Monday, December 28, 2020

Prowansja, 1981 rok

 


W Prowansji, w małej wsi Richerenches w pobliżu miasta Orange, byliśmy robotnikami w winnicy. Ewangeliczna praca, z sekatorem i wiaderkiem w ręku, w gęstwie liści winnego krzewu trzeba było znaleźć wszystkie ale to wszystkie kiście, ściąć i wrzucić do wiaderka, a pomiędzy dwoma rzędami krzewów stał ewangeliczny traktor z przyczepą do którego należało wrzucać zawartość wiaderka gdy było już pełne. Pracowaliśmy w pięć osób: Claude, Robert, Marysia, ja i Jean-Louis, jednocześnie obcinając cztery rzędy. Powoli przesuwaliśmy się wzdłuż rzędów, a gdyśmy się zbyt oddalali od traktora, Jean-Louis siadał za kierownicą i podjeżdżał kawałek. Krzewy rosły w rzędach rozpięte na drutach i tworzyły gęsty żywopłot, ale nigdy nie były wyższe niż półtora metra i bez problemu można było ponad nimi wrzucać zawartość wiaderka do przyczepy. Wokół nas jak okiem sięgnąć wzgórza, pokryte winnicami wzgórza Prowansji, ku zachodowi na horyzoncie masyw górski, przedgórze Alp, ku wschodowi na jednym z wyższych wzgórz widać było jakiś zamek, a za horyzontem, ostro odcinając się od lazurowego nieba, wznosił się słup białego dymu, czy też pary, pionowa chmura która była tam zawsze; Jean-Louis nam wyjaśnił, że to elektrownia atomowa nad Rodanem.

Pogoda była cały czas absolutnie słoneczna, śródziemnomorskie lazurowe niebo, ale tuż przed rozpoczęciem winobrania był tydzień deszczów i w winnicy było jeszcze błotniście, więc pracowaliśmy w kaloszach otrzymanych na ten cel od Jean-Louisa. Ubabrani przynajmniej do pół łydy, bliski dotykalny kontakt z ziemią i bliski dotykalny kontakt z chaszczami w które wdzieraliśmy się z sekatorem w ręku, rano liście mokre od rosy. W co dorodniejsze i dojrzalsze kiście można się było wgryźć przed wrzuceniem do wiaderka. Sok winogron farbował palce na ciemno i dziewczyny by chronić ręce pracowały w gumowych rękawiczkach. Claude, delikatna Paryżanka, studentka germanistyki która przyjechała popracować na wakacjach, do winnicy szła zawsze w chustce na głowie i w wyprasowanej kraciastej koszuli flanelowej którą przeznaczyła na to by była roboczą koszulą, miała też śliczne czerwone kaloszki które sobie specjalnie przywiozła. Robert był ubrany mniej więcej tak samo jak my: stare dżinsy, spłowiała koszula flanelowa. Robert był też studentem, ale z Holandii, nie umiał po francusku tylko po niemiecku i głównym środkiem porozumienia między nim a Jean-Louisem była Claude. No i pomiędzy nami, robotnikami w winnicy, rozmowy były po niemiecku. Marysia też się nie przyznawała do znajomości francuskiego, chociaż większość rozmów rozumiała. A ja się pilnie uczyłem, na żywo, wciąż pytając o nowe słówka, zresztą Marysia też się raz po raz pytała i Robert także, chwilami musieliśmy wyglądać śmiesznie pytając jak pięcioletnie dzieci: "Co to jest? Jak to się nazywa?" A naszymi nauczycielami było, oprócz paryżanki Claude, prowansalskie chłopstwo.

Prowansalskie chłopstwo nie mówiło po prowansalsku. Prowansalskie chłopstwo miało staranne francuskie wychowanie oraz wykształcenie. Matka Jean-Louisa oraz mieszkająca w tym samym domu jego ciotka zachowywały się wedle wszelkich zasad francuskiego savoir-vivre'u, matka nawet pisała wiersze, wręczyła mi pewnego wieczoru rękopis poematu jaki napisała pod wrażeniem wizyty papieża w Paryżu, uznała że my, Polacy, powinniśmy dostać jej poemat. Był pisany heksametrem, starannie rymowany. Sam chłop prowansalski Jean-Louis był po studiach rolniczych, a jego żona, Edith, uczyła francuskiego w szkole.


Prowansalskie chłopstwo używało wprawdzie czystej francuszczyzny, ale Jean-Louis mówił o sobie: "
Je suis pas français, je suis provençal." Po prowansalsku mówić nie umiał, znał język tylko trochę, tyle co się nauczył w liceum na lekcjach które były raz na tydzień, ale podręcznik cały czas miał, pokazywał nam. Z dumą opowiadał że na początku dwudziestego wieku pewien pisarz piszący po prowansalsku dostał nagrodę Nobla. A ja byłem dociekliwy i pytałem - kto umie mówić po prowansalsku? Rodzice Jean-Louisa mówili lepiej, potrafiliby się dogadać gdyby była potrzeba, ale nie było potrzeby. A czy ktoś w okolicy używa prowansalskiego w domu? Owszem, jedna rodzina w sąsiedniej wsi, dwie rodziny w innej.

Oboje Jean-Louis i Edith byli oboje w mniej więcej naszym wieku, Jean-Louis żywy i pełen humoru w sposobie mówienia, o czym wolną i wyraźną francuszczyzną informowały nas Claude i Edith, bo nasza znajomość języka była zbyt mała by chwytać śmieszne powiedzonka, Edith była dobrą katoliczką z włosami uczesanymi w kok i ubierająca się w brązowe sukienki z białymi kołnierzykami. Była nauczycielką w katolickiej szkole, a myśmy sobie myśleli, że biedne te dzieci. Owszem, z nami się śmiała, robotnicy w winnicy tworzyli śmiejące się towarzystwo - pierwszoroczni studenci Claude i Robert, my dwoje beztroskich włóczęgów po Europie, Jean-łouis z nieodłącznym wesołkowatym uśmiechem na twarzy - owszem, Edith ciągle była w tym wieku i śmiała się z nami, ale do własnej córeczki, pięcioletniej Emilie, mówiła co chwilę surowym głosem: "Emilie, TO WYSTARCZY!", powtarzała to zbyt często i z surowością nieprzystającą do sytuacji, prawie groteskową. Często chodziło o to, że Emilie chciała się bawić z nami, a Edith sądziła - niesłusznie - że my chcemy mieć spokój od dzieci. Biedna Emilie tak się cały czas zachowywała jakby nie była pewna czy nie robi czegoś źle.

Edith gotowała obiady. Jedliśmy je przy dużym okrągłym stole w domu Jean-Louisa, w południe wracaliśmy z winnicy siedząc na burcie wozu wypełnionego winogronami, zeskakiwaliśmy na skrzyżowaniu z którego było już tylko dwieście metrów do domu, my czworo szliśmy tam pieszo, a Jean-Louis odwoził jeszcze zawartość wozu do tłoczni. Dom Jean-Louisa stał nieco na uboczu, był to stary prowansalski chłopski dom, kamienny i nieotynkowany, wrota do sieni zwieńczone łukiem z dużych ciosów. Nad wejściem była pergola po której pięła się winorośl, duże niebieskie grona zwisały nad głową, a kiedyśmy po obiedzie siadali przed domem pijąc herbatę, siadaliśmy w półcieniu, pomiędzy plamami słońca. Obiady były, jak to we Francji, dwa i oba sute, każdy po kilka dań, zawsze do popijania było miejscowe wino Côte du Rhône, i zawsze na zakończenie podawane były sery, krążyła wokół stołu deseczka z różnymi ich rodzajami. A to picie herbaty po obiedzie wprowadziła Marysia, która bez herbaty żyć nie może i zawsze po obiedzie się o herbatę dopytywała, no a skoro ona to inni też; zaparzał tę herbatę Jean-Louis w srebrnym mauretańskim dzbanku który dostał od kogoś z Maroka.


