Monday, September 16, 2019

Dlaczego Indianie w dżungli chodzą rozebrani?

Wieś Indian Machigenga

Świst – i indiańska strzała przeszywa czubek sombrera. Łuk drży jeszcze w ręku Indianina, brzęczenie cięciwy powoli cichnie. Wychowany w dżungli Indianin nie chybia. Zapadła cisza, słychać tylko szum deszczu, wielkich kropel bijących o dach z palmowych liści. Opodal fale rzeki Madre de Dios, wielkiego dopływu Amazonki, pluskają o burty łodzi, którą tu przypłynęliśmy.
Mógłbym dalej kontynuować w tym duchu, może wtedy mógłbym uchodzić za wielkiego podróżnika i wydawać książki w wielkich nakładach. Tylko że j nie jestem takim wielkim podróżnikiem i byłby to czysty pic. Wyjaśnię poniżej jak to było.
Indiańska strzała istotnie przeszyła czubek sombrera. Łuk był jak najbardziej indiański, wykonany przez Indian mieszkających w amazońskiej dżungli, ale... było to słomiane sombrero zawieszone na kiju po to, by biali turyści mogli wypróbować strzelanie z indiańskiego łuku. Zawiesił je na tym kiju nasz przewodnik. Wizyta u krajowców („nativos”) była atrakcją turystyczną. Wszystko działo się w dżungli w pobliżu Puerto Maldonado, w peruwiańskiej części Amazonii.
Nasz przewodnik na pytania odpowiadał chętnie (co przewodnicy zwykle robią), ale nie próbował ściemniać na użytek ruchu turystycznego (a to już nie jest takie powszechne). Od przewodnika dowiedziałem się więc, że byli to Indianie Machigenga, którzy przyjechali w to miejsce autobusami jakieś dwadzieścia lat temu. Bo Machigenga to wprawdzie Indianie mieszkający w Amazońskiej dżungli, ale nie nad Madre de Dios, tylko nad Ukajali, parę tysięcy kilometrów na północ od Puerto Maldonado. W wyniku jakichś rodzinnych konfliktów mała grupka spakowała manatki i pod koniec XX wieku pojechała autobusami do innej prowincji, gdzie jest podobna dżungla. Tak że są to prawdziwi Indianie z dżungli, ale nie tej, w rejonie Puerto Maldonado są to imigranci. No i mimo tego, że mieszkają w dżungli, nie są wcale poza zasięgiem pieniężnej gospodarki. Zarabiają gotówkę choćby strzelając z łuku do zawieszonego na kiju sombrera, a za gotówkę mogą sobie kupić sprzęt elektroniczny, na przykład cyfrowe zegarki, których nie zdejmują przebierając się w swoje tradycyjne stroje.
Od mojego nie ściemniającego przewodnika dowiedziałem się też, gdzie znaleźć tutejszych Indian, którzy nie przyjechali autobusami znad Ukajali, tylko mieszkali tu od zawsze. Są to Indianie Ese'eja, którzy mieszkają we wsi zwanej Infierno, niedaleko Puerto Maldonado, można tam dojechać minibusem. Pojechałem tam, jest to zwykła wieś wyglądające trochę jak przedmieścia Puerto Maldonado. Ludzie ubrani w europejskie ubrania kupione w sklepie nie różnią się specjalnie od innych Peruwiańczyków. Bo niby dlaczego mieliby się różnić? Dzieci chodzą do szkoły tak jak wszyscy, mówią po hiszpańsku, już tylko staruszkowie używają języka Ese'eja.
