Friday, September 6, 2019

Baranek i kobra


Indianin Lloni
Podobają ci się takie sandały? Jak chcesz, to ci mogę sprzedać. Mam w domu drugie takie same.”
Stoimy nad brzegiem urwiska wysokiego na ponad półtora kilometra. Barranca del Cobre to wąwóz głębszy niż Wielki Kanion Kolorado, ale nie jest taki sławny, bo nie jest w Stanach Zjednoczonych, tylko w Meksyku. No i nie ma nic wspólnego z barankami ani z kobrami, jest to hiszpańska nazwa oznaczająca Miedziany Wąwóz. Jest on całkiem niedaleko Kanionu Kolorado, krajobraz podobny (choć kolory inne), ale ta granica powoduje, że różnice są znaczne. Indianie tu mieszkający nazywają się Tarahumara i nadal biegają po tych górach tak, jak po Arizonie kiedyś biegali Apacze. Dziś Apacze nie biegają, tylko jadą cadillakiem do Wall Martu po żywność, Tarahumarowie natomiast z opon cadillaków robią sobie sandały, w których biegają na długie dystanse, nierzadko zresztą po żywność. Był to ich stary sposób polowania, biec za indykiem tak długo, aż ten już nie miał siły po raz kolejny podrywać się do ucieczki, wtedy wystarczyło indykowi ukręcić łeb. Podobnie jelenie, biegają szybciej niż ludzie, ale ludzie (a na pewno Tarahumarowie) są wytrzymalsi i potrafią jelenia zamęczyć na śmierć. Jednakże większość jedzenia pochodzi z poletek kukurydzy uprawianych w wąwozie lub z kóz pasanych na zboczach. Sandały zrobione z opon znakomicie się nadają do biegania i chodzenia po zboczach, a Indianin imieniem Lloni, który właśnie zgania stado ze zbocza, proponuje mi, że mi takie sprzeda.
Inaczej niż Apacze w Arizonie, Lloni zgania swój zapas żywności z pastwiska i całkiem dziarsko mu to idzie, mimo że – jak twierdzi – ma dziewięćdziesiąt lat, kilkoro dzieci i mnóstwo wnuków. Zgania kozy z pastwiska, ale do szkoły musiał kiedyś chodzić, skoro ze mną rozmawia po hiszpańsku. Spotkałem w tej okolicy Indian, którzy po hiszpańsku nie umieli, tylko po tarahumarsku.
Idziemy do jego domu, trochę przez las, tylko jemu znanymi ścieżkami, trochę przez łąkę. Dom stoi pośrodku zagrody, z nierównego muru, kryty podrdzewiałą falistą blachą. Wewnątrz polepa, nierówne ściany, piec zrobiony ze starej beki po ropie, stół przykryty ceratą, generalny nieporządek. Sprzęty na stole plastikowe i fajansowe, kupne, tradycyjnej ceramiki nie widzę, acz owszem, widzę w użyciu koszyki podobne do tych, które Indianki sprzedają turystom.
To jest mój dom. Dobry dom”, mówi Lloni pokazując gestem swoją posiadłość. Najwyraźniej jest z niego dumny. No cóż, różne są standardy. Dla lewicowego bojownika z Europy taki dom byłby dowodem skrajnego ubóstwa i podstawą do wzywania do rewolucji. Wszystko zależy od punktu wyjścia. Być może Lloni wychował się w jaskini i taki dom jest awansem społecznym.
Dom Tarahumarów w jaskini
O tę jaskinię nie pytałem, ale nie jest to bynajmniej nieprawdopodobne. Ruiny przedhistorycznych budowli wbudowanych w jaskinie w Arizonie i w Kolorado, takich jak słynna Mesa Verde, dziś wzbudzają podziw amerykańskich turystów. W Arizonie dziś już nikt w jaskiniach nie mieszka, natomiast w Barranca del Cobre jak najbardziej. Tarahumarowie to potomkowie tych Indian, co kiedyś w Arizonie mieszkali w jaskiniach. Barranca del Cobre to teren idealny dla takiej właśnie kultury. Jaskiń tu wiele, zarówno na zboczach wąwozu jak i w nie tak głębokich dolinach w okolicach miasteczka Creel, gdzie zbocza bywają podcięte poziomymi jaskiniami jakby czekającymi na lokatora. Jeśli Lloni wychował się w jaskini, to na pewno awansem społecznym jest dla niego dom pośrodku zagrody. Dom, w którym odwiedzać go może mnóstwo wnuków.
50 pesów i twoje”, mówi Lloni przynosząc mi sandały. Najpierw muszę się nauczyć jak to się wiąże, bo to wcale nie jest oczywiste. Tarahumarskie sandały mają tylko jeden długi rzemień przymocowany do podeszwy, ten rzemień trzeba obwiązać wokół kostki i ponownie przepleść przez podeszwę. 20 pesów? Prawie jak za darmo, to tylko około dwóch funtów. Lewacki bojownik uznałby to pewnie za czysty wyzysk. W internecie takie same sandały do biegania na długie dystanse można kupić najtaniej za dwadzieścia funtów. Ktoś takie sandały produkuje i sprzedaje w internecie, bo Tarahumarowie biegając w tych swoich podeszwach z opon mają znakomite osiągi, a przecież jak każdy producent obuwia sportowego powie, dobry sprzęt to połowa sukcesu. Tyle że sprzęt, który sprzedał mi Indianin Lloni zrobiony jest z kawałka starej opony z przymocowanym pojedynczym rzemieniem. On prawdopodobnie uważa, że zrobił na tym znakomity interes.
A ja? przecież nie po to je od niego kupowałem, żeby mieć obuwie do biegania. Dla mnie to była okazja do odwiedzenia Indianina w domu.



