Wieś Indian Machigenga |
Świst – i indiańska strzała
przeszywa czubek sombrera. Łuk drży jeszcze w ręku Indianina,
brzęczenie cięciwy powoli cichnie. Wychowany w dżungli Indianin
nie chybia. Zapadła cisza, słychać tylko szum deszczu, wielkich
kropel bijących o dach z palmowych liści. Opodal fale rzeki Madre
de Dios, wielkiego dopływu Amazonki, pluskają o burty łodzi, którą
tu przypłynęliśmy.
Mógłbym dalej kontynuować w
tym duchu, może wtedy mógłbym uchodzić za wielkiego podróżnika i wydawać książki w wielkich nakładach. Tylko że j nie jestem takim wielkim
podróżnikiem i byłby to czysty pic. Wyjaśnię poniżej jak to
było.
Indiańska strzała istotnie
przeszyła czubek sombrera. Łuk był jak najbardziej indiański,
wykonany przez Indian mieszkających w amazońskiej dżungli, ale...
było to słomiane sombrero zawieszone na kiju po to, by biali
turyści mogli wypróbować strzelanie z indiańskiego łuku.
Zawiesił je na tym kiju nasz przewodnik. Wizyta u krajowców
(„nativos”) była atrakcją turystyczną. Wszystko działo się w
dżungli w pobliżu Puerto Maldonado, w peruwiańskiej części
Amazonii.
Nasz przewodnik na pytania
odpowiadał chętnie (co przewodnicy zwykle robią), ale nie próbował
ściemniać na użytek ruchu turystycznego (a to już nie jest takie
powszechne). Od przewodnika dowiedziałem się więc, że byli to
Indianie Machigenga, którzy przyjechali w to miejsce autobusami
jakieś dwadzieścia lat temu. Bo Machigenga to wprawdzie Indianie
mieszkający w Amazońskiej dżungli, ale nie nad Madre de Dios,
tylko nad Ukajali, parę tysięcy kilometrów na północ od Puerto
Maldonado. W wyniku jakichś rodzinnych konfliktów mała grupka
spakowała manatki i pod koniec XX wieku pojechała autobusami do
innej prowincji, gdzie jest podobna dżungla. Tak że są to
prawdziwi Indianie z dżungli, ale nie tej, w rejonie Puerto
Maldonado są to imigranci. No i mimo tego, że mieszkają w dżungli,
nie są wcale poza zasięgiem pieniężnej gospodarki. Zarabiają
gotówkę choćby strzelając z łuku do zawieszonego na kiju
sombrera, a za gotówkę mogą sobie kupić sprzęt elektroniczny, na
przykład cyfrowe zegarki, których nie zdejmują przebierając się
w swoje tradycyjne stroje.
Od mojego nie ściemniającego
przewodnika dowiedziałem się też, gdzie znaleźć tutejszych
Indian, którzy nie przyjechali autobusami znad Ukajali, tylko
mieszkali tu od zawsze. Są to Indianie Ese'eja, którzy mieszkają
we wsi zwanej Infierno, niedaleko Puerto Maldonado, można tam
dojechać minibusem. Pojechałem tam, jest to zwykła wieś
wyglądające trochę jak przedmieścia Puerto Maldonado. Ludzie
ubrani w europejskie ubrania kupione w sklepie nie różnią się
specjalnie od innych Peruwiańczyków. Bo niby dlaczego mieliby się
różnić? Dzieci chodzą do szkoły tak jak wszyscy, mówią po
hiszpańsku, już tylko staruszkowie używają języka Ese'eja.
Indianie w Puerto Maldonado (w porze deszczowej) |
Ale czy rzeczywiście Ese'eja
mieszkają tutaj od zawsze? Migracja ludów przez dżunglę wcale nie
musi być nowym zjawiskiem. Przecież ludy żyjące z polowania,
łowienia ryb i zbierania dzikich roślin wcale nie muszą być
przywiązane do ziemi. A czyż Indianie mieszkający w dżungli nie
żyli ze zbieractwa i polowania z łuku na tapiry? Takie mamy o nich
wyobrażenie. Nie tylko my, ale również światowej sławy
antropolodzy, którzy wśród koczujących po dżungli Indian
prowadzili badania. Na przykład Allan Holmberg, który w latach
40tych XX wieku żył wśród Indian Siriono w boliwijskiej dżungli,
zupełnie niedaleko od Puerto Maldonado. Indianie ci byli bardzo
prymitywni, polowali z łuku, nie umieli porządnie rozpalać ognia
tylko zmieniając obozowisko przenosili płonące żagwie. Holmberg
wyciągnął wniosek, że skoro Siriono koczują po dżungli i jedzą
to, co znajda lub upolują, to widocznie zawsze tak było. Jego
wydana w 1950 roku książka „Nomads of the Longbow” mocno się
przyczyniła do naszego wyobrażenia o Indianach z Amazonii. Jest to
wyobrażenie romantyczne. Jest także przydatne, bo podbudowuje
wyobrażenie o naszej własnej wyższości nad innymi ludami, które
niegdyś nazywano „dzikimi”. Dziś mówi się o ludach „stojących
na niższym stopniu rozwoju”, co może brzmi inaczej, ale w sumie
na jedno wychodzi. Ale i jedno i drugie wyobrażenie jest fałszywe.
Tak to bywa.
Pierwszym Europejczykiem, który
zobaczył świat amazońskich Indian, był Francisco de Orellana. W
latach 1541 wyruszył on z Peru, by znaleźć kraj złoconego króla
El Dorado. Złoconego króla nie znalazł, ale spłynął wielką
rzeką do oceanu, a po drodze widział kwitnące i ludne wsie. Dzięki
tym wsiom w ogóle przeżył, bo konkwistadorzy mieli wprawdzie broń
palną w postaci arkebuzów, ale nie mieli pojęcia jak upolować
tapira ani gdzie go szukać, ani nawet że takie zwierzę istnieje.
Ta wiedza jest jednak niepotrzebna, a po drodze są ludne wsie –
jedzenie we wsiach jest gotowe do spożycia, nic tylko wystrzelić z
arkebuza i zażądać. We wsiach wszystko było gotowe, nie tylko
wędzone tapiry, ale też jakieś dziwne bulwy wykopane z ziemi,
które ci dzicy jedli ze smakiem. Opisał to wszystko kronikarz
wyprawy Caspar de Carvajal. Wśród ludów mieszkających nad wielką
rzeką miało być plemię złożone z samych kobiet walczących
zacieklej niż mężczyźni, stąd wzięła się nazwa rzeki. Ale tak
naprawdę to wszyscy napotkani Indianie zaciekle zwalczali odkrywców,
czyli obdartych i wygłodniałych rabusiów kradnących żywność
gdziekolwiek dotarli. Ta żywność tam była, były wsie, w których
można było jej żądać. W relacji Carvajala nie ma koczowników
pętających się po pustej dżungli.
Orellana i jego kronikarz uznani
zostali za kłamców, a to dlatego, że kiedy kilkadziesiąt lat
później portugalscy żeglarze popłynęli w górę Amazonki, nie
znaleźli ludnych wsi i w naturalny sposób doszli do wniosku, że
zawsze tak musiało być. W Meksyku i w Peru Hiszpanie byli świadkami
epidemii czarnej ospy, kiedy wymierało 90% ludności, ale nad
Amazonką takich świadków nie było. Kraj był porośnięty
dżunglą, w której mieszkali jacyś Indianie, ale prymitywni, nie
wznosili wielkich kamiennych budowli, chodzili na golasa, nie znali
żelaza i chętnie kupowali stalowe siekiery. Tymi siekierami łatwiej
im było wytrzebić trochę dżungli i posadzić na tym miejscu
maniok.
No właśnie, stalowe siekiery
pochodzą z Europy, ale maniok pochodzi z Amazonii. Dziś jest to
jedna z najważniejszych upraw na świecie, Afryka żywi się głównie
maniokiem, ale przywieziono go tam z Ameryki. Z Ameryki również
pochodzą ziemniaki, pomidory, kukurydza, tytoń, by wymienić
najważniejsze uprawy. Trzy czwarte tego, co dziś jest na świecie
uprawiane, udomowione zostało przez Indian. Nasze wyobrażenie
Indian jako dzikusów powoduje, że o tym nie pamiętamy. Jak to –
ziemniaki udomowione przez Indian? Czyż może być coś bardziej
polskiego, niż ziemniaki?