Spaliśmy w domu rodziców Jean-Louisa. Dom rodziców był większy, miał dużo pustych pokoi. Claude i Robert dostali do spania osobne pokoje, a myśmy spali w pokoju z wielkim i miękkim podwójnym łożem w którym tonęliśmy pod pierzyną. Kiedyśmy wracali z winnicy wieczorem najpierw szliśmy do rodziców porządnie się umyć, przebrać, potem szliśmy do Jean-Louisa zawsze razem, tyralierą środkiem szosy, wygłupiając się i wymieniając po niemiecku doświadczenia na temat francuskich, holenderskich i polskich sposobów wygłupiania się. Natomiast śniadanie wcześnie rano przed wyjściem do pracy dostawaliśmy u rodziców: bagietki z masłem i kawa, tylko Marysia, jak to Marysia, zawsze robiła sobie herbatę. Claude przy tych śniadaniach zachowywała się jak prawdziwe rozpaskudzone dziewczę z dobrego paryskiego domu, z bagietki wyskubywała większość miękkiego wnętrza i jadła tylko to co przy skórce twierdząc, że to co wyrzuca szkodzi na żołądek.

Taki był więc rytm dnia: rano śniadanie u rodziców, potem przyjeżdżał po nas Jean-Louis i jechaliśmy do winnicy, potem na obiad jechaliśmy do Jean-Louisa, potem znów do winnicy, wieczorem umyć się do rodziców, ale na kolację znów do młodych i na spanie do starych. W sumie samej wsi niewiele widzieliśmy, tyle co kiedy przyjechawszy szukaliśmy domu Jean-Louisa i w niedzielę, kiedyśmy nie pracowali.

A była to bardzo ładna wieś, malownicza wieś południa Francji. Miała cztery ulice, z których jedna, główna, była przelotową szosą, druga, prostopadła do niej, była węższa, ale też była szosą prowadzącą w siną dal, a dwie pozostałe były wąziutkie i tworzyły prostokąt ciasno zabudowany starymi domami z kamienia, z przybudówkami i podwórzami, mury poobrastane bluszczem i winoroślą i pnącymi różami; pod murami tu i tam przesmykiwały się koty. Przy głównej ulicy były dwa sklepy oraz kawiarenka, taka ze stolikami na zewnątrz i parasolami, tam przesiadywali staruszkowie i grali w domino. Przy jednej z bocznych uliczek stał kościół, który wyglądał jakby był przebudowywany co dwieście lat, najstarsze kamienie pamiętały pewnie początki chrześcijaństwa w Prowansji, nieotynkowane mury ukazywały jakieś zamurowane łuki romańskie i gotyckie, jakieś renesansowe przybudówki, barokowy portal i klasycystyczne okna. Ale kościół był zaniedbany, wewnątrz tynk popękany i w kątach przybrązowiały, a na mszy w niedzielę (poszliśmy na tę mszę) było najwyżej trzydzieści osób. Nasi gospodarze tłumaczyli nam potem, że w Richerenches jest jak w całej Francji - religijność wychodzi z mody. A moda jest ważna we Francji.


Pogoda była, jak się powiedziało, przez cały czas absolutnie słoneczna, tak jakby socjalistyczny rząd prezydenta Mitteranda zorganizował słoneczko na winobrania, przez cały czas naszego pobytu tylko jedno przedpołudnie było deszczowe. Była burza z piorunami i oberwanie chmury, główną ulicą Richerenches rwał potok żółtej wody z winnic, wówczas siedzieliśmy w domu i czytaliśmy komiksy. W domu rodziców Jean-Louisa było mnóstwo komiksów, przede wszystkim Asterix i Lucky Luke; Robert z błyskiem w oku rzucił się na Asteriksy, była to literatura jego dzieciństwa i oglądał to teraz z zacięciem, wiedział wszędzie o co chodzi choć nie znał języka, wszystkie i tak już kiedyś czytał. Mnie wciągnął Lucky Luke (też literatura dzieciństwa), ale nie tyle akcja, zresztą zgrabna, co karykatury, świetne karykatury typów ludzkich takich widzianych na westernach i nie tylko, bogatych grubasów z cygarem i chudych i tchórzliwych obywateli miasta, albo dobrze zbudowanych i dzielnych obywateli miasta, albo chytrych przestępców w kamizelce ze złotym zegarkiem na łańcuszku, doskonałe karykatury gestów, wyjmowania peta z ust i rzucania za siebie, stukania palcami po stole w czasie gry w karty i chytrego przymykania oczu w czasie obmyślania złośliwego planu; kiedy po obiedzie już nie padało i jechaliśmy do winnicy miałem dziwne wrażenie powrotu z książki do rzeczywistości. Znów wyszło słonko i z winnicy unosiły się opary, ziemia pachniała deszczem. Niebo było mniej lazurowe niż zwykle, jakby za lekką mgiełką, wzgórza i winnice Prowansji też były za lekką mgiełką świeżych oparów unoszących się z ziemi. Ewangeliczna praca w mokrej winnicy.

A na horyzoncie, tak jak zawsze, niezmienny, starotestamentowy słup dymu. Budząca dreszczyk świadomość że on zawsze tam jest, obrócisz się i zobaczysz, zawsze w tym samym miejscu, biała puszysta łapka kota wzniesiona ku niebu.

Świeżość wieczoru.
Na liściach krople deszczu
Mgła z elektrowni.



Tu są tylko fragmenty, całość w formie książki można zamówić w portalu lulu.com:

Saturday, December 12, 2020

Londyn 13 grudnia 1981 roku

Na śliskim bruku w Londynie, a właścicie nie na bruku tylko na popękanych betonowych płytach pokrytych zlodowaciałym śniegiem który najpierw nadtopniał a potem znowy zamarzł w brudne grudy lśniące szaro w mgiełce i jakoś prześwitującym przez pokrywającą całe niebo warstwą chmur słońcu, z trzema walizami przytroczonymi do wózeczka przeznaczonego na jedną i jeszcze dwoma tobołami w rękach, mieliśmy chyba ze dwa kilometry po tej nawierzchni do miejsca gdzie przybija "Inowrocław", pomiędzy wielkimi halami wypełnionymi pod dach kontenerami, czuliśmy się tam zupełnie malutcy, ciągnęliśmy tan wózek który się nam ciągle wywracał bo nie dość że przeładowany to ciągniony po tej piekielnej nawierzchni, walizy się rozsypywały, musieliśmy je znów przytraczać, więc szliśmy powoli i moja matka się zaczęła denerwować czy aby zdążymy, a kiedyśmy się w końcu dotelepali okazało się, że nie tylko zdążyliśmy, ale że będziemy musieli czekać kilka godzin bo "Inowrocław" z powodu złego stanu wody na Tamizie jest jeszcze na pełnym morzu, więc czekanie godzinami w budce jakiegoś stróża bo Purfleet jest portem kontenerowym i nie ma pomieszczeń dla pasażerów, a tymczasem było zimno i zaczynał siąpić londyński zimowy deszczyk i stróż nam pozwolił siedzieć w budce w której nie było nic oprócz szarobrązowego stołu i paru krzeseł, moja matka próbowała z kupionego rano "Guardiana" doczytać się co ją czeka w Polsce, ale "Guardian" dobrze nie wiedział, bo komunikacja odcięta, telefony odcięte, granica zamknięta, prawdopodobnie masowe aresztowania, prawdopodobnie strajki w wielkich zakładach, ale nic dokładnie nie wiadomo poza tym że na ulicach wojsko i śnieg, wojsko i na pół roztopiony czarniawo-białawy (jak gazeta "The Guardian") śnieg...


Tak, był czternasty grudnia i to właśnie poprzedni dzień był tym niewiarygodnym dniem w który również i my nie chcieliśmy uwierzyć. Nie chcieliśmy wierzyć Sue, która zbudziła nas rano z przerażeniem w oku mówiąc że w Polsce coś się dzieje, jakiś zamach stanu, Sue zawsze słuchała rano wiadomości z radia, ale myśmy wpierw myśleli że to jak zwykle zachodni dziennikarze rozdmuchują jakiś mały incydent, ale po południu tego samego dnia byliśmy na Portland Place przed budynkiem peerelowskiej ambasady, był tam już tłum ludzi, spontaniczna demonstracja, jacyś faceci stali na cokole Sir George'a Stuarta White'a który był marszałkim pełnym zasług w budowie imperium i zasłużył sobie na to by mu odlać pomnik konny z czarnego metalu i postawić przed ambasadą Peerelu, otóż jacyś faceci stali na cokole pomnika marszałka White'a i wykrzykiwali hasła, po angielsku ale z polskim akcentem: "Down with Jaruzelski!", "We support Wałęsa!" (jeden z nich przy każdym haśle wyrzucał w górę zaciśniętą piąchę), potem jakiś grubas strzelił krótką przemowę; to właśnie dlatego kiedy kilka dni później spotkałem Miklosa i okazało się że on w Anglii poszukuje tego samego co ja przekazałem mu maszynę, to było w jakiejś księgarni na Charing Cross, przeglądałem książkę o Solidarności i miałem znaczek Solidarności przypięty do kurtki, podszedł do mnie nieznajomy facet i zapytał czy jestem z Polski, a kiedy potwierdziłem on zaczął mnie pytać co sądzę o tym wszystkim, postanowiliśmy pójść pogadać do jakiejś kawiarenki, po drodze minęliśmy kiesk z gazetami, ja chciałem tylko coś kupić więc wskoczyłem podczas gdy Miklos czekał na ulicy, w kiosku akurat jakiś chłopak kupował "Dziennik Polski", ja coś do niego mruknąłem po polsku a on się zaraz zrobił rozmowny, więc poszliśmy do kawiarenki wszyscy trzej, rozmawialiśmy jakąś godzinę i kiedy Istvan chciał już iść ten drugi Polak postanowił z nim wymienić adresy, a kiedy ja zobaczyłem co on pisze - Miklos Haraszti, Budapeszt - poderwałem się: "to ty pisałeś do polskich czasopism!", tak to był on, wtedy rozmowa przybrała zupełnie inny obrót, okazało się że Istvan też poszukuje poligrafii, powiedziałem mu że mam jeden bębnowiec który nie wiem kiedy w tej nowej sytuacji będę mógł przesłać i lepiej żeby on go zabrał; tymczasem pod pomnikiem przejeżdżał autobus wycieczkowy "Orbisu", zatrzymał się i ludzie z autobusu pytali o co chodzi, a kiedy im powiedziano nie chcieli wierzyć, przecież oni dopiero wczoraj wyjechali z Polski i wszystko było normalnie" Tylko ludzie w ambasadzie się nie dziwili, okna o żaluzje były zawarte na głucho, Obcy budynek z ciemnej wiśniowej cegły. Padał śnieg z deszczem.


Znów, jak co roku
Na okno ambasady
Pada mokry śnieg.



















Tu są tylko fragmenty, całość w formie książki można zamówić w portalu lulu.com:

Friday, October 16, 2020

Dlaczego araukańscy poeci piszą w zapomnianym języku?

W muzeum w Currarehue

Currarehue, wieś między górami w kraju Araukanów, niedaleko granicy w Argentyną. Wieś nie różni się specjalnie od innych wsi w Chile, takie same nieco zaniedbane domy, przed tymi domami stare nieco zaniedbane samochody. To znaczy nie różni się wyglądem, bo owszem jest dość istotna różnica: w Currarehue większość mieszkańców stanowią Indianie Mapucze, czyli Araukanie. Nieprzypadkowo napisałem, że jest to wieś w kraju Araukanów. Kraj ten został podbity przez Chile dopiero pod koniec XIX wieku.

Dziś kraj Araukanów to okolica, gdzie mieszkańcy Santiago wyjeżdżają na wakacje. Miasteczko Pucon, odległe od Currarehue o kilkanaście kilometrów, to stolica sportów górskich. Ale w górach jak to w górach, czasami pada i nie ma co robić. Wtedy można zainteresować się kulturą mieszkańców tego kraju i na przykład pojechać do Currarehue, by odwiedzić Muzeum Kultury Mapuczów.

W samym muzeum nie ma zbyt wiele do oglądania, ale przy wejściu siedzi pani, która wydaje darmowe bilety i jest bardzo rozmowna. Chętnie podejmuje się roli przewodniczki i z wielkim przejęciem opowiada to, co i tak jest wypisane na ścianach, bo w muzeum jest zdecydowanie więcej komentarzy, niż eksponatów. Ale też komu się chce czytać te wszystkie komentarze? A żywą przewodniczkę można pytać o inne rzeczy, o których napisy na ścianach nie wspominają. Na przykład jeśli przewodniczka mimochodem wspomni, ze jest poetką, to można ją zapytać o poezję. Na przykład czy można zobaczyć co ona pisze. W takim przypadku poetka może wykrzyknąć „No pewnie!” i otworzyć leżący na biurku zeszyt i pokazać wypisany ręcznie wiersz, a na pytanie czy można ten wiersz przepisać celem późniejszego ewentualnego przetłumaczenia poetka może wyrwać tę kartkę z zeszytu i ci ją wręczyć.

Myślicie, że to kompletna fantazja? Że to niemożliwe? Otóż jest to zupełnie możliwe, a w dodatku mi się to właśnie przydarzyło.

Mam ten wiersz ze sobą w rękopisie autorki. Jest on o araukańskiej krwi w jej żyłach. Kilka razy słyszałem w Chile stwierdzenie, że większość Chilijczyków ma wśród przodków jakichś Mapuczów, co najwyżej niektórzy chcieliby o tym zapomnieć. Trudno się takiemu stwierdzeniu dziwić wziąwszy pod uwagę, że konkwistadorzy wybierając się za ocean raczej nie zabierali ze sobą kobiet. Zapewne wychodzili z założenia, że jakieś kobiety znajdą się na miejscu. A wziąwszy pod uwagę wygląd większości Chilijczyków, którzy różnią się od Hiszpanów choćby ciemniejszą karnacją – zapewne mieli rację.



* * *

Poetki w Currarrehue

Chmury przepływają nad Currarehue. Góry wokół zielone, zza jednej wychyla się skała wyglądająca trochę jak czarci róg. Tak się zresztą nazywa, Cuerno del Diablo, dosłownie Czarci Róg. Trochę tak wygląda, jakby jakiś czart podsłuchiwał co się dzieje. A przecież nie dzieje się nic wielkiego. Ot, rozmowa o poezji w języku, którego mało kto już rozumie. To znaczy chodzi o poezję w tym języku pisaną, bo rozmowa odbywa się po hiszpańsku.