* * *

Na górze Miedzianego Wąwozu, 2200 metrów nad poziomem morza, jest chłodno, ale na dnie, o 1800 metrów niżej, temperatury są podzwrotnikowe. W południe nigdzie nie ma cienia bo słońce jest w zenicie, a naparza niemiłosiernie. Tymczasem ja się właśnie wybrałem na kilkugodzinny spacer, w wziąłem za mało wody. W klimacie podzwrotnikowym trzeba na wycieczki brać więcej wody niż w Tatrach, ze dwa litry trzeba ze sobą nosić, inaczej grozić może odwodnienie i udar cieplny. Ja się wybrałem na trasę, którą biegają maratończycy, a o wodzie zapomniałem.
Na dnie wąwozu organizowany jest doroczny maraton, a to dlatego, że Tarahumarowie to słynni maratończycy, najwytrzymalsza rasa świata. Długodystansowe biegi to ich narodowy sport. Słynni biegacze świata przyjeżdżają tu, by zmierzyć się z Indianami. Przy czym Indianie nie reklamują żadnych butów, biegają w swoich sandałach zrobionych z opon cadillaka. Kobiety biegają w perkalikowych sukniach, a poubierani w najnowocześniejsze buty i odzienie sportowcy z całego świata próbują je dogonić. A trasa jest malownicza. Na dnie wąwozu, wzdłuż Rio Urique, prowadzi droga, którą mogą jechać samochody. Muszą to być terenowe samochody, bo jest to droga, którą w Polsce nazwalibyśmy polną. Tutaj pól niewiele, bo niewiele jest skrawków płaskiego terenu, na których pole mogłoby być. Są owszem tu i tam indiańskie poletka kukurydzy, a podobno w miejscach mniej widocznych uprawia się też inne rośliny. Jednak pól niewiele, po obu stronach Rio Urique wznoszą się przede wszystkim strome zbocza aż do krawędzi kanionu. Zbocza nie mniej przepaściste niż w Kanionie Kolorado, ale tu porośnięte lasem, więc nieco inna kolorystyka. Do miejscowości Urique po takim właśnie zboczu poprowadzono drogę, „polną” oczywiście, wijącą się zygzakiem serpentynę.
Barranca del Cobre
Codziennie o świcie z Urique wyjeżdża autobus do miejscowości Bahuchivo na górze kanionu, tam czeka na autobusy przyjeżdżające z Chihuahua i po południu wraca. Jest to używany żółty autobus, który kiedyś w Stanach woził dzieci do szkoły, nawet go nie przemalowano i teraz całkiem malowniczo się prezentuje na tle lasów porastających zbocza. Kiedyś w Afryce jechałem taką górska drogą autobusem, który poślizgnął się na błocie i przewrócił w dolinę, ale zatrzymał się na najbliższym drzewie, dzięki czemu mogłem się wygramolić i parę lat później jechać podobną błotnistą drogą z Bahuchivo do Urique. Tyle że gdyby ten autobus się poślizgnął i spadł w dolinę, to raczej nie miałbym szansy na wygramolenie się, bo na tutejszych urwiskach to on może i zatrzymałby się na drzewie, ale kilkaset metrów niżej. A wiecie, jak malownicza to jest droga? Kierowca specjalnie się zatrzymywał w co bardziej malowniczych miejscach, żebym sobie mógł porobić zdjęcia.
Na dole wąwozu sama droga nie jest taka groźna, tu największym niebezpieczeństwem jest zapomnienie zabrania ze sobą odpowiedniej ilości wody. Krawędzie wąwozu widziane z dołu wyglądają ja dalekie turnie, ale jeśli się idzie w lejącym się z nieba żarze, a nie ma się choć litra wody do popicia, malowniczość szlaku przestaje mieć znaczenie. A droga jest wprawdzie przejezdna dla terenowych samochodów, ale te przejeżdżają średnio raz na dwie godziny. Prawdopodobieństwo, że ktoś podwiezie, nie jest wysokie.
Idę więc dnem wąwozu przegrzany i nie zwracam uwagi na niezwykły krajobraz. Wybrałem się zobaczyć wieś Guadelupe Coronado, która jest podobno zamieszkała głównie przez Indian. Mówię podobno, bo dotarłem tam wczesnym popołudniem, czyli w czas sjesty, i na ulicach nie było żywego ducha. Nie widziałem też sklepiku, w którym mógłbym kupić coś do picia. Wracam więc co nieco spragniony i droga wzdłuż rzeki, która rano mi się całkiem podobała, teraz podoba mi się mniej. Nagle zza zakrętu wyjeżdża toyota pick-up, w szoferce trzech chłopaków. Zatrzymują się.
Chcesz jechać do Urique?”
No pewnie. Miejsce tylko na pace, ale nie szkodzi. Przynajmniej będzie wiaterek.
Ale właśnie, w Barranka del Cobre nie można zakładać, że wszyscy napotkani chłopacy to łagodne baranki. Może się na przykład okazać, że są uzbrojeni w broń palną. Ci, co mnie właśnie zabrali, akurat są, ten siedzący przy oknie raz po raz strzela na drugą stronę doliny. Nie mam pojęcia czy na wiwat, czy ostrzeliwuje kogoś kryjącego się na tamtym brzegu. W pewnym momencie zatrzymujemy się i młodzieniec mierzy do siedzącego na gałęzi orła. Strzela, chybia, orzeł odlatuje. Nikt z drugiej strony rzeki do nas nie strzela, dojeżdżamy spokojnