostrego, że przy uderzeniu rozcinało ciało. Mieli też te podłużne przedmioty potrafiące zabić kogoś na odległość. Nga Puhi nie byli w ciemię bici, wiedzieli że te cudeńka to po prostu narzędzia, których obsługi można się nauczyć. No tak, ale trzeba je (te cudeńka) najpierw posiąść. Jak? Najprostszy sposób to byłoby po prostu rozłupanie czaszek ich dotychczasowym użytkownikom. Skoro jak dotąd nigdy nie przypłynęli, to jaka jest szansa, że jak się im rozłupie czaszki, to przypłyną jacyś inni? Tylko niestety trudno im jest te czaszki rozłupać, bo skubani nie tylko umieją tych cudeniek używać, ale co gorsza w razie potrzeby używają. A mają się, skubani, na baczności.

Tak się jednak złożyło, że po pierwszej łodzi zza morza zaczęły coraz częściej przybywać inne. Na przykład takie, których załoga polowała na wieloryby, a które musiały na jakiś czas rozbić się na brzegu, żeby z wielorybów wytopić tran. Nga Puhi robili wiele, by z owymi przybyszami kultywować przyjazne kontakty. Nie można przeciw nim wysłać wojowników, trzeba ich spróbować jakoś inaczej przekonać, by wymienili na coś te podłużne przedmioty zabijające człowieka na odległość. W końcu znalazł się sposób. Owi wielorybnicy to byli sami faceci, co niepomiernie dziwiło Nga Puhi, bo przecież ich własne społeczeństwo składało się w połowie z kobiet. Tyle że ci faceci z zamorskich łodzi chcieli jak najbardziej korzystać z usług kobiet Nga Puhi. Lud Nga Puhi nie miał tu oporów, przedmałżeński seks nie wiązał się u nich z poczuciem winy, a gościnność rozumiana jako dostarczanie dziewcząt gościom płci męskiej była rzeczą normalną. W dodatku ci faceci z zamorskich łodzi ofiarowali coś w zamian. Dlaczego nie zażądać owego podłużnego przedmiotu, co z wielkim hukiem potrafi zabić człowieka z odległości stu metrów? Tak się właśnie zaczął ten zwyczaj: wielorybnicy zawijali do brzegów Zatoki Wysp na kilka tygodni, brali sobie tymczasowe żony i taka żona dostawała w zamian suknię oraz muszkiet. Przy okazji przechodziła szybki kurs zwyczajów i języka przybyszów zza morza.

Przodek płci męskiej 
To kobiety. Mężczyźni mogli się nauczyć co się robi na takim statku i zatrudnić się w roli członka załogi. To też był błyskawiczny kurs zwyczajów i języka. Można było przy takiej okazji pojechać do kraju po drugiej stronie morza. Niektórzy to właśnie zrobili i w ten sposób odkryli dla Nga Puhi ów kraj.

Pierwszym, który pojechał do kraju zwanego Anglią był Moehanga. Tyle, że Moehanga nie był wodzem, tylko zwykłym członkiem ludu Nga Puhi i kiedy po kilku latach wrócił, nie bardzo mu wierzono. Opowiadał jakieś farmazony o wsiach, w których domy były z kamienia, a pomiędzy tymi domami poruszały się inne domy, z drewna, ciągnione przez zwierzęta większe od psów. Opowiadał coś o ludziach, którzy coś mówili, potem stawiali jakieś znaki na liściu, potem jakiś inny człowiek, który tego pierwszego nawet nie widział, potrafił spojrzeć na te znaki i powiedzieć to samo. Opowiadał też przedziwne rzeczy o tamtejszych zwyczajach kulinarnych. Mieszkańcy tego kraju nie jedli niewolników, ale mieli coś, co wyglądało jak skrzyżowanie niewolnika ze szczurem: chodziło na czterech nogach jak szczur i nie umiało mówić, ale było duże jak niewolnik i też różowe; to wolno było jeść. Opowiadał też coś o bulwach podobnych do kumary, których uprawa wymagała mniej pracy, a plon był znacznie większy. Wszystko to brzmiało bardzo ciekawie, tyle że Moehanga był nikim i nawet jeśli niektórzy mu wierzyli, nie miało to większego znaczenia.

Co innego, jeśli za morze pojechał syn wodza. Na przykład Ruatara, który pojechał tam następny. Ten nie marnował czasu, tylko uczył się jak hodować ziemniaki, co robić ze świniami, a przede wszystkim jak obsługiwać muszkiet. Był to czas, kiedy stosunkowo niedaleko za morzem, zaledwie kilka dni żeglowania, powstawało miasto Sydney. W tym mieście byli misjonarze, których można było namówić do przyjazdu do Zatoki Wysepek na stałe, a nie tylko na jakiś czas, jak to robili wielorybnicy. Wprawdzie misjonarze nie byli skłonni dostarczać Nga Puhi muszkietów, a już na pewno nie korzystali z usług tymczasowych żon, tym niemniej stanowili stałe łącze z zamorskim krajem Anglia. Bardzo cenne łącze, które znakomicie potrafił wykorzystać następca Ruatary, imieniem Hongi Hika.

Hongi Hika popłynął za morze, był w Londynie, spotkał nawet króla. Sam był uważany za króla wyspy Aotearoa, zwanej przez Anglików Nową Zelandią. Tej ostatniej informacji Hongi Hika nie prostował. W Londynie dostał mnóstwo prezentów, które przybywszy do Sydney wszystkie sprzedał i kupił za to muszkiety. Kiedy wreszcie wrócił nad Zatokę Wysepek, miał ich ponad trzysta. Dzięki temu Nga Puhi stali się potęgą militarną.

Nie czekali, aż inne ludy się dozbroją, tylko od razu ruszyli na wojnę. Tym razem to Nga Puhi w odpowiedzi na haka nieprzyjaciela mogli strzelić z muszkietu i zabić kogoś z odległości. I nie było z nimi żadnego Tupai, który by wytłumaczył, że wszystko może się skończyć pokojowym handlem wymiennym. To nie była już wojna na pałki, tylko na muszkiety i stalową broń białą.

Maoryska Matka Boska z Dzieciątkiem

To znaczy tylko Nga Puhi mieli tę broń, pozostali przegrywali wszystkie bitwy i kończyli jako prowiant. Na przykład lud Waikato na zachodnim wybrzeżu. Te Wherowhero, wódz ludu Waikato, zaczął szukać kontaktu z przybyszami zza morza, by zbroić się w muszkiety, a także dostosowywać obronne wsie do broni palnej. Kiedy Waikato się dozbroili, też wyruszyli na wojnę, ale nie przeciw uzbrojonym po zęby Nga Puhi, tylko przeciw mieszkającym dalej na południe Ngati Toa. Ci najpierw uciekli, ale dozbroiwszy się pod wodzą Te Rauparaha, zaatakowali inne ludy. Natomiast ludy Te Arawa mieszkające wśród gorących wód i Ngati Porou na wschodnim wybrzeżu dozbroili się stosunkowo późno; to z nich rekrutowali się niewolnicy pracujący na polach u Nga Puhi.

Tak toczyły się te wojny zwane "wojnami muszkietów", podobno najkrwawsze wojny w historii wyspy Aotearoa.

Misjonarze byli przerażeni. Nie dość, że mieszkańcy wyspy Aoteatoa mordowali się wzajemnie w celach kulinarnych, to jeszcze w niemoralny sposób zdobywali muszkiety używane do tego mordowania. Misjonarze głosili religię zakazów: nie wolno zdobywać muszkietów uprawiając przedmałżeński seks, nie wolno jeść pieczeni z niewolnika, nie wolno pracować w niedzielę. Mieszkańcy wyspy Aotearoa rozumieli zakazy same w sobie, ich własne życie było ich pełne, w ich własnym języku zwane były tapu, tylko że to były zupełnie inne zakazy. Wojownik z Aotearoa nie miał żadnych problemów z wypożyczeniem własnej córki lub siostry za muszkiet. A wielorybnicy traktowali tę ziemię jako ziemię niczyją, żadbych władz nie trzeba było pytać o zgodę o rozbicie się na brzegu.

Ale była nadzieja. Wodzowie poszczególnych plemion bardzo chcieli mieć własny kontakt z zamorskim krajem, by mieć niezależny dostęp do Wielkiego Świata. Dlaczego nie namówić mieszkańców wyspy, by przyjęli królową Wiktorię jako swoją protektorkę? Wtedy przyjechaliby osadnicy i stworzyliby osiedla takie jak Sydney, nie trzeba będzie wybierać się za morze. Trzeba by też do tego pomysłu namówić rząd Jej Królewskiej Mości, który zdaję się nie miał zbyt wielkiej ochoty kolonizować kolejnego kraju. W końcu jednak rząd Jej Królewskiej Mości się zgodził, większość wodzów - już dozbrojona i zmęczona ciągłą jatką - też się zgodziła i w roku 1840 w miejscowości Waitangi nad Zatoką Wysepek podpisano traktat przekazujący wyspę Aotearoa, zwaną też Nową Zelandią, pod protektorat królowej Wiktorii.

Kościół w Rotorua

Wtedy niektórzy mieszkańcy wyspy zaczęli się zastanawiać: jak to jest, że ci przybysze zza morza mówią jednym językiem, nazywają się Anglikami, mają swoją królową i zachowują się, jakby podlegali jednej władzy, a my na Aotearoa też mówimy jednym językiem, ale ciągle się między sobą tłuczemy, nawet nie mamy jednej nazwy, tylko nazwy plemion. Może by wybrać dla nas jakaś nazwę, na przykład Maori, i wybrać spośród wodzów jednego króla wszystkich Maorysów. I tak się stało, część wodzów wybrała spośród siebie Te Wherowhero, wodza ludu Waikato i kombatanta wojen muszkietowych, na swojego króla. Ale wcale nie wszyscy go uznali. Na przykład Nga Puhi znad Zatoki Wysepek nie widzieli powodu, by przywódca ludu, który zupełnie niedawno dostał od Nga Puhi niezłe lanie, miałby być nad nimi królem. A w ogóle to wojny pomiędzy plemionami wcale się nie skończyły wraz z traktatem w Waitangi, tylko we wszystkich późniejsze konfliktach angielskie wojsko popierało jedną ze stron, zatem można je zaklasyfikować jako wojny Maorysów z angielskim okupantem. Oczywiście strona popierana przez angielskie wojsko zawsze wygrywała. Wolni i nieujarzmieni Maorysi chcieli tak jak zawsze prowadzić wojny, a angielscy kolonialiści im na to nie pozwalali.

Skończył się wzmożony handel muszkietami, natomiast wzmógł się handel ostrymi stalowymi przedmiotami ułatwiającymi zwykłe życie. Na przykład dłutami. Narzędzia z pounamu nie miały nawet porównania ze stalowym dłutem, rzeźbienie przy pomocy dłuta było bez porównania łatwiejsze. Rzecz w tym, że wraz z coraz powszechniejszym użyciem żaglowych statków malało także zapotrzebowanie na ozdobnie rzeźbione łodzie. Zatem maoryscy snycerze zaczęli swymi rzeźbami dekorować inne rzeczy. Na przykład kościoły. Tylko tu pojawił się problem.

Hongi Hika miał pod swoją opieką anglikańską misję, ale ani on, ani jego wojownicy nie śpieszyli się z przyjęciem nowej wiary z jej przedziwnymi zakazami. Pozwolił jednak swoim niewolnikom (ostatnio, w wyniku wojen z użyciem muszkietów, całkiem licznych) na naukę w misyjnej szkole. Niektórzy z nich byli pilni i nawet nauczyli się czytać i pisać.

To właśnie było dla nich chrześcijaństwo: nowe tabu, ale też czytanie i pisanie. A dla misjonarzy, zwłaszcza protestanckich, nauka czytania i pisania była bardzo istotna, bo przecież każdy powinien móc czytać Biblię. Kiedy wojny wszystkich ze wszystkimi się skończyły i plemiona zawierały pokój - niewolnicy byli zwalniani i mogli wrócić do domu. I wracali, również ci wyszkoleni w misyjnych szkołach. Oni głosili Dobrą Nowinę wśród swoich. Całą Dobrą Nowinę: nowe tabu, ale i naukę czytania i pisania.Dobra Nowina to było też budowanie kościołów, czyli budynków znacznie większych i solidniejszych, niż tradycyjne domostwa Maorysów. Kościół był oczywiście miejscem świętym, ale pod dachem. Dotychczas Maorysi mieli miejsca święte, gdzie się zbierali w ważnych momentach, te miejsca nazywały się marae, ale były one pod gołym niebem. Kościół natomiast mógł pomieścić całą ludność wsi, a był pod dachem. Można by go pewnie udekorować, byłoby wtedy to miejsce do popisu dla snycerzy. Tylko...

Tradycyjne maoryskie domostwo

Misjonarze niekoniecznie chcieli tę tradycyjną maoryską rzeźbę w kościele. Protestanci mieli problem z figuratywną rzeźbą w ogóle, choć nie mieli nic przeciw abstrakcyjnym wzorom. Katolików mniej raziły postacie, natomiast inne rzeczy były problematyczne. Na przykład : Maorysi zaznaczali płeć przedstawianej osoby wyraźnie rzeźbiąc jej genitalia, ale czy można taką rzeźbę wstawić do kościoła? Albo tatuaż na twarzy Maorysa był oznaką statusu, ale czy można wyrzeźbić Matkę Boską z wytatuowaną twarzą i w dodatku wstawić tę rzeźbę do kościoła?

Ale był jeszcze inny problem, który nie był problemem Maorysów, tylko misjonarzy. Maorysi byli tego lub innego wyznania tylko dlatego, że w danej okolicy pojawił się misjonarz tego akurat wyznania. Spory teologiczne sprzed iluś tam stuleci prowadone po drugiej stronie globu nie miały żadnego znaczenia dla Maorysów. Tym niemniej w owym czasie misjonarze głosili dodatkowe tabu: nie wolno wchodzić do kościoła innego wyznania nawet jeśli są to również chrześcijanie. Zatem budynek kościelny mógł być miejscem zebrań całej wsi tylko tam, gdzie cała wspólnota była jednego wyznania, a wcale nie zawsze tak było. Stąd pojawiło się zapotrzebowanie na domy spotkań, zwane wharenui, które byłyby neutralne wyznaniowo, zatem nie nazywano ich świątyniami, choć były tapu. Stawiano je przy marae, które też były tapu, acz pod gołym niebem. Te domy można było dekorować na sposób tradycyjny.

W XIX wieku zaczęło tych domów powstawać sporo, zwłaszcza we wschodniej części północnej wyspy. Takie domy były budowane w podobny sposób, co zwykłe domostwa Maorysów. Dziś oczywiście nikt w takich domach nie mieszka, ale jeden można zobaczyć w Wellingtonie w muzeum Te Papa Tongarewa. Jest on sporo niższy od stojącego człowieka, zatem można się domyślać, że służył głównie do spania. Zarówno dach jak i ściany mają tam ramową konstrukcje z drewna, natomiast ściany wypełnione są trzcinową plecionką, a dach kryty strzechą. Wharenui były z reguły większe i bardziej ozdobne, w wielu miejscach miały rzeźby, a ściany plecione były w charakterystyczny wzorek. Ustalił się schemat gdzie w takich domach powinna się pojawiać rzeźba, a gdzie dobrze by się pojawiła, a także gdzie powinny być ozdobne ściany plecione z trzciny, które również stały się stałym elementem. Praktycznie zawsze na szczycie dachu wyrzeźbiona jest twarz, nad nim często też stoi postać wojownika. Nazywa się on tekoteko i ma przedstawiać przodka, którego imieniem nazwany jest ten dom. Pionowo stojące drewniane elementy ściany nazywają się poupou i są zwykle płaskorzeźbione. Przedstawiają przodków, więc wokół domu jest cała genealogia. Czasem ci przodkowie nie są rzeźbieni tylko malowani, a czasem poupou pozostawione jest bez niczego. Pomiędzy poupou są ozdobie plecione z trzciny panele zwane tukutuku. Belki więźby dachowej są pomalowane charakterystycznym abstrakcyjnym wzorem, zwanym kowhaiwhai.

Z wharenui wiąże się skomplikowany rytuał. Tu odbywają się najważniejsze momenty w życiu wspólnoty. Na przykład pogrzeby; przez kilka dni trumna ze zmarłym stoi w wharenui, a krewni i znajomi przyjeżdżają (dziś czasem z daleka), by spędzić choć jedną noc śpiąc w obecności zmarłego. Jeśli przyjeżdża grupa gości z daleka, jest skomplikowana ceremonia powitania, zwana powhiri, w czasie której kobiety witają gości na progu krzycząc jak przy porodzie, a wewnątrz budynku mężczyźni wygłaszają mowy szukając wspólnego przodka.

Wharenui w Rotorua

Takie domy budowano na pewno już w latach czterdziestych XIX wieku, bowiem wtedy powstał najstarszy z istniejących do dziś. Nazywa się on Te Hau Ki Turanga, a stanął we wsi o nazwie Orakaiapu niedaleko Gisborne. Jest niewątpliwie bardzo ozdobny. W tym właśnie rejonie budowano takie domy. Budowano je także w okolicach gorących źródeł w Rotorua. Te gorące źródła w drugiej połowie XIX wieku stały się miejscem, gdzie zamożniejsza część populacji Nowej Zelandii jeździła "do wód". Oznaczało to ruch turystyczny, a turyści widzieli bogato rzeźbione domy w maoryskich wioskach. Wkrótce zaczęła się moda na odwiedzanie tych domów, co zwęszyli ich właściciele i pobierali za to opłaty. Oczywiście dla białych turystów sztuka widziana w bogato rzeźbionych domach Maorysów w Rotorua to była sztuka maoryska.

Bo dla białych Nowozelandczyków Maorysi to po prostu Maorysi, nie rozróżniali oni (i do dziś nie rozróżniają) różnych maoryskich plemion. A tymczasem Nga Puhi to wcale nie Te Arawa. Nga Puhi w tym okresie zaczynali budować domy takie jak ich biali sąsiedzi, pokryte rzeźbą domy spotkań to były dla nich jakieś obce nowinki. Podobnie było na południowej wyspie, gdzie Ngati Tahu owszem budowali domy spotkań, ale były to solidne domy na wzór domów białego człowieka. Ale biali Nowozelandczycy jeździli do wód do Rotorua i byli pod wrażeniem tamtejszych rzeźbionych domów.

A skoro tak, to przecież te domy trzeba otoczyć specjalną opieką. Najstarszy z domów spotkań, bardzo ozdobny, niszczał na powietrzu, a dzieła sztuki powinny być chronione w muzeum. W 1867 roku jakieś władze zadecydowały, że Te Hau Ki Turanga powinien zostać przewieziony do muzeum w Wellingtonie. Do dziś można go tam zobaczyć.

Nie bardzo to rozumiem, ale niewątpliwie można go tam zobaczyć. Czytałem gdzieś, że do 1017 roku powinien być on zwrócony prawowitym właścicielom, kimkolwiek oni są, ale najwyraźniej muzeum w Wellingtonie nie jest prawowitym właścicielem. Nigdzie nie znalazłem informacji że on tam jest, ale jest. Jeśli się wejdzie do Te Papa Museum w Wellingtonie, można go zobaczyć. Jest tylko informacja, że nie należy robić zdjęć. Może on stoi w muzeum, ale muzeum nie jest właścicielem? Nie wiem o co chodzi, ale widziałem go tam jesienią 1024 roku (więc sporo lat po tej dacie zwrotu).

Wnętrze Hotonui

To oczywiście nie jedyny dom spotkań wart tego, by go wystawić w muzeum. W Auckland w War Memorial Museum jest (oprócz pamiątek z Wielkiej Wojny) kolekcja rzeźby maoryskiej i tam jest też dom spotkań, zwany Hotonui. Był on zbudowany w 1878 roku przez lud Ngati Maru tam, gdzie dziś jest miasto Thames. Kiedy w 1920 roku stał raczej zniszczony, muzeum w Auckland zaproponowało przywódcom ludu Ngati Maru, by wypożyczyli ten dom do muzeum. Stoi tam do dziś i o ile wiem nikt nie ma z tym problemu. Tyle, że dziś jest tabliczka informująca, że nie wolno robić zdjęć (ale kiedy tam byłem w 2018 roku, tej tabliczki nie było, bo zdjęcia mam).

Niektóre z tych rzeźbionych domów spotkań wylądowały bardzo daleko, nawet na antypodach. Tak było w przypadku domu zwanego Hinemihi, który wylądował w Anglii. Zbudowano go w 1881 roku w Te Whairoa niedaleko Rotorua, jako atrakcję turystyczną. Powstał on wprawdzie na zamówienie szczepu Hinemihi, ale niewątpliwie żeby zwabić turystów. Ci turyści podobno przyjeżdżali w tak dużej ilości, że ten dom zasłynął jako "dom o złotych oczach", bowiem niektóre rzeźbione postacie miały złote monety wstawione w miejsce oczu (zamiast masy perłowej, używanej normalnie do tego celu). To trwało do 1886 roku, kiedy wybuchł pobliski wulkan i zasypał wieś. Co ciekawe, kilka osób schroniło się w domu spotkań i dzięki temu ocalało. Tym niemniej wieś przestała istnieć, turyści nie przyjeżdżali, a dom kupił gubernator Nowej Zelandii William Onslow, który go zabrał do Anglii. Postawił go przy swojej rezydencji w parku Clandon pod Londynem. Nie można jednak go tam zobaczyć. Ostatnio potomkowie jego twórców się o niego upomnieli mimo tego, że ich przodkowie go najzwyczajniej sprzedali. Nie wiem nic o ewentualnych wątpliwościach dotyczących legalności tej sprzedaży, no ale taka jest teraz moda. Ktoś żąda, to trzeba zwrócić.

O dom zwany Rauru nikt nie powinien się upominać, bowiem nigdy nie był on domem spotkań żadnej społeczności, tylko od razu był zamówiony przez białego Nowozelandczyka (w roku 1900), niejakiego Charlesa Nelsona, właściciela hotelu. Stał początkowo w Rotorua, później (w 1912 roku) został zakupiony przez Museum für Völkerkunde w Hamburgu. Tam go można do dziś zobaczyć.

Wharenui w centrum Auckland

Inny dom spotkań, zwany Ruatepupuke, można też do dziś zobaczyć w Chicago w Field Museum. Otwarty był w 1881 roku w pobliżu Gisborne, ale dziesięć lat później podupadł i też był kupiony. Jak dotąd nie słyszałem o żadnych wątpliwościach dotyczących jego miejsca pobytu.Jak wspomniałem, Nga Puhi woleli w tym czasie naśladować zachowania białego człowieka i budowali domy takie jak biali sąsiedzi. Ale wcale nie tylko Nga Puhi naśladowali zachowania białych. Na Nowej Zelandii Maorysi mają zagwarantowanych kilka miejsc w Parlamencie trochę tak, jak mniejszość niemiecka w Polsce, tak że maoryskich posłów jest więcej, ale jeden z członków Ngati Porou został nawet ministrem w rządzie i dziś jest jego portret na banknocie pięćdziesięciodolarowym. Był to urodzony w 1875 roku Apiranta Ngata. Wychował się on w okolicach Gisborne, czyli tam, gdzie bogato rzeźbione wharenui były rzeczą normalną. Jednocześnie obracał się w świecie białych ludzi i niejako patrzał na sztukę maoryską ich oczami. Jeśli dla białych turystów odwiedzających Rotorua rzeźba widziana w tamtejszych domach spotkań jest przejawem kultury Maorysów, to trzeba tę ją podtrzymywać. Na przykład finansując z rządowych pieniędzy szkołę maoryskiego snycerstwa. Apiranta Ngata otworzył właśnie w Rotorua taką szkołę, która istnieje do dziś. Można też budować zdobione rzeźbą wharenui w okolicach, gdzie dotychczas były nieznane, na przykład nad Zatoką Wysepek (czyli na terenach Nga Puhi). W 1940 roku nadarzyła się okazja - setna rocznica traktatu w Waitangi - i wykwintny wharenui został tam zbudowany. Apiranta Ngata zaczął też budować wharekai, czyli budynki przeznaczone do tego, by w nich jeść. Rzecz w tym, że wharenui jest tapu (czyli święte) i w żadnym razie nie wolno nic w nim jeść. Jedzenie jest noa (czyli nie-tapu) i powinien być odrębny budynek do tego celu. Albo namiot. Do czasów Ngaty w przypadku wspólnego posiłku stawiano wielki namiot, dziś przy marae buduje się wharekai, które jest podobnie zdobione płaskorzeźbą przedstawiającą przodków. Często częścią marae jest kościół, też w końcu miejsce święte. Apiranta Ngata był rónież inicjatorem budowania anglikańskich kościołów dekorowanych podobnie, jak warenui. W 1924 roku powstał maoryski anglikański kościół poświęcony Maorysom poległym w Wielkiej Wojnie. Oczywiście nie było tam takich rzeźb, gdzie płeć postaci można było natychmiast zidentyfikować, tym niemniej były jak najbardziej maoryskie w stylu. Później powstało więcej takich kościołów.

Najciekawsza była jednak inna inicjatywa Ngaty: zdecydował on udekorować swój gabinet tak, jak wharenui, czyli płaskorzeźbami przodków i plecionkami tukutuku pomiędzy nimi. Nie wiem, czy miał tam szafkę z bibelotami, ale mówiąc szczerze - mi ten cały gabinet wygląda jak jeden wielki bibelot (ale jeśli ktoś chce sobie kupić dzieło maoryskiego rzemiosła artystycznego w sklepiku z pamiątkami, żeby w takiej szafce sobie postawić, to takie sklepiki na Nowej Zelandii również są).

Maoryskie rękodzieło na sprzedaż

Zdaniem Ngaty sztuka maoryska powinna być prawdziwie maoryska. Farby kupione w sklepie nie powinny być używane, należy użyć naturalnych barwników - Apiranta Ngata odnawiając wharenui potrafił zastąpić stare plecionki farbowane sztucznymi barwnikami - nowymi, farbowanymi naturalnie. Stalowe dłuta były najwyraźniej OK, dom Te Hau Ki Turanga (o którym wiadomo, że był wykonany przy użyciu stalowych dłut) stanowił nawet wzór do naśladowania. Gorzej było z dachami z falistej blachy. Były przypadki zastępowania falistej blachy strzechą podczas renowacji. Ciekawy jest też jego nacisk na snycerstwo, a niechęć do malowanych przodków w wharenui. Podobno zwolennikiem malowanych wharenui był Te Kooti, który zwalczał rząd, ale plemię, do którego należał Apiranta Ngata, walczyła z Te Kooti po stronie rządowej i stąd się brała niechęć do tego, co Te Kooti popierał.

Imiona snycerzy tworzących rzeźby przed przybyciem białych nie są znane. W XIX wieku imiona snycerzy są gdzieś zapisane, ale najwyraźniej istotniejsza była informacja kto był inicjatorem powstania tego czy innego obiektu, niż informacja o samym twórcy. Tak jak Apiranta Ngata, o którym wiadomo, że zainicjował budowę kościoła w Tikitiki, a znalazł do tego snycerza imieniem Hone Ngatoto. Kiedy w 1940 roku powstawał wharenui w Waitangi, również z inicjatywy Ngaty, snycerzem był Pine Taiapa. Obecnie jest moda na identyfikowanie artysty, więc ktoś szpera po starych dokumentach, by zidentyfikować imię (i ewentualnie nazwisko) snycerza.

Apiranta Ngata zmarł w 1950 roku, ale zapoczątkował ruch, który ciągle nabiera rozpędu.

Tak jak na całym świecie, również na Nowej Zelandii ludzie przenoszą się ze wsi do miast, tyle że na Nowej Zelandii to są w dużej części Maorysi. Zaczęły więc powstawać wharenui w miastach. Nie są to wioskowe domy spotkań, ale są za to tak samo jak tamte bogato udekorowane rzeźbą. Jeśli jacyś Maorysi z północnej wyspy emigrują w poszukiwaniu pracy na południową wyspę, to i tam można zbudować wharenui, mimo że tamtejsi Ngati Tahu tej tradycji nie znali; w 1960 roku otwarto w Christchurch pierwszy wharenui zbudowany na południowej wyspie w XX wieku. Spora część maoryskiej młodzieży studiuje, dlaczego więc nie zbudować wharenui na uniwersytecie? W 1986 roku zbudowano pierwszy uniwersytecki wharenui na Victoria University w Wellingtonie. Można przypuścić, że owa studencka młodzież pochodzi z różnych szczepów, więc i rzeźby na poupou muszą przedstawiać rozmaitych przodków, ale dla białych widzów, a także dla maoryskich widzów wychowanych w białej kulturze, to nie ma znaczenia. Rzeźby są maoryskie w stylu, to jest istotne.

Ale to wcale nie koniec. Najwyraźniej maoryscy snycerze dostają zamówienia od władz miejskich, o czym świadczą wolno stojące figury w różnych miejscach miast. Kilka takich figur, bez żadnej wątpliwości przedstawiających postacie płci męskiej, stoi nawet w porcie lotniczym w Auckland, wszyscy przybysze zza morza muszą obok nich przejść. Nowa Zelandia jest krajem anglojęzycznym, ale ze swoją specyfiką. Europa ma swoje romańskie kościoły, Kolumbia Brytyjska ma totemy, Australia ma obrazy złożone z kropeczek; Nowa Zelandia też ma coś.


Męskie powitanie na lotnisku w Auckland



Tuesday, September 12, 2023

Na czym polega buddyzm?

Tangen Roshi
Znam wielu buddyjskich mnichów, ale Tangen Roshi jest zupełnie nie­zwykły", mówił do mnie mój japoński przyjaciel, a ja zgadzałem się, że w tym coś jest, sam bowiem byłem w Bukkokuji przez całe cztery tygodnie i dwa dni. Po co tam pojechałem? Pewnie żeby się dowiedzieć, na czym polega buddyzm. W każdym razie to pytanie wisiało w powietrzu, kiedy przecho­dziłem przez bramę Bukkokuji pierwszy raz; pojechałem do Obama auto­stopem, odnalazłem świątynię na samym skraju miasta, u stóp góry wyrasta­jącej jak głowa cukru z płaskiej jak stół równiny, przeszedłem przez bramę i znalazłem się na dziedzińcu. Na wprost mnie stał zabytkowy budynek o papierowych ścianach, z tyłu za nim wznosiło się pokryte bambusowym gajem zbocze, z lewej i prawej też budynki oraz cmentarzyk z kamiennymi pagodami, wszystko bardzo urocze, ale absolutna cisza i ani żywej duszy mimo że drzwi wszystkie porozsuwane. Stałem przez chwilę zdezoriento­wany, kiedy z budynku po lewej stronie (zendo - jak się później dowiedziałem) zaczęli wychodzić ludzie. Pierwszym był starszy mnich o lśniącej łysi­nie, ubrany w szarą szatę; podszedł do mnie i ująwszy za rękę, w milczeniu wyprowadził za bramę. Nic nie mówił, ale zdawał się pilnować żebym nie uciekł, tymczasem przywołując kogoś z dziedzińca; znikł dopiero kiedy zja­wił się Jikaku-san, młody mnich w zwykłym czarnym habicie, i kiepską angielszczyzną wyjaśnił, że w tym momencie nie mogę się zatrzymać, ponieważ mają tygodniowy sesshin. Zapytałem, czy mógłbym się włączyć w sesshin, na co Jikaku-san znikł za bramą i po chwili wrócił z odpowie­dzią: w tej chwili nie ma miejsca w zendo, mogę przyjechać po tygodniu, kiedy część ludzi wyjedzie. Na czym polega buddyzm? Byłem pod wraże­niem tego milczącego dotknięcia. Już sam fakt jest niezwykły w Japonii, gdzie unika się nawet wzroku nieznajomych, ale w dotknięciu Tangen Roshi było coś specjalnego, jakieś przesłanie czy coś.

Kiedy przyjechałem po tygodniu, pierwszą rzeczą, jaką mi Jikaku-san powiedział, było, że mam iść do zendo i siedzieć w zazen tak długo, aż mnie Roshi-sama nie zawoła. Zaprowadził mnie, pokazał mi miejsce gdzie mam siedzieć i powiedział: Możesz iść jedynie do toalety, poza tym nie wolno ci opuszczać tego miejsca; pokazał mi jeszcze toaletę, pomieszczenie lśniące czystością, z ołtarzykiem bodhisattwy oczyściciela na ścianie, i zostawił mnie przez następne prawie dwie godziny siedziałem twarzą do ściany i do­świadczałem po raz pierwszy, na czym polega buddyzm: polega na bólu w kolanach. Owszem, umiałem już wówczas siadać w półlotosie, ale siadać to nie znaczy siedzieć; po dziesięciu minutach przyszedł pierwszy ból, prze­szedł po piętnastu, wrócił po półgodzinie i wkrótce stał się nie do wytrzyma­nia, zmiana nogi pomogła tylko na krótko, wyjście do toalety też, wszystko czego się naczytałem o zenistycznej koncentracji przestało mieć znaczenie, całe moje siedzenie było jedynie wytrzymywaniem bólu; cóż, zostałem za­szczycony namiastką tradycyjnej zenistycznej próby czekania, która w daw­nych klasztorach trwała wiele dni; co to jednak znaczy w porównaniu z Drugim Patriarchą, który tygodniami siedział ignorowany przed jaskinią Bodhidharmy, gdzie już go śnieg przysypywał, i który w końcu, by zwrócić na siebie uwagę, obciął sobie jedną rękę i wrzucił ją do jaskini?

Ulga, że można wreszcie zrobić kilka kroków, była głównym odczu­ciem, kiedy Jikaku-san po mnie przyszedł i zaprowadził mnie do hondo, gdzie trzeba było jednak znowu usiąść po japońsku na podłodze. Pod ścia­ną, przy niziutkim stoliku, czekał na nie Roshi-sama.

  • Po co przyjechałeś do Bukkokuji?

  • Chciałbym się nauczyć zazen.

  • Po co chcesz się uczyć zazen? Będziesz tu sobie siedział jakiś czas, a potem wrócisz do domu i znowu będziesz robił pieniądze?

Te pozornie nieprzyjazne słowa Roshi-sama wypowiadał takim tonem, jakby witał syna marnotrawnego, miałem wrażenie, że się za chwilę rozpłacze.

  • Jak długo chcesz się zatrzymać?

  • Miesiąc, jeśli możliwe. Ale jest jeden problem: mam bardzo mało pie­niędzy i nie mógłbym płacić za swój pobyt.

  • Jeżeli szczerze przyszedłeś tu, by się uczyć zazen, możesz zostać bez pieniędzy, ale jeśli chcesz zatrzymać swoje ego, jeżeli nie chcesz być w har­monii, nic zostawaj. Tylko miesiąc? Dobrze, na początku przyszłego mie­siąca mamy znowu tygodniowy sesshin, to będzie dla ciebie dobry począ­tek. Ale musisz być cierpliwy - to jest biedna świątynia i nie zawsze jest dosyć jedzenia...

Posiłek w Bukkokuji

Następnego dnia miałem przydzieloną poduchę do siedzenia i kawałek ściany w zendo, miałem przydzielone zadanie w czasie samu, czyli pracy (bez której zazen jest nieważne), było nim opróżnianie szamba; robiłem to z Avishaiem, chłopakiem z Izraela, który naczytał się o Zen i przyjechał z zamiarem osiągnięcia Przebudzenia; szambo było typowo japońskie, malutkie i opróżniane ręcznie za pomocą wielkiej chochli na długim kiju, substancję przelewało się do dwudziestolitrowego wiadra, zawieszanego na­stępnie na bambusowym drągu i wynoszonego do ogrodu celem użyźniania grządek; miałem też przydzielone oryoki używane do rytualnych zenistycznych posiłków. A w Bukkokuji wszystkie trzy posiłki dnia są rytualne, spożywane w całkowitym milczeniu i skupieniu, poprzedzane śpiewaniem sutry, w czasie którego oryoki - trzy miseczki włożone jedna w drugą i za­winięte w chustkę-rozwija się, nakłada się potrawy i odkłada kilka ziare­nek ryżu na ofiarę dla Głodnych Demonów; posiłki są też w Bukkokuji nad­zwyczaj skromne, iście żebracze: rano wodnisty ryż z japońską kiszoną mordką, do tego koniecznie plasterek kiszonej rzodkwi, w południe brą­zowy ryż, zupa z pasty sojowej i jakieś warzywo; koniecznie też ten plaste­rek rzodkwi używany po posiłku do mycia miseczek - rozlewana jest gorąca woda - i tym plasterkiem trzymanym w pałeczkach czyści się wszystkie miseczki i następnie zawija, wszystko przy stole.

Posiłki są iście żebracze. Buddyzm bowiem polega na żebraniu.

Przynajmniej raz w miesiącu, a bywają okresy, że co trzeci dzień, Buk­kokuji wychodzi na takuhatsu: wszyscy wychodzący ubrani w specjalne habity, w plecionych kapeluszach, w których wyglądają jak wielkie grzy­by, w słomianych sandałach, podzwaniając dzwoneczkami idą ulicą; tylko jeden z mnichów trzyma żebraczą miseczkę. Zatrzymują się przed pierw­szym domem, śpiewają sutrę; bez stukania w drewnianą rybę, ale równie rytmicznie:

Kan-ji-zai bo-satsu gyo-jin Han-nya Ha-ra-mi-ta ji... (Słuchający-głosów-świata bojownilc-o-przebudzcnie zgłębiwszy Przekraczającą Mądrość...)

Drzwi się otwierają staruszka z miną osoby zaszczyconej wizytą wrzu­ca monetę do żebraczej miseczki. Lecz sutra śpiewana jest do końca:

...shiki fu i ku, ku fu i shiki, shiki soku ze ku, ku soku ze shiki... (...forma nie różni się od pustki, pustka nie różni się od formy, forma dokładnie odpo­wiada pustce, pustka dokładnie odpowiada formie...)

Grzyby kłaniają się staruszce w pas, podzwaniają dzwoneczki. Przed następnym domem ta sama sutra od nowa; jest krótka, to Hannya shingyo, czyli „Serce Mądrości”.

Takuhatsu

...mu hen ni bi zes shin i, mu shiki so ko mi soku ko, mu ken-kai nai-shi mu i-shiki-kai... (...niczym jest ucho oko nos język ciało umysł, niczym bar­wa dźwięk zapach smak dotyk przedmiot, niczym świat widzialny, niczym świat uświadomiony...)

Długo nikt nie otwiera drzwi, dopiero z sąsiedztwa przybiega gospodyni w fartuszku i wrzuca banknot. Grzyby kłaniają się i idą dalej uliczką pomię­dzy domkami w ogródkach, gdzie kępy bambusów i sosenki tresowane, by rosły nisko i krzywo. Przed jednym z domów nikt nie wychodzi, by wrzucić pieniążek, lecz ukłon po odśpiewaniu sutry taki sam...

...mu mu-myoyaku, mu mu-myo jin... (...niczym ignorancja, niczym ko­niec ignorancji...)

A może buddyzm polega nie na żebraniu, tylko na czymś wręcz przeciw- nym? Cóż może znaczyć owa czarka do herbaty najwyższej jakości? Było to w „dzień kąpielowy”, co piąty dzień nie ma samu, a jest ofuro, czyli japońska gorąca kąpiel, oraz czas wolny i w czasie tego wolnego czasu Roshi-sama siedział na stopniach hondo z kimś rozmawiając, podczas gdy przez dziedzi­niec przebiegał najpierw w jedną potem w drugą stronę Kornelius z czarką do herbaty w dłoni; Roshi-sama skomentował: Kornelius tak biega tam i sam, to nie jest dobre dla zazen. Korneli us słysząc to zbliżył się ze zwieszoną głowią Rozumiem, na co Roshi-sama podskoczył: O! Czarka z mojego skarbczyka!, Z jakiego skarbczyka? Roshi-sama sam mi ją dal kiedy byłem tu ostatnim razem!, Tak? To mam bardzo podobną w skarbczyku Roshi-sama wstał, wszedł do hondo i po chwili wrócił z drewnianym pudełkiem w dłoni, otwarł je i wyjął czarkę, rzeczywiście podobną w kolorze i bardzo piękną seledyno­wą i pokrytą mnóstwem ciemnozielonych pęknięć na glazurze. Najwyższa kla­sa. Kiedyż lego pijesz, zawsze z wewnętrznym spokojem. Bez biegania tam i sam. Kornelius oglądał ją przez chwalę z podziwem, obracał w dłoniach; Roshi-sama wyjął mu ją z ręki, włożył do pudełka, zamknął je i podał Korneliusowi mówiąc: Napisz tu na pudelku datę, kiedy ją ode mnie dostałeś.

Recytacja sutr

Tak czy owak Bukkokuji żyje, jak Budda przykazał, wyłącznie z żebra­nia oraz darów, które są przynoszone do świątyni, często są to dary w natu­rze, które stoją czas jakiś przed ołtarzem w hondo, wielkie pudło ryżu albo butelka oleju, kiedyś stała przez dzień pralka, niekiedy jest to wielkie pudło ciastek i wtedy robiony jest dodatkowy nieformalny posiłek, podwieczorek, bez sutr, bez milczenia. Roshi-sama też czasem przychodzi i łatwo się daje wyciągnąć na pogaduchy, bo lubi opowiadać; jak wtedy kiedy w przedsion­ku między hondo a kuchnią przy zielonej herbacie i ciastkach z kremem zapytany o to, jaką lubi muzykę, opowiadał o Beethovenie: W ostatni wie­czór przed moim odejściem do armii, w czasie wojny, było rodzinne przyję­cie w głównym pokoju, a potem wszyscy rozeszli się do swoich pokojów, a ja siedziałem u siebie i słuchałem gramofonu, takiego starego, nie elek­trycznego, słuchałem Beethovena, symfonii nr 9, i jeszcze raz, i jeszcze, a o drugiej w nocy napisałem na kopercie: ,,Słucham tego teraz, być może ostatni raz”. Byłem w lotnictwie i dokładnie jeden dzień przed moim ostat­nim lotem wojna się skończyła. Gdyby mój ostatni lot był o jeden dzień wcześniej, nikt z was by tutaj nie siedział. Ale ja wróciłem do domu, płyta leżała na stole tak jak ją zostawiłem i napis na kopercie był: „może ostatni raz”. Ale już nie słuchałem więcej. Po wojnie spotkałem mniszkę, która wprowadziła mnie w naukę Buddy. Byłem na zazen w świątyni Kannon w Tokyo i kiedy usłyszałem sutrę SHISEIGANDO, minio że nie rozumiałem znaczenia słów, bo nie miałem tekstu, wiedziałem, że to jest harmonia, któ­rej szukałem. Nie mogłem powstrzymać łez, padało kiedy wracałem do domu, ale deszcz moich łez był jeszcze większy. Już nie słuchałem klasycz­nej muzyki. Beethoven jest potężny, ale milczenie jest potężniejsze. To jest Dziesiąta Symfonia Beethovena.

Milczenie; na czymkolwiek buddyzm polega, milczenie jest głównym za­jęciem w Bukkokuji: w zwykły dzień pięć razy po czterdzieści minut, od czwar­tej rano począwszy, o trzeciej pięćdziesiąt jeden z mnichów przebiega wszystkie korytarze z dzwonkiem, a o czwartej wszyscy mają być już w zendo, czterdzieści minut milczenia z prostym kręgosłupem, twarzą do ściany, gdy za plecami powolutku, powolutku chodzi jeden z mnichów z kijem kyosaku w dłoniach. Tylko chodzi, uderzy wyłącznie gdy ktoś go o to poprosi: należy, czując jego obecność za plecami, złożyć dłonie i skłonić się. ku przodowi; ostry ból uderzenia pomaga w skupieniu, kiedy myśli rozbiegają się niczym stado małp. W czasie drugiego porannego zazen Roshi-sama daje znak dzwonkiem z hondo i wtedy kto chce zrywa się i biegnie, i czeka w milczeniu na swoją kolej w przedsionku między hondo a kuchnią bowiem tylko jedna osoba może wejść na dokusan do pomieszczenia za ołtarzem, gdzie Roshi-sama siedzi przed portretem swojego mistrza, Harada Sogaku; w pozy- cj i lotosu, na kolanach kyosaku, z zamkniętymi oczyma, z zagadkowym uśmie­chem; otwiera oczy, każda wchodząca osoba jest dla niego niespodzianką uśmiech staje się ciepły. Mój pierwszy dokusan: na nic zadane pytanie Roshi- -sama odpowiedział: Zawsze koncentruj się tutaj, to mówiąc uderzył się pię­ścią w brzuch. Obserwuj swój oddech. Oddychaj powoli. Wdech, wydech, wdech, wydech, ale nie tylko powietrze. Duch. Co zrobić z bólem w kola­nach, Roshi-sama? Ból jest, ale ciało jest puste. Jeżeli nie możesz wytrzy­mać, spróbuj siedzieć inaczej. Malutkim dzwoneczkiem Roshi-san daje znać, że dokusan skończony, następna osoba wchodzi. Niekiedy Roshi-san wcho­dzi do zendo i przechodzi między rzędami, czasem z własnej inicjatywy przy­łoży komuś kijem, jak wtedy kiedy zatrzymawszy się na chwilę za nami-po mojej lewej stronie siedział Avishai, po prawej Klaus - ryknął niczym nie­dźwiedź: Zawsze jak wielka góra! Zawsze jak wielka góra!, podszedł do Klausa, leciutko dotknął jego ramienia, a potem CHLAST, CHLAST, przez jedno ramię i CHLAST, CHLAST, przez drugie; potem tak samo z Avishaiem: CHLAST, CHLAST przez jedno, CHLAST, CHLAST przez drugie, z całej siły, nawet z okrzykiem, myślałem, że mu się kij złamie. W czasie sesshinu jest jeszcze więcej milczenia, jedenaście razy po czterdzieści minut dziennie, a do tego zakaz wszelkich rozmów przez cały tydzień, z wyjątkiem dokusanu. Przez cały czas sesshinu w czasie południowego zazen jest teisho, czyli buddyjskie kazanie; rozpoczyna się czytaniem z księgi koanów, a potem godzinna mowa, Tangen Roshi lubi mówić. Z księgi koanów Roshi-san czy­ta zmienionym głosem, śpiewnie: Mistrz Gutei zapytany o Naukę Buddy zawsze tylko w milczeniu podnosił wskazujący palec. Pewnego razu pod nieobecność mistrza jego służący, chłopiec, odpowiedział przybyszom w ten sam sposób. Gdy Gutei, wróciwszy, dowiedział się o tym, obciął chłop­cu palec ostrym nożem. Chłopiec zaczął z krzykiem uciekać, lecz Gutei zawołał za nim:,,Zaczekaj! ”. Chłopiec się obejrzał, Gutei podniósł wska­zujący palec i chłopiec doznał Przebudzenia.

Dzwonnica i hondo w Bukkokuji

Wskazujący palec? No tak, gdzieś już kiedyś czytałem, że lepiej sobie nawet oko wyłupać, jeżeli stoi na przeszkodzie. Ale co było dalej w tym kaza­niu? Było w nim takie zdanie: Kyorei podnosi rękę i góra Kansan rozpada się na dwoje. Było też inne: Jeśli jest choćby jedna osoba, która płacze i ty czujesz jej ból jak własny, mogę przerwać ten wykład i już nic nie mówić.

Wdech, wydech, ale nie tylko powietrze... Na czym polega buddyzm? To pytanie nie padło w czasie mojego ostatniego dokusanu, kiedy Roshi-san py­tał: Gdzie jest twój kwiat? (nawiązując do poprzedniej rozmowy), ja odpowie­działem: Roshi-sama mówił, że nie... (nawiązując do jego odpowiedzi), na co on zatoczył ręką wielki krąg i powiedział: Wielki kwiat...; to pytanie nic padło, kiedy po zakończeniu sesshin u rozmawiałem z Tomem i Tom mówił: To mój siódmy sesshin, ale psychicznie najcięższy, przedtem miałem fizyczny ból w kolanach, jak ty, ale teraz prawie się modliłem, żeby ból wrócił, szczegól­nie po trzecim dniu, kiedy rzeczy zaczynają wypływać: przeżyłem już różne rzeczy, na Węgrzech byłem w komunistycznej armii, sam wiesz co to znaczy, w Australii przez dziesięć lat ćwiczyłem karate i czasem na treningach my­ślałem, że flaki wypluję, ale to wszystko jest nic w porównaniu z tym tutaj, a tu cię nic nie trzyma, w każdej chwili możesz wstać i iść, tylko że nie uciek­niesz, bo to wszystko to tylko twój własny śmietnik... To pytanie nic padło w czasie mojego ostatniego pożegnania z Roshim; Roshi-san, który z równą radością wszystkich wita i z równą łatwością żegna, mówił: Idź już, idź, bo zaraz tu zaczynamy ceremonię herbaty, i kiedy z plecakiem wychodziłem przez bramę, z hondo dobiegał głos bębna wzywającego na ceremonię; szedłem uliczką pomiędzy ogródkami z kępami bambusów i skarłowaciałymi sosenkami, wszyst­ko było mokre po nocnym deszczu. Na czym polega buddyzm?

Na sośnie kropla 

        zwiesza się nad przestrzenią, 

                upływa chwila.



Tę opowieść, a także parę innych, można znaleźć w mojej książce Pytania Obieżyświata. Wszystkie opowieści w niej zawarte są na niniejszym blogu. Jednakże witryny mają to do siebie, że są czas jakiś, potem znikają, a książka raz wydrukowana, już zostanie. Nikt tej książki nie wydał, ale lulu.com wydrukuje egzemplarz, jeśli się go zamówi.