Poetka spotkana w muzeum zaprosiła mnie na spotkanie z inną poetką, dlatego jestem tej rozmowy świadkiem i poniekąd uczestnikiem. Poetki planują następne spotkanie, na którym będzie czytana poezja, ale moja obecność powoduje, ze padają bardziej podstawowe pytania. Jedna z poetek, imieniem Doris (ta spotkana wcześniej w muzeum), pisze tylko po hiszpańsku, ale druga, imieniem Sylvia, pisze w mapudungun, czyli języku Mapuczów. Ale kto czyta poezję w tym języku? Czy są ludzie, którzy znają tylko ten język? Nie ma takich ludzi, bo w Chile jest obowiązek szkolny, a cała edukacja jest wyłącznie po hiszpańsku. W ostatnich latach wprowadzono prawo, wedle którego w niektórych rejonach, tam gdzie Mapucze stanowią większość ludności, język araukański jest wykładany również, ale tylko jako język obcy, nie jest językiem wykładowym. Dzieci i w szkole i w domu mówią po hiszpańsku. W niektórych domach rodzice zakazują dzieciom mówić po araukańsku. Sylwia pracuje w szkole jako nauczycielka tego języka i opowiada o tym ze wzburzeniem.

Takim rodzicom mówię – nie chcę ograniczać twojej wolności, ale spójrz do lustra. Czy patrząc w lustro możesz powiedzieć, że nie jesteś Mapuczem?

W domu Sylwii mówiło się po araukańsku. Matka w ogóle nie znała hiszpańskiego. Matka uczyła ją obcować z naturą, brała ją nad rzekę i w góry, uczyła ziół. Sylwia mówi coś po araukańsku i nagle zaczyna płakać, a potem dodaje, że jej matka mówiła, że przyjdzie czas, kiedy ludzie będą się wstydzić tego, że są Mapuczami.

A przecież nie ma się czego wstydzić. Mapucze to jeden z niewielu indiańskich ludów, którzy nigdy nie dali się podbić Hiszpanom, a armia Chile potrafiła ich sobie podporządkować dopiero wtedy, kiedy miała automatyczną broń. Pierwsza próba podboju kraju Araukanów zakończyła się wielką ucztą, na której konkwistador Pedro de Valdivia został upieczony i zjedzony przez swojego byłego niewolnika, imieniem Lautaro. Branie araukańskich niewolników kończyło się tym, że niewolnik nauczywszy się sposobu funkcjonowania białych ludzi uciekał, a potem wiedział, jak się białym ludziom przeciwstawić. Ale oczywiście nie wszyscy się wstydzą araukańskiego pochodzenia, moje rozmówczynie w oczywisty sposób nie.

Sylwia ma ze sobą kilka kartek z wierszami, już w hiszpańskiej wersji językowej. Ma też tomik swojego przyjaciela Lionela Lienlfa, dwujęzyczny, na jednej stronie wiersz po araukańsku, na drugiej hiszpańskie tłumaczenie. W czasie rozmowy nie bardzo jest czas, żeby się w to wczytać, ale Sylwia pozwala mi to przefotografować, żebym mógł się wczytać później.



* * *

Uliczka w Valparaiso

Valparaiso nie jest w kraju Mapuczów. Jest to port, który dawno temu założył pierwszy konkwistador Pedro de Valdivia zanim został zjedzony. Dziś jest to miasto bardzo kolorowe w sensie zupełnie dosłownym – jest to chyba światowa stolica grafitti. Co druga ściana jest pstrokato pomalowana, zwłaszcza w dzielnicy zamieszkałej przez literacką bohemę. W tejże dzielnicy pomiędzy malowidłami można znaleźć małą księgarenkę, można do niej wejść i – mimo że nie jest to kraj Araukanów – można znaleźć tomik araukańskiej poezji. Tak samo synoptycznie wydany, jak ten, który przefotografowałem od poetki Sylwii, ale innego poety. To mi się również przydarzyło. Poeta nazywa się Elicura Chihuailaf, a tomik nosi tytuł „De Suenos azules y Contrasuenos”, czyli 'O snach niebieskich i snach przeciwnych'.



* * *

Krótkie spotkania, ledwie otarcie się o zjawisko, ale otarłszy się o zjawisko wiem, że ono istnieje. Ktoś pisze poezję po araukańsku, ktoś ją wydaje, a skoro ktoś ją wydaje, to zapewne ktoś ją również czyta. Jest to ciekawa poezja, bynajmniej nie grafomania. Pisana jest białym wierszem co zapewne nie jest zaskoczeniem, zważywszy, że tak pisał chilijski wieszcz Pablo Neruda. Tyle, że młodzi Mapucze piszą po araukańsku. Czy istniała tradycja pisania wierszy w tym języku? Na pewno nie, tradycyjnie nie było to język pisany, zasady pisowni zostały ustalone zupełnie niedawno. Sami poeci utrzymują, że wiersz zapisany traci część swego uroku. A zatem tradycja jest hiszpańskojęzyczna, ale podjęta w języku Mapuczów. Poeci araukańscy to ludzie z uniwersyteckim wykształceniem, którzy – jak chyba można założyć – czytali wiersze Nerudy. Żyją w świecie hiszpańskojęzycznym, zapewne po hiszpańsku mieliby więcej czytelników, niż w wymierającym indiańskim narzeczu. Dlaczego więc piszą po araukańsku?

Domyślam się, że jest to próba ratowania wymierającego języka. A język wymiera, ponieważ w Chile jest obowiązek szkolny, a cała edukacja jest po hiszpańsku, począwszy od szkoły podstawowej. Tak jest na całym świecie, młodzież porozumiewa się językiem używanym w szkole, a język rodziców wymiera. Młodzi araukańscy poeci muszą wydawać swoje książki synoptycznie w obu językach, bo nawet indiańska młodzież może mieć problemy ze zrozumieniem oryginału.

Tu pewnie powinien nastąpić tekst krytycznoliteracki analizujący tę poezję. Nie nastąpi jednakże, bowiem nie jestem krytykiem literackim. Jestem co najwyżej obieżyświatem, któremu zdarza się szperać po mało znanych kulturach. Czasami jestem również tłumaczem. Mogę zatem zaprezentować kilka tłumaczeń tego, co wyszperałem w mało znanej kulturze (ciekaw jestem, ilu z moich czytelników słyszało w ogóle, ze istnieje kultura Mapuczów). Tłumaczenia są oczywiście z hiszpańskiego, bo araukański jest dla mnie bardziej tajemniczy niż chińszczyzna.



KILKA WIERSZY POETÓW ARAUKAŃSKICH



Sylvia Navarro



Araukarie na górskim stoku nad Currarehue

WIATR

Wiatr przemija w pośpiechu

Przeczesuje gęstwę liści

Potem przystaje zdyszany

Przemija tak jak życie

Mieli wspomnienia

Zamierzchłych lat

Umarłych miłości


GÓRSKI STOK

Kiedy księżyc rośnie

Wybieram się na schadzkę

Z górskim stokiem


Na polanie nocy

Głogi i mirty

Widzą że przychodzę.

One są świadkami

Naszej schadzki.