Indianie w Puerto Maldonado (w porze deszczowej)
Ale czy rzeczywiście Ese'eja mieszkają tutaj od zawsze? Migracja ludów przez dżunglę wcale nie musi być nowym zjawiskiem. Przecież ludy żyjące z polowania, łowienia ryb i zbierania dzikich roślin wcale nie muszą być przywiązane do ziemi. A czyż Indianie mieszkający w dżungli nie żyli ze zbieractwa i polowania z łuku na tapiry? Takie mamy o nich wyobrażenie. Nie tylko my, ale również światowej sławy antropolodzy, którzy wśród koczujących po dżungli Indian prowadzili badania. Na przykład Allan Holmberg, który w latach 40tych XX wieku żył wśród Indian Siriono w boliwijskiej dżungli, zupełnie niedaleko od Puerto Maldonado. Indianie ci byli bardzo prymitywni, polowali z łuku, nie umieli porządnie rozpalać ognia tylko zmieniając obozowisko przenosili płonące żagwie. Holmberg wyciągnął wniosek, że skoro Siriono koczują po dżungli i jedzą to, co znajda lub upolują, to widocznie zawsze tak było. Jego wydana w 1950 roku książka „Nomads of the Longbow” mocno się przyczyniła do naszego wyobrażenia o Indianach z Amazonii. Jest to wyobrażenie romantyczne. Jest także przydatne, bo podbudowuje wyobrażenie o naszej własnej wyższości nad innymi ludami, które niegdyś nazywano „dzikimi”. Dziś mówi się o ludach „stojących na niższym stopniu rozwoju”, co może brzmi inaczej, ale w sumie na jedno wychodzi. Ale i jedno i drugie wyobrażenie jest fałszywe. Tak to bywa.
Pierwszym Europejczykiem, który zobaczył świat amazońskich Indian, był Francisco de Orellana. W latach 1541 wyruszył on z Peru, by znaleźć kraj złoconego króla El Dorado. Złoconego króla nie znalazł, ale spłynął wielką rzeką do oceanu, a po drodze widział kwitnące i ludne wsie. Dzięki tym wsiom w ogóle przeżył, bo konkwistadorzy mieli wprawdzie broń palną w postaci arkebuzów, ale nie mieli pojęcia jak upolować tapira ani gdzie go szukać, ani nawet że takie zwierzę istnieje. Ta wiedza jest jednak niepotrzebna, a po drodze są ludne wsie – jedzenie we wsiach jest gotowe do spożycia, nic tylko wystrzelić z arkebuza i zażądać. We wsiach wszystko było gotowe, nie tylko wędzone tapiry, ale też jakieś dziwne bulwy wykopane z ziemi, które ci dzicy jedli ze smakiem. Opisał to wszystko kronikarz wyprawy Caspar de Carvajal. Wśród ludów mieszkających nad wielką rzeką miało być plemię złożone z samych kobiet walczących zacieklej niż mężczyźni, stąd wzięła się nazwa rzeki. Ale tak naprawdę to wszyscy napotkani Indianie zaciekle zwalczali odkrywców, czyli obdartych i wygłodniałych rabusiów kradnących żywność gdziekolwiek dotarli. Ta żywność tam była, były wsie, w których można było jej żądać. W relacji Carvajala nie ma koczowników pętających się po pustej dżungli.
Orellana i jego kronikarz uznani zostali za kłamców, a to dlatego, że kiedy kilkadziesiąt lat później portugalscy żeglarze popłynęli w górę Amazonki, nie znaleźli ludnych wsi i w naturalny sposób doszli do wniosku, że zawsze tak musiało być. W Meksyku i w Peru Hiszpanie byli świadkami epidemii czarnej ospy, kiedy wymierało 90% ludności, ale nad Amazonką takich świadków nie było. Kraj był porośnięty dżunglą, w której mieszkali jacyś Indianie, ale prymitywni, nie wznosili wielkich kamiennych budowli, chodzili na golasa, nie znali żelaza i chętnie kupowali stalowe siekiery. Tymi siekierami łatwiej im było wytrzebić trochę dżungli i posadzić na tym miejscu maniok.
No właśnie, stalowe siekiery pochodzą z Europy, ale maniok pochodzi z Amazonii. Dziś jest to jedna z najważniejszych upraw na świecie, Afryka żywi się głównie maniokiem, ale przywieziono go tam z Ameryki. Z Ameryki również pochodzą ziemniaki, pomidory, kukurydza, tytoń, by wymienić najważniejsze uprawy. Trzy czwarte tego, co dziś jest na świecie uprawiane, udomowione zostało przez Indian. Nasze wyobrażenie Indian jako dzikusów powoduje, że o tym nie pamiętamy. Jak to – ziemniaki udomowione przez Indian? Czyż może być coś bardziej polskiego, niż ziemniaki?
Puszcza amazońska w porze deszczowej
W Amazonii udomowiono maniok, ale to nie znaczy, że Amazonia to żyzny kraj. Gleba w tropikalnym deszczowym klimacie nie jest żyzna, po części ze względu na sam deszcz. Ulewy nieporównywalne do czegokolwiek, czego można doświadczyć w klimacie umiarkowanym, powodują wymywanie gleby, a zwłaszcza substancji organicznych. Las po części chroni przed erozją, ale w lesie trudno sadzić maniok. Indianie więc regularnie wycinają kawałek lasu i tam przez kilka lat uprawiają poletka, aż do momentu, kiedy ziemia zupełnie wyjałowieje. Potem karczują inny kawałek lasu, a na poprzednie miejsce wraca dżungla. Przenoszą się regularnie z miejsca na miejsce, a dżungla zawsze wraca. To znaczy zawsze wracała, do momentu, kiedy dżunglę kupili jacyś ludzie, którzy chcieli wypasać w tym miejscy bydło i eksportować wołowinę. Kupili dżunglę, ale nie od Indian, którzy ją od pokoleń uprawiali, tylko od jakiegoś rządu w odległym mieście, który to rząd twierdził, że ma prawo dysponować tą dżunglą, a to dlatego, że ustalił to z innymi rządami w jeszcze bardziej odległych miastach. Wszystko to jest zapisane na jakichś papierkach, które zostały podpisane przez jakichś facetów w ubranych w garnitury i krawaty. Chodzących na golasa Indian uprawiających tę dżunglę nikt nie pytał o zdanie. Ale to nieprawda, że Indianie nie byli brani pod uwagę przy sprzedaży dżungli. Byli brani pod uwagę jako tania siła robocza. Mogą się przecież nauczyć jeździć konno i robić za kowbojów. Chyba że wolą uciec do lasu i tam się ukrywać. Widać mają jakiś problem z rozwojem gospodarczym. Ukrywają się w lesie i stają się tymi dzikimi koczownikami, z którymi nie nawiązano jeszcze kontaktu. Prawdopodobnie Siriono, u których przebywał Holmberg, to właśnie tacy uciekinierzy.
Ulewne deszcze wymywają glebę i niosą ją do oceanu, ale nie tylko. Kiedy w Andach jest pora deszczowa, poziom rzek spływających z tych gór podnosi się o kilka metrów, a wtedy mętna żółta woda niosąca muł z Andów wpływa pomiędzy drzewa. Potem woda opada, a muł pozostaje pomiędzy drzewami. Takie warunki panują właśnie w boliwijskiej części Amazonii, gdzie mieszkają Indianie Siriono. Tam też spore obszary kupione od rządu oczyszczono z lasu, by hodować tam bydło. Wtedy okazało się, że jest tam sieć kanałów irygacyjnych oraz innych konstrukcji ziemnych, często widocznych tylko z powietrza. Przeznaczenie tych konstrukcji nie jest znane, tym niemniej nie ma wątpliwości, że zbudowane one zostały ręką ludzką. Nie wiadomo kto je zbudował, ale na pewno nie koczownicy wędrujący z łukami po puszczy.
Dziś dochodzi jeszcze jedno: turyści z Ameryki i Europy, którzy chcą zobaczyć amazońskich Indian takich, jak ich zawsze sobie wyobrażali, czyli rozebranych i chodzących z łukami po dżungli. Więc Indianie się rozbierają, żeby zarobić na zupełnie zwykłe urania, a także na telefony komórkowe. Nawiasem mówiąc Machigenga nigdy nie chodzili nago po lesie, tylko tkali sobie bawełniane tuniki, i to narzucają na swoje zupełnie normalne ubrania, kiedy przychodzą do nich turyści trochę ich pofotografować. Jaki to ma związek z tymi Indianami, co w tej dżungli kiedyś mieszkali – to już zupełnie inna kwestia.
Indianki Machigenga w narzuconych strojach ludowych



Friday, September 6, 2019

Baranek i kobra


Indianin Lloni
Podobają ci się takie sandały? Jak chcesz, to ci mogę sprzedać. Mam w domu drugie takie same.”
Stoimy nad brzegiem urwiska wysokiego na ponad półtora kilometra. Barranca del Cobre to wąwóz głębszy niż Wielki Kanion Kolorado, ale nie jest taki sławny, bo nie jest w Stanach Zjednoczonych, tylko w Meksyku. No i nie ma nic wspólnego z barankami ani z kobrami, jest to hiszpańska nazwa oznaczająca Miedziany Wąwóz. Jest on całkiem niedaleko Kanionu Kolorado, krajobraz podobny (choć kolory inne), ale ta granica powoduje, że różnice są znaczne. Indianie tu mieszkający nazywają się Tarahumara i nadal biegają po tych górach tak, jak po Arizonie kiedyś biegali Apacze. Dziś Apacze nie biegają, tylko jadą cadillakiem do Wall Martu po żywność, Tarahumarowie natomiast z opon cadillaków robią sobie sandały, w których biegają na długie dystanse, nierzadko zresztą po żywność. Był to ich stary sposób polowania, biec za indykiem tak długo, aż ten już nie miał siły po raz kolejny podrywać się do ucieczki, wtedy wystarczyło indykowi ukręcić łeb. Podobnie jelenie, biegają szybciej niż ludzie, ale ludzie (a na pewno Tarahumarowie) są wytrzymalsi i potrafią jelenia zamęczyć na śmierć. Jednakże większość jedzenia pochodzi z poletek kukurydzy uprawianych w wąwozie lub z kóz pasanych na zboczach. Sandały zrobione z opon znakomicie się nadają do biegania i chodzenia po zboczach, a Indianin imieniem Lloni, który właśnie zgania stado ze zbocza, proponuje mi, że mi takie sprzeda.
Inaczej niż Apacze w Arizonie, Lloni zgania swój zapas żywności z pastwiska i całkiem dziarsko mu to idzie, mimo że – jak twierdzi – ma dziewięćdziesiąt lat, kilkoro dzieci i mnóstwo wnuków. Zgania kozy z pastwiska, ale do szkoły musiał kiedyś chodzić, skoro ze mną rozmawia po hiszpańsku. Spotkałem w tej okolicy Indian, którzy po hiszpańsku nie umieli, tylko po tarahumarsku.
Idziemy do jego domu, trochę przez las, tylko jemu znanymi ścieżkami, trochę przez łąkę. Dom stoi pośrodku zagrody, z nierównego muru, kryty podrdzewiałą falistą blachą. Wewnątrz polepa, nierówne ściany, piec zrobiony ze starej beki po ropie, stół przykryty ceratą, generalny nieporządek. Sprzęty na stole plastikowe i fajansowe, kupne, tradycyjnej ceramiki nie widzę, acz owszem, widzę w użyciu koszyki podobne do tych, które Indianki sprzedają turystom.
To jest mój dom. Dobry dom”, mówi Lloni pokazując gestem swoją posiadłość. Najwyraźniej jest z niego dumny. No cóż, różne są standardy. Dla lewicowego bojownika z Europy taki dom byłby dowodem skrajnego ubóstwa i podstawą do wzywania do rewolucji. Wszystko zależy od punktu wyjścia. Być może Lloni wychował się w jaskini i taki dom jest awansem społecznym.
Dom Tarahumarów w jaskini
O tę jaskinię nie pytałem, ale nie jest to bynajmniej nieprawdopodobne. Ruiny przedhistorycznych budowli wbudowanych w jaskinie w Arizonie i w Kolorado, takich jak słynna Mesa Verde, dziś wzbudzają podziw amerykańskich turystów. W Arizonie dziś już nikt w jaskiniach nie mieszka, natomiast w Barranca del Cobre jak najbardziej. Tarahumarowie to potomkowie tych Indian, co kiedyś w Arizonie mieszkali w jaskiniach. Barranca del Cobre to teren idealny dla takiej właśnie kultury. Jaskiń tu wiele, zarówno na zboczach wąwozu jak i w nie tak głębokich dolinach w okolicach miasteczka Creel, gdzie zbocza bywają podcięte poziomymi jaskiniami jakby czekającymi na lokatora. Jeśli Lloni wychował się w jaskini, to na pewno awansem społecznym jest dla niego dom pośrodku zagrody. Dom, w którym odwiedzać go może mnóstwo wnuków.
50 pesów i twoje”, mówi Lloni przynosząc mi sandały. Najpierw muszę się nauczyć jak to się wiąże, bo to wcale nie jest oczywiste. Tarahumarskie sandały mają tylko jeden długi rzemień przymocowany do podeszwy, ten rzemień trzeba obwiązać wokół kostki i ponownie przepleść przez podeszwę. 20 pesów? Prawie jak za darmo, to tylko około dwóch funtów. Lewacki bojownik uznałby to pewnie za czysty wyzysk. W internecie takie same sandały do biegania na długie dystanse można kupić najtaniej za dwadzieścia funtów. Ktoś takie sandały produkuje i sprzedaje w internecie, bo Tarahumarowie biegając w tych swoich podeszwach z opon mają znakomite osiągi, a przecież jak każdy producent obuwia sportowego powie, dobry sprzęt to połowa sukcesu. Tyle że sprzęt, który sprzedał mi Indianin Lloni zrobiony jest z kawałka starej opony z przymocowanym pojedynczym rzemieniem. On prawdopodobnie uważa, że zrobił na tym znakomity interes.
A ja? przecież nie po to je od niego kupowałem, żeby mieć obuwie do biegania. Dla mnie to była okazja do odwiedzenia Indianina w domu.



* * *

Na górze Miedzianego Wąwozu, 2200 metrów nad poziomem morza, jest chłodno, ale na dnie, o 1800 metrów niżej, temperatury są podzwrotnikowe. W południe nigdzie nie ma cienia bo słońce jest w zenicie, a naparza niemiłosiernie. Tymczasem ja się właśnie wybrałem na kilkugodzinny spacer, w wziąłem za mało wody. W klimacie podzwrotnikowym trzeba na wycieczki brać więcej wody niż w Tatrach, ze dwa litry trzeba ze sobą nosić, inaczej grozić może odwodnienie i udar cieplny. Ja się wybrałem na trasę, którą biegają maratończycy, a o wodzie zapomniałem.
Na dnie wąwozu organizowany jest doroczny maraton, a to dlatego, że Tarahumarowie to słynni maratończycy, najwytrzymalsza rasa świata. Długodystansowe biegi to ich narodowy sport. Słynni biegacze świata przyjeżdżają tu, by zmierzyć się z Indianami. Przy czym Indianie nie reklamują żadnych butów, biegają w swoich sandałach zrobionych z opon cadillaka. Kobiety biegają w perkalikowych sukniach, a poubierani w najnowocześniejsze buty i odzienie sportowcy z całego świata próbują je dogonić. A trasa jest malownicza. Na dnie wąwozu, wzdłuż Rio Urique, prowadzi droga, którą mogą jechać samochody. Muszą to być terenowe samochody, bo jest to droga, którą w Polsce nazwalibyśmy polną. Tutaj pól niewiele, bo niewiele jest skrawków płaskiego terenu, na których pole mogłoby być. Są owszem tu i tam indiańskie poletka kukurydzy, a podobno w miejscach mniej widocznych uprawia się też inne rośliny. Jednak pól niewiele, po obu stronach Rio Urique wznoszą się przede wszystkim strome zbocza aż do krawędzi kanionu. Zbocza nie mniej przepaściste niż w Kanionie Kolorado, ale tu porośnięte lasem, więc nieco inna kolorystyka. Do miejscowości Urique po takim właśnie zboczu poprowadzono drogę, „polną” oczywiście, wijącą się zygzakiem serpentynę.
Barranca del Cobre
Codziennie o świcie z Urique wyjeżdża autobus do miejscowości Bahuchivo na górze kanionu, tam czeka na autobusy przyjeżdżające z Chihuahua i po południu wraca. Jest to używany żółty autobus, który kiedyś w Stanach woził dzieci do szkoły, nawet go nie przemalowano i teraz całkiem malowniczo się prezentuje na tle lasów porastających zbocza. Kiedyś w Afryce jechałem taką górska drogą autobusem, który poślizgnął się na błocie i przewrócił w dolinę, ale zatrzymał się na najbliższym drzewie, dzięki czemu mogłem się wygramolić i parę lat później jechać podobną błotnistą drogą z Bahuchivo do Urique. Tyle że gdyby ten autobus się poślizgnął i spadł w dolinę, to raczej nie miałbym szansy na wygramolenie się, bo na tutejszych urwiskach to on może i zatrzymałby się na drzewie, ale kilkaset metrów niżej. A wiecie, jak malownicza to jest droga? Kierowca specjalnie się zatrzymywał w co bardziej malowniczych miejscach, żebym sobie mógł porobić zdjęcia.
Na dole wąwozu sama droga nie jest taka groźna, tu największym niebezpieczeństwem jest zapomnienie zabrania ze sobą odpowiedniej ilości wody. Krawędzie wąwozu widziane z dołu wyglądają ja dalekie turnie, ale jeśli się idzie w lejącym się z nieba żarze, a nie ma się choć litra wody do popicia, malowniczość szlaku przestaje mieć znaczenie. A droga jest wprawdzie przejezdna dla terenowych samochodów, ale te przejeżdżają średnio raz na dwie godziny. Prawdopodobieństwo, że ktoś podwiezie, nie jest wysokie.
Idę więc dnem wąwozu przegrzany i nie zwracam uwagi na niezwykły krajobraz. Wybrałem się zobaczyć wieś Guadelupe Coronado, która jest podobno zamieszkała głównie przez Indian. Mówię podobno, bo dotarłem tam wczesnym popołudniem, czyli w czas sjesty, i na ulicach nie było żywego ducha. Nie widziałem też sklepiku, w którym mógłbym kupić coś do picia. Wracam więc co nieco spragniony i droga wzdłuż rzeki, która rano mi się całkiem podobała, teraz podoba mi się mniej. Nagle zza zakrętu wyjeżdża toyota pick-up, w szoferce trzech chłopaków. Zatrzymują się.
Chcesz jechać do Urique?”
No pewnie. Miejsce tylko na pace, ale nie szkodzi. Przynajmniej będzie wiaterek.
Ale właśnie, w Barranka del Cobre nie można zakładać, że wszyscy napotkani chłopacy to łagodne baranki. Może się na przykład okazać, że są uzbrojeni w broń palną. Ci, co mnie właśnie zabrali, akurat są, ten siedzący przy oknie raz po raz strzela na drugą stronę doliny. Nie mam pojęcia czy na wiwat, czy ostrzeliwuje kogoś kryjącego się na tamtym brzegu. W pewnym momencie zatrzymujemy się i młodzieniec mierzy do siedzącego na gałęzi orła. Strzela, chybia, orzeł odlatuje. Nikt z drugiej strony rzeki do nas nie strzela, dojeżdżamy spokojnie do Urique. Co więcej, nikt nie żąda za mnie okupu, chłopcy wysadzają mnie tam, gdzie chciałem wysiąść.
Hasta luego, hermano (do widzenia, bracie)”.
Później ktoś w Urique tłumaczy mi, że to nie Indianie, tylko gangi narkotykowe, a to są biali Meksykanie. Ale tutejsze gangi są dobre dla ludności, nikomu nie zagrażają, strzelają się tylko z innymi gangami. Mają tu poletka marihuany i maku. Ale Tarahumarowie się w to nie mieszają. Indianie są tu najbiedniejsi, często nie chodzą do szkoły i czasem nawet po hiszpańsku nie umieją mówić, tylko po swojemu.



* * *

Indianka w Creel
Na głównym skwerze w Creel, w cieniu drzew, siedzą Indianki ubrane w suknie z kwiecistego perkalu i sprzedają swoje rękodzieło. Przed nimi koszyki z trawy plecione w kształcie garnuszków, gliniane miseczki z charakterystycznym jaśniejszym deseniem, kolczyki w kształcie małych Indianeczek wycięte z kory sosnowej. Do Creel, miasteczka położonego na górze kanionu, można łatwo dojechać z Chihuahua dobrą asfaltową szosą, a także pociągiem – jedyną funkcjonującą jeszcze w Meksyku linią. Creel wabi więc turystów, a turyści wabią mieszkających w okolicy Indian chcących na turystach zarobić.
Pociąg z Chihuahua kursuje właściwie tylko dlatego, że poprowadzono go niezwykle malowniczą trasą. Korzystają z niego obecnie turyści, dla miejscowych bilety są za drogie, autobus jest dużo tańszy. W dodatku podróż pociągiem trwa dłużej. Mimo tego bilety są wyprzedane daleko naprzód, nie można liczyć na to, że się je kupi tego samego dnia. Zwłaszcza na odcinku z Creel do Bahuchivo, najbardziej malowniczym. Na stacji Divisadero (dosłownie Punkt Widokowy) pociąg zatrzymuje się wyłącznie po to, by turyści mogli wyjść z pociągu i pospacerować ścieżką wzdłuż brzegu wąwozu. Ścieżka jest starannie ułożona, z balustradką, żeby przypadkiem nikt nie stoczył się w otchłań. No i jest tam ryneczek z pamiąteczkami, są Indianki w perkalikach sprzedające koszyczki, garnuszki i kolczyki z kory sosnowej. Niektóre sprzedają też wszelkiego rodzaju torebki, czapki i inne rzeczy z napisem Barranca del Cobre.
Asfaltowa szosa z Chihuahua prowadzi przez Creel do Bahuchivo, ale dalej już nie, wygodnym autobusem tylko tam można dojechać. Dalej zaczynają się schody, a właściwie stroma błotnista droga na dno kanionu. Na dole wszystko jest inaczej. Nie ma straganów z pamiąteczkami. Nie ma bankomatów. Właściwie nie ma Gringów, ja jestem jeden. Prawie nie ma samochodów, dzieciaki kopią piłkę na środku jezdni i jest bezpiecznie. Domy są otwarte, życie rodzinne toczy się przed domem, po części na ulicy. Telewizor nie ukradł tu jeszcze życia towarzyskiego. Gdzieś w głębi domu telewizory są włączone, ale rodzina i tak siedzi na krzesełkach przed domem i wdaje się w rozmowy z przechodniami.
No i ktoś zapala świeczki w przydrożnych kapliczkach Matki Boskiej z Guadelupe. Matka Boska z Guadelupe jest tu wszechobecna. Przydrożne kapliczki pod skałą wąwozu, albo pod murem domu, albo grafitti namalowane na murze. Lewaccy wyzwoliciele Indian mogą sobie mówić co chcą, ale matka Boska z Guadelupe to nie obca wiara narzucona przez najeźdźców. Matka Boska z Guadelupe ukazała się w wizji Indianinowi, a Indianie wierzą wizjom. Niektórzy misjonarze chcieli początkowo ten kult zwalczać, twierdzili że to jakaś aztecka bogini płodności przebrana za Matkę Boską, ale cóż oni mogli? Racjonalni misjonarze i lewaccy wyzwoliciele mogą sobie mówić co chcą, ale Matka Boska z Guadelupe tu jest. Ktoś maluje ją na murach, ktoś buduje je kapliczki, ktoś zapala jej wieczorem znicze, które palą się jeszcze o świcie, kiedy Gringo przychodzi na autobus mający go zabrać na górę, do normalnego świata pełnego turystów i sklepów z pamiąteczkami.
Matko Boska z Guadelupe, opiekunko Indian, których stać tylko na sandały z opon cadillaca, opiekunko białych Meksykanów których stać na nowoczesną broń palną, ale którzy nie wyrządzają Indianom krzywdy i może nawet opiekunko Gringów, którzy przypadkiem się tu zaplątają...
Módl się za nami.

Matka Boska z Guadelupe na murze w Urique