Puszcza amazońska w porze deszczowej |
W Amazonii udomowiono maniok,
ale to nie znaczy, że Amazonia to żyzny kraj. Gleba w tropikalnym
deszczowym klimacie nie jest żyzna, po części ze względu na sam
deszcz. Ulewy nieporównywalne do czegokolwiek, czego można
doświadczyć w klimacie umiarkowanym, powodują wymywanie gleby, a
zwłaszcza substancji organicznych. Las po części chroni przed
erozją, ale w lesie trudno sadzić maniok. Indianie więc regularnie
wycinają kawałek lasu i tam przez kilka lat uprawiają poletka, aż
do momentu, kiedy ziemia zupełnie wyjałowieje. Potem karczują inny
kawałek lasu, a na poprzednie miejsce wraca dżungla. Przenoszą się
regularnie z miejsca na miejsce, a dżungla zawsze wraca. To znaczy
zawsze wracała, do momentu, kiedy dżunglę kupili jacyś ludzie,
którzy chcieli wypasać w tym miejscy bydło i eksportować
wołowinę. Kupili dżunglę, ale nie od Indian, którzy ją od
pokoleń uprawiali, tylko od jakiegoś rządu w odległym mieście,
który to rząd twierdził, że ma prawo dysponować tą dżunglą, a
to dlatego, że ustalił to z innymi rządami w jeszcze bardziej
odległych miastach. Wszystko to jest zapisane na jakichś
papierkach, które zostały podpisane przez jakichś facetów w
ubranych w garnitury i krawaty. Chodzących na golasa Indian
uprawiających tę dżunglę nikt nie pytał o zdanie. Ale to
nieprawda, że Indianie nie byli brani pod uwagę przy sprzedaży
dżungli. Byli brani pod uwagę jako tania siła robocza. Mogą się
przecież nauczyć jeździć konno i robić za kowbojów. Chyba że
wolą uciec do lasu i tam się ukrywać. Widać mają jakiś problem
z rozwojem gospodarczym. Ukrywają się w lesie i stają się tymi
dzikimi koczownikami, z którymi nie nawiązano jeszcze kontaktu.
Prawdopodobnie Siriono, u których przebywał Holmberg, to właśnie
tacy uciekinierzy.
Ulewne deszcze wymywają glebę
i niosą ją do oceanu, ale nie tylko. Kiedy w Andach jest pora
deszczowa, poziom rzek spływających z tych gór podnosi się o
kilka metrów, a wtedy mętna żółta woda niosąca muł z Andów
wpływa pomiędzy drzewa. Potem woda opada, a muł pozostaje pomiędzy
drzewami. Takie warunki panują właśnie w boliwijskiej części
Amazonii, gdzie mieszkają Indianie Siriono. Tam też spore obszary
kupione od rządu oczyszczono z lasu, by hodować tam bydło. Wtedy
okazało się, że jest tam sieć kanałów irygacyjnych oraz innych
konstrukcji ziemnych, często widocznych tylko z powietrza.
Przeznaczenie tych konstrukcji nie jest znane, tym niemniej nie ma
wątpliwości, że zbudowane one zostały ręką ludzką. Nie wiadomo
kto je zbudował, ale na pewno nie koczownicy wędrujący z łukami
po puszczy.
Dziś dochodzi jeszcze jedno:
turyści z Ameryki i Europy, którzy chcą zobaczyć amazońskich
Indian takich, jak ich zawsze sobie wyobrażali, czyli rozebranych i
chodzących z łukami po dżungli. Więc Indianie się rozbierają,
żeby zarobić na zupełnie zwykłe urania, a także na telefony
komórkowe. Nawiasem mówiąc Machigenga nigdy nie chodzili nago po
lesie, tylko tkali sobie bawełniane tuniki, i to narzucają na swoje
zupełnie normalne ubrania, kiedy przychodzą do nich turyści trochę
ich pofotografować. Jaki to ma związek z tymi Indianami, co w tej
dżungli kiedyś mieszkali – to już zupełnie inna kwestia.
Indianki Machigenga w narzuconych strojach ludowych |
Mój inny blog, zapraszam