Wietrzyk chłodny i miękki

Pieści me włosy

Prawie bose me stopy

Odpoczywają na ziemi

Tu jestem duchem życia

Przy kojącym górskim stoku

Który przy księżycu

Śpiewa w ciszy




Leonel Lienlaf


* * *

Moje wnętrze

w tych sennych pieśniach

śpi przy ogniu

podczas gdy na zewnątrz

wiatr

każe górom tańczyć


* * *

Pośród dawnych słów

płynie me serce

przy ogniu

przygarnia mnie


* * *

Duchy przybyły

wirując wokół ognia

przyniosłem im słowo

w lisiej pieśni


PEJZAŻ

Tam daleko

spomiędzy martwych drzew

wyłania się łagodny chłopiec

bezpieczny za wąwozem





Elicura Chihuailaf


SEN W DOLINIE KSIĘŻYCOWEJ

Jestem tu wśród Białych Skał

Wzgórza i chmury się plączą,

niczym walczące węże.

Moje ciało zdaje się być rozdzielone

pomiędzy wodę i ziemię.

Od mojego ogrodu jestem tak daleko,

nie chcę o tym myśleć.

W pamięci mam róg myśliwski

(brzmienie miłości).

Biorę jeszcze gitarę i wchodzę w sen.

Układam palce na napiętych strunach.

Będę czuł ich wibracje,

kiedy zadrżą na dźwięk leśnej pieśni.



KIEDY MOJE SNY ŚPIEWAJĄ O WODACH WSCHODU

Jestem zwiędłą trawą

dającą znaki deszczowi.

Później czuję pierwsze krople

padające na łąkę.

Jak tą wodą nasiąkam!”

słyszę siebie mówiącego,

gdy tańczę pośród kwiatów.

Kiedy się obudzę,

to mnie podniesie na duchu

i zachowa wokół mnie

aromat lawendy.




Wiersz Doris Sepulvedy

Doris Peña Sepulveda


* * *

Wśród zapomnianych kątów

historii żyjącej w legendach

czuć krew Mapuczów

pojawia się w echach ziemi

jak wiaterek lata

z lodów zimy

z jesieni zbłąkanych w czasie

z wiecznej wiosny

krzyczy: żyję!

W moich żyłach jest krew Araukanów

droga przez stulecia

opowieści przodków

pośród nici na krosnach

na których tka się me życie

na krosnach mego istnienia

ginie me pochodzenie

w szczelinach Kordylierów

niesie moją krew

kondor szybujący

wśród błękitu nieba

oraz białych szczytów

mego araukańskiego przedwczoraj



Inny mój blog, zapraszam:

https://szuszfolzeswarzyndza.blogspot.com/

Monday, September 14, 2020

Jak smakuje kava na Vanuatu?


Nakamal na Wyspie Zesłania Ducha Świętego


Na Wyspie Zesłania Ducha Świętego nakamal to największy budynek we wsi.

Na placu przed nakamalem odbywają się śluby, które polegaja na kupowaniu panny młodej za kilka świń. Posiłek weselny odbywa się wewnątrz budynku, którego połowa przeznaczona jest dla mężczyzn, a połowa dla kobiet. Tradycyjne danie, zwane laplap, przygotowywane jest w tak zwanym podziemnym piecu, czyli dole wykopanym w podłodze, gdzie na dole są rozżarzone węgle, na to kładzie się wielkie liście, na nich przyrządzoną potrawę, potem znowu liście, a na górze znowu żar. Po kilku godzina potrawa jest gotowa, podaje się ją na zieloniutkich tacach plecionych z kokosowego liścia.

Na placu przed nim odbywają się też publiczne ceremonie, takie jak mianowanie na wodza. Byłem świadkiem takiej ceremonii, widziałem korowód tancerzy, wśród których były też kobiety. To była właśnie ceremonia świniobicia, widziałem knury przywiązane za nogę do świeżo posadzonych palmowych drzewek i czekające spokojnie swego losu. Wśród tancerzy kandydat na wodza tańczył z siekierą w ręku, w odpowiednim momencie knur dostawał siekierą w głowę i padał w konwulsjach, a korowód tańczył dalej.

Podziemny piec

Na codzień nakamal jest miejscem, gdzie spotykają się mężczyźni, by obgadać sprawy ważne i nieważne i by pić odurzający napój kava (nie należy go mylić z napojem nazywającym się po polsku kawa, ani z innym napojem, nazywającym się po hiszpańsku cava, mimo że wszystkie trzy nazwy wymawia się tak samo). Napój ten piją wyłącznie mężczyźni, dla kobiet jest on tabu. Kobietom nie wolno nawet wchodzić do tej części nakamalu, gdzie ten specjał jest spożywany.

Kava to jest napój z korzenia rośliny o tej samej nazwie. Pije się to ze skorupy orzecha kokosowego, dlatego ilość wypitej kavy mierzy się w skorupach. Jasnobrązowy w kolorze napój z wyglądy przypomina trochę kawę, ale smakuje bardziej jak rozbełtana pasta do zębów. Trzeba to wypić duszkiem, wolno zaraz po tym splunąć (jest to w zwyczaju, czemu trudno się dziwić, biorąc pod uwagę smak), a następnie usiąść i „słuchać kavy”. Bo kava przemawia do pijącego, niektórzy jej nawet coś odpowiadają, co oczywiście robi wrażenie, jakby gadali do siebie. Powoduje ona oszołomienie podobne trochę do działania alkoholu, acz bez niektórych jego efektów. Kava na pewno nie wzmaga agresji, a raczej wręcz przeciwnie, powoduje wewnętrzne wyciszenie.

Na wyspie Zesłania Ducha Świętego korzenie kavy uciera się w rękach przy pomocy koralowego kamienia. Siedzi się nad charakterystyczną deską tylko do tego celu używaną, Siedzi się nad charakterystyczną deską tylko do tego celu używaną, utarte wiórki kavy na tę deskę spadają, a następnie przy pomocy włókna kokosowego wyciska się z tych wiórków sok prosto do kokosowych czareczek. Zazwyczaj jedna osoba wyciska dla innej osoby, ale na końcu ucierający też wychyla łupinkę. Na Wyspie Zesłania Ducha Świętego wszystko jest mniej więcej higienicznie.

Kava na Wyspie Zesłania Ducha Świętego

Na wyspie Tanna procedura jest inaczej higieniczna. Tam nikt się nie ceregieli z jakimś ucieraniem w rękach, tam się korzeń kavy żuje na drobne i wypluwa na wielki zielony liść, tak uzyskane wiórki przeciska się przez kokosową gazę do – jakżeby inaczej – kokosowej łupiny. Tam też nie tylko przeżuwa się kavę dla innych, ale jest ścisły podział ról: młodzież żuje, młodzi chłopcy wyciskają sok, a starsi mężczyźni nie mogą nawet dotykać nieprzerobionych korzeni, mogą tylko pić gotowy napój. A na wyspie Tanna nakamal to miejsce pod wielkim drzewem za wsią, osobna polanka, do której kobietom nie wolno się nawet zbliżać. Tam starsi mężczyźni, czekając aż młodzież przeżuje im eliksir, przemawiają do tłumu niczym Grecy na Areopagu. Bo przed wypiciem kavy jest się bardzo rozmownym. Po paru łupinkach następuje ogólne wyciszenie.

Kobiety do nakamalu nie podchodzą, ale same też mają miejsce, do którego nie podchodzą mężczyźni. Na wyspie Tanna jest to osobny domek za wsią. W czasie miesiączki kobieta nie powinna nic robić, a na pewno nie powinna dotykać jedzenia spożywanego przez innych, dlatego przez ten czas mieszka ona na uboczu poza wsią.

Na innych wyspach kobieta też nie dotyka jedzenia, ale niekoniecznie odchodzi gdzieś na ubocze. Na pewno nie jest tak w mieście. Opowiadał mi Terry, u którego mieszkałem w Port Vila: „Moje dzieci wiedzą kiedy mama ma okres, bo wtedy ja gotuję posiłki.”

Przyrządzanie kavy na wyspie Tanna

No tak, czasy się zmieniają, zwłaszcza życie w mieście odmienia zwyczaje. Tam nakamal to nie jest polanka za wsią pod wielkim banyanem. Tam nakamalem nazywa się kafejki, gdzie można się napić kavy importowanej z dalekich wysp. Można się napić kavy nieprzeżutej, tylko zmielonej w maszynce do mięsa. Kafejki czynne wieczorem, mroczne, bo kto wypije ze trzy łupinki, ten nie lubi światła. Nie mogą mieć podłogi tylko polepę, bo kto wypije to obrzydlistwo, ten od razu charka i pluje – taki tu zwyczaj. Te kafejki są z daleka widoczne, oznaczone niebieską lub czerwoną latarenką wiszącą przy wejściu. No i kupić może każdy, nikt nie zadaje pytań.

Kiedy byłem w Tajemniczym Ogrodzie, tam gdzie informowano, że kobietom nie wolno nawet wchodzić na plac przed nakamalem, uciąłem sobie rozmowę z dziewczyną wyraźnie na kogoś czekającą. W czasie tej rozmowy zapytała, czy też piję kavę. „Bo my za chwilę jedziemy do Port Vila napić się kavy”.

My – czyli ona również! Kobieta chce iść na kavę!

O tempora, o mores!


Friday, June 19, 2020

Pisanki z Pisaka.



Drodzy czytelnicy, czy ktoś z was wybiera się może do Peru? Do Cuzco? Zobaczyć ruiny Machu Picchu (słono za te przyjemność płacąc) (200 soli za sam wstęp)? Polecam w takim przypadku odwiedzenie również wsi Pisak. Inkaskie ruiny są tu również imponujące, ale nie są tak sławne, bo nigdy nie zostały zapomniane, nie było dramatycznego odkrycia przez angielskiego podróżnika opisanego szeroko w anglojęzycznej prasie. Za wstęp płaci się mniej słono, a jeśli się wie o tym, że przy kasach pojawiają się bramkarze dopiero od ósmej, a o szóstej nikogo nie ma, to można je zobaczyć za friko. Ale ruiny ruinami, w Pisaku w przeciwieństwie do Maczu, mieszkają żywi ludzie i za ich zobaczenie nic płacić nie trzeba. Rynek w Pisaku, na który licznie zjeżdżają kolorowo ubrani wieśniacy z okolicznych wsi, stał się też atrakcją turystyczną, wobec czego autobusy z turystami do Maczu zajeżdżają również do Pisaka. Z autobusów wysypują się tłumy Gringów i fotografują kolorowo ubranych wieśniaków, a zwłaszcza wieśniaczki. Co ciekawe – inaczej niż na innych kolorowych rynkach świata, wieśniaczki nie protestują. Już raczej zagadują, dają się sfotografować a potem próbują coś sprzedać. Najwyraźniej wyczuły, że Gringom trudniej jest w takiej sytuacji odmówić.
To tłumy Gringów spowodowały, że rynek w Pisaku znacznie urósł i teraz tylko może ćwierć to prawdziwy wiejski rynek, trzy czwarte to stragany z pamiątkami, w dużej części wyprodukowanymi w Chinach. Ale nie wszystko jest chińskie. Czasem można spotkać na ulicy Indiankę sprzedającą indiańskie tkaniny i z nudów tkającą coś małego na malutkich krosnach naciąganych stopą. A na straganie sprzedającym akwarele można zobaczyć Indiankę malującą następny obrazek. Ma ona tych obrazków sporo, wszystkie bardzo do siebie podobne.
Tu się pojawia pytanie – czy malowane seryjnie obrazki to kicz? Jaka jest definicja kiczu? Zarówno w Pisaku jak i w Cuzco jest sporo galerii z obrazami, których duża część to bohomazy, ale te akwarelki malowane przez Indiankę mają w sobie dużo uroku. No ale czy to właśnie nie jest definicja kiczu – obrazy malowane seryjnie?
Chwila, chwila. Dlaczego malarstwo akwarelowe ma być traktowane inaczej, niż na przykład tkactwo? Indianki na swych przenośnych krosienkach, siedząc na ulicy i zaczepiając przechodzących Gringów, tkają istne cacuszka. Produkują je jedno po drugim, ale przecież nikt nie powie, że to kicze. A muzyka? Codziennie grane te same utwory to też produkcja seryjna, ale przecież nikt nie powie że to kicz tylko dlatego, że grany jest codziennie.
Przechadzając się po rynku w Pisaku nawiązałem kontakt werbalny z osobą malującą seryjnie akwarelki. Ma na imię Ruth i jest zupełną amatorką, nigdy nie uczyła się malować. Najpierw kilka obrazków od niej kupiłem, a potem zapytałem, czy mogę parę sfotografować dla prasy, Boczyła się początkowo mówiąc, że jak zrobię zdjęcie, to będę mógł potem z komputera powielać, a ona nic z tego nie będzie miała. Ja jej próbowałem tłumaczyć, że artykuł w prasie, nawet w małym polskojęzycznym pisemku w Londynie, na dłuższą metę może jej przysporzyć klientów. W końcu dała się przekonać i nawet pozowała do zdjęcia malując.
Chodząc później wśród tych straganów widziałem więcej takich akwarel przedstawiających indiańskie babuleńki, w trochę innym stylu, ale podobne. Może to nieodkryta szkoła malarstwa? The Pisaq school of painting. Brzmi całkiem imponująco. Tylko wszystkie te akwarelki malowane są jako pamiątki dla turystów. Czy takie coś można traktować jako poważne malarstwo? Może to po prostu pisanki z Pisaka?
Powyższe spisałem w Pisaku, gdzie nie przyjechałem autobusem pełnym Gringów, tylko lokalnym busikiem wożącym Indian z i do Cuzco. Te busiki odjeżdżają w Cuzco z ulicy Puputi. W języku Indian Keczua puputi znaczy pępek. Cuzco dla Inków było pępkiem świata, a Puputi to pępek Cuzco. Za podróż minibusem nie trzeba płacić słono, tylko cztery sole. Droga kręta przez góry, zboczem doliny, widoki zapierają dech. Drodzy czytelnicy, radzę w tych busikach zapinać pasy! Dla tutejszych kierowców takie rzeczy jak znaki drogowe czy podwójne linie namalowane na środku drogi to czysta dekoracja. Byłem tam krótko, ale i tak zdążyłem zobaczyć busik, który wyleciał z szosy i pojechał w dół po zboczu. W Peru wprawdzie nie ma zwyczaju zapinania pasów, ale jeśli chce się na pewno żywcem do Pisaka dojechać, pójść o świcie zobaczyć ruiny, kupić od Ruth pisanki i potem wrócić i komuś tę wizytę opisać, to lepiej zerwać ze starym inkaskim zwyczajem i zapiąć pasy.



Friday, May 22, 2020

Co Indianie robią na Florydzie?

Jeśli wiatr wieje od Atlantyku, samoloty lądujące w Miami nadlatują od zachodu, nad bagniskami Florydy. Z okien widać mokradła i wijące się wśród nich rzeczki. Mokradła są dziewicze, jest to Park Narodowy Everglades, ale w niektórych miejscach widać coś, co wygląda jak ślady jakichś pojazdów. Tylko jakie pojazdy miałyby w te mokradła wjeżdżać? I po co? Kiedyś wśród tych mokradeł przemykały się czółna Seminolów, Indian ukrywających się przed kawalerią Stanów Zjednoczonych, ale dziś? A tak nawiasem to gdzie się podziali ci Indianie, co to się tu ukrywali przed kawalerią?
Wylądowawszy na lotnisku w Miami idę prosto do wypożyczalni samochodów. Z góry zamówione auto już na mnie czeka. Obsługujący mnie młody człowiek jest pełen entuzjazmu. „Gdzie chcesz jechać? Na Miami Beach? Nie? Chcesz jechać do Everglades? To koniecznie jedź do Indian. Oni mają takie ślizgacze ze śmigłem, biorą turystów na mokradła. To jest jak safari, widzisz aligatory, flamingi. It’s fantastic!”
W ustach białego Amerykanina stwierdzenie, że Indianie robią coś znakomicie, to rzadkość. A wygląda to na odpowiedź na pytanie gdzie się ci Indianie podziali. Ich łodzie nadal przemykają się wśród mokradeł, tylko że dzisiaj zmotoryzowane. Ale nadal robią wrażenie na białych Amerykanach.
Indianie zawsze mieli transport wodny w małym palcu. Koła nie znali, ale wodą przemierzali ogromne przestrzenie. Kontakt drogą morską pomiędzy Florydą a Amazonią istniał na długo przed przybyciem Kolumba. Jeszcze w XIX wieku Seminole z Florydy pływali pirogami na Wyspy Bahama kupować od Anglików broń. A bronić się chcieli przed Amerykanami, którzy chcieli ich z Florydy wysiedlić. Bronili się gryząc i kopiąc co najmniej jakby to był ich rodzinny kraj, a tymczasem wcale tak nie było, Seminole na Florydzie to również ludność napływowa. A przodkowie Seminolów poważnie się przyczynili do tego, że pierwotna ludność Florydy została wyeliminowana.
Kim byli przodkowie Seminolów? Mieszkali na północy nad górskimi potokami. Kiedy Hiszpanie w XVI wieku przybyli na Florydę, zastali tam Indian Timucua i spokojnie uprawiających kukurydzę. Hiszpańscy konkwistadorzy szukali złota i mieli nadzieję, że na Florydzie znajdą królestwa opływające w bogactwa takie jak w Meksyku. Timucua złota nie mieli, ale chcąc się pozbyć konkwistadorów, skierowali ich do bogatych księstw na północy. Tam księstwa istotnie były, były nawet silne i bogate, tyle że nie w złoto. Były na tyle silne, by mimo braku muszkietów dać konkwistadorom po nosie i wygonić ich z kraju. Złota nie było, wobec czego konkwistadorzy raz wygnani – już nie wrócili. Ale Hiszpańscy kolonizatorzy to nie tylko krwiożerczy konkwistadorzy. To również pełni dobrej woli misjonarze pragnący pozyskać nowych wyznawców dla Chrystusa. Na wybrzeżu Florydy powstało miasteczko San Augustine, a stamtąd misjonarze wybierali się w głąb kraju, by nawracać Indian. We wsiach Indian Timucua powstały misje. W imperium hiszpańskim Floryda była kolonia zupełnie marginalną, białych mieszkańców było niewielu, a ci co byli, pilnowali tego, żeby mieć przewagę militarną w razie czego, dlatego Indianom nie sprzedawano muszkietów. Nikt tu się specjalnie nie interesował handlem zwierzęcymi skórkami.
Tymczasem w XVIII wieku na północ od hiszpańskiej Florydy powstała angielska kolonia Karolina, a na zachód, nad Missisipi, francuska kolonia Luisiana. I Anglikom i Francuzom zależało na handlu z Indianami. Chodziło przede wszystkim o handel futrami, ale nie tylko. By ułatwić Indianom polowanie, Anglicy i Francuzi sprzedawali im muszkiety. Ale muszkiety nie tylko w polowaniu były pomocne. Plemiona mające dostęp do muszkietów miały przewagę militarną nad tymi, które muszkietów nie miały. A Anglicy nie tylko futra kupowali. Osadnicy w Karolinie to byli plantatorzy, którzy do pracy na plantacjach potrzebowali niewolników. Część tych niewolników sprowadzano zza morza, ale można też ich było kupić na miejscu, od Indian, którzy za muszkiety i proch gotowi byli sprzedać jeńców wojennych. A skoro mieli muszkiety i proch, mogli tych jeńców zdobyć więcej. Gdzie? To proste – na hiszpańskiej Florydzie, gdzie skupieni wokół misji Timucua mieli zapewnione zabawienie duszy po przegranej bitwie, ale muszkietów nie mieli. Przodkowie Seminolów mieszkali w górach nad potokami, dlatego biali koloniści nazywali ich Creek Indians, czyli Indianie znad Potoków. Nie była to wcale jedna grupa etniczna, nad jednym potokiem mogły być wsie Indian mówiących całkiem różnymi językami, ale Anglików takie szczegóły nie interesowały. Jeśli mieszkają nad jednym potokiem i podobnie się ubierają, to wszyscy są „Creeks”. Stąd się wzięła polka nazwa „Krikowie”. Spośród wielu języków nad tymi potokami używanych najczęstsze były Muskogi i Mikasuki.
Dla Indian znad Potoków powstanie Charles Town było dobrodziejstwem, bowiem strzelby i proch bardzo ułatwiały polowanie, również na niewolników. Wkrótce się okazało, że tego dobrodziejstwa robi się za dużo, że panowie dobrodzieje chcą zakładać plantacje na ziemiach, na których Indianie uprawiają kukurydzę. A trudno przeciw dobrodziejom prowadzić wojnę, bo przecież od nich trzeba kupować strzelby i proch. Przez jakiś czas można było tę broń nabyć od Hiszpanów w San Augustine i od Francuzów w Nowym Orleanie, ale po paru wojnach na innym kontynencie okazało się, że Francuzi i Hiszpanie muszą się wynieść i Anglicy zostali właścicielami ziem od Atlantyku po Missisipi. Krikowie i inni Indianie mogli mieć inna opinię na temat tego kto jest właścicielem tej ziemi, ale opinia ta nie zmieniała faktu, że Anglicy byli jedynym źródłem broni i amunicji.
Co ciekawe – Korona Brytyjska uważała Indian za swoich poddanych, których również należało chronić, dlatego też zakazała białym osadnikom osiedlania się poza pasmem Appalachów. Osadnicy natomiast uważali tego rodzaju ograniczenia za zamach na swoje swobody obywatelskie, zbuntowali się i stworzyli własne państwo, w którym tego rodzaju ograniczenia zostały zniesione. Państwo było wolne i sprawiedliwe, a nazywało się Stany Zjednoczone. W wolnym i sprawiedliwym państwie osadnikom wolno się było osiedlać nad potokami. Ktoś już tam wprawdzie mieszkał, ale czy to sprawiedliwe, by jacyś dzicy Indianie mieszkali w dolinach, w których mogliby się osiedlić biali osadnicy?
Ci dzicy Indianie wcale nie byli głupi i szybko się zorientowali, że europejskie metody rolnictwa przynoszą lepsze plony przy mniejszym nakładzie pracy, że wcale nie trzeba na zwierzynę polować w lesie, można ja hodować na łące koło domu, że ubrania łatwiej uszyć z materiału niż ze skóry. Szybko się tego wszystkiego nauczyli, a nawet więcej – spostrzegłszy, że osadnicy wygrywają wszystkie wojny, uznali, że może ich sposób rządzenia się też jest skuteczniejszy i stworzyli plemienne republiki z parlamentem, prezydentem itd. Nie mogli tylko koloru skóry zmienić. Fakt pozostawał faktem – byli Indianami znad Potoków, a nie białymi osadnikami, którzy nad tymi potokami chcieli się osiedlić. Dlatego chcąc uniknąć konfliktów na tle rasowym, rząd Stanów Zjednoczonych postanowił przesiedlić Indian znad Potoków do kraju po drugiej stronie Missisipi, do Oklahomy. Ale Indianie wcale nie chcieli się przesiedlać, zwłaszcza że w Oklahomie też ktoś już mieszkał. I ten ktoś to nie byli pobożni Timucua, na których można było napaść, wyrżnąć mężczyzn, a kobiety i dzieci powiązać i sprzedać białym kupcom w Charleston. W Oklahomie mieszkali Komancze, którzy właśnie nauczyli się hodować mustangi i na tych mustangach jeździli na łupieżcze wyprawy do Meksyku, Teksasu i wszędzie tam, gdzie można było coś złupić. Rząd Stanów Zjednoczonych chciał być praworządny, postanowił ziemię na potokami od Indian kupić i bez trudu znalazł takich, którzy byli ją gotowi sprzedać. Potem się znajdowali inni, którzy twierdzili, że ci co tę ziemię sprzedali wcale nie mieli do tego prawa bo to nie była ich ziemia, ale Amerykanów takie szczegóły nie interesowały. Co w takiej sytuacji robić? Walczyć z bronią w ręku przeciwko głównemu dostawcy broni i amunicji? Po paru przegranych powstaniach większość Muskogi i Mikasuki przeniosła się do Oklahomy.
Ale nie wszyscy. Niektórzy przenieśli się na hiszpańską Florydę. Teren znali z czasów polowania na niewolników, a kiedy niewolnicy się skończyli, natal tam się wyprawiali polować na jelenie. Tam ich nikt nie nazywał Indianami znad Potoków. Hiszpanie zwali ich Cimarrones (banici), co sprzymierzeni z Hiszpanami lokalni Indianie przerobili na Seminoles. Wkrótce Stany Zjednoczone przejęły również Florydę i zgodnie z oficjalną polityką chciały tych Seminolów przesiedlić do Oklahomy. Ci jednak tak łatwo się nie dali. Mieli niezależny dostęp do amunicji – kupowali ją od kubańskich rybaków okresowo zawijających na Florydę. Czasem też pirogami wyprawiali się na brytyjskie Wyspy Bahama. Potrafili znakomicie kryć się w bagnach Everglades, gdzie kawaleria Stanów nie była zbyt operatywna. Wojna była krwawa i długotrwała, bywało że cały oddział Amerykanów niknął bez śladu. Celem Amerykanów było całkowite wysiedlenie Seminolów z Florydy, celem Seminolów było nie dać się wysiedlić. W końcu Amerykanie uznali, że nie opłaca się wysyłać kolejnych oddziałów w te bagna, wydzielono Seminolom rezerwat i zostawiono ich w spokoju. Seminole osiągnęli swój cel, czyli poniekąd wygrali wojnę. Była to bodaj jedyna w historii Stanów Zjednoczonych wojna, którą wygrali Indianie.
Ten rezerwat nadal jest i można go odwiedzić. Nie żeby zaraz tłumy turystów tam waliły, ale jest. Znajduje się tuż obok Parku Narodowego Everglades. Do parku narodowego chroniącego cenne z ekologicznego punktu widzenia ale widokowo mało atrakcyjne bagna też tłumy nie walą. Na Florydzie tłumy walą przede wszystkim do Disneylandu, gdzie wśród plastikowych atrakcji są też plastikowe aligatory, ale niektórzy kochający przyrodę turyści chcą też zobaczyć prawdziwe żywe aligatory taplające się w cennych z ekologicznego punktu widzenia bagnach. A kto się najlepiej przemyka czółnami wśród tych bagien? Oczywiście Indianie. Tyle, że turyści nie są brani do czółen, tylko do szerokich płaskodennych łodzi skonstruowanych specjalnie tak, by nie niszczyły cennej z ekologicznego punktu widzenia bagiennej roślinności. Łodzie te nie mają podwodnej śruby tylko wielkie śmigło zamknięte w klatce za plecami sternika. Podwodnej roślinności nie niszczą, zostawiają natomiast na powierzchni ślady widoczne z wysoka.
Ale to nie jest największa atrakcja turystyczna w rezerwacie Seminolów. W dzisiejszych czasach największą atrakcją turystyczną w rezerwatach Indian w Stanach Zjednoczonych stanowi kasyno. W latach osiemdziesiątych amerykańskie sądy orzekły, że rezerwaty Indian są wyłączone spod jurysdykcji stanowej i nie obowiązują tam prawa zakazujące gier hazardowych. Od tego czasu Indianie budują u siebie kasyna, w których pozbawieni tej atrakcji u siebie zwykli Amerykanie mogą popróbować szczęścia i pomarzyć o wielkiej wygranej. Dlatego na rubieżach Miami na niczym nie wyróżniającym się skrawku mokradła stoi Moccosukee Resort and Gaming. Skrawek mokradła się nie wyróżnia, ale na odpowiednich mapach należy do Moccosukee Indian Reservarion i to wystarczy. Amerykanie próbują tam szczęścia, dla Indian to czysty zarobek. Z zarobku tego fundowane są instytucje oświatowe. Na przykład Miccosukee Indian Village – rekonstrukcja dawnych domostw funkcjonująca dziś jako muzeum. Stoi ona przy drodze którą jeżdżą turyści chcący zobaczyć żywe aligatory. Sami Indianie mieszkają gdzie indziej, obsługa muzeum i przystani z łodziami przyjeżdża z daleka samochodami tak jak turyści. W ogóle ci Indianie nie różnią się specjalnie od innych Amerykanów, są tak samo ubrani, z turystami rozmawiają po angielsku i nie wiadomo nawet czy znają jeszcze swój dawny język. Dawne domostwa to domy stojące na palach i kryte masywną strzechą, ale bez ścian. W tych domach siedzą ubrani w tradycyjne stroje artyści demonstrujący ludowe rzemiosło – rzeźbiarz, szwaczka szyjąca na maszynie tradycyjne stroje. Te stroje nie mają nic wspólnego z pióropuszami i frędzlami Indian prerii. Seminole już w XIX wieku ubierali się tak jak biali, ale nie całkiem – indiańskie szwaczki szyły suknie i koszule wedle własnej indiańskiej mody. Co widać na dawnych zdjęciach – też wystawionych jednym z tych krytych strzechą domów.
Pożyczonym na lotnisku samochodem pojechałem do Indian, zwiedziłem zrekonstruowaną wioskę i stąd to wszystko wiem. Poszedłem też coś przekąsić do Moccosukee Restaurant po drugiej stronie drogi. Przy sąsiednim stoliku siedziała grupa mężczyzn rozmawiająca w niezrozumiałym dla mnie języku. Zapytałem co to za język.
Mikasuki”, powiedział jeden z nich, a po chwili dodał „Nie możemy pozwolić językowi umrzeć.”


Jeśli kto woli czytać z papieru, to zarówno niniejsze opowiadanie, jak i wiele innych na temat amerykańskich Indian,

 znajduje się w papierowej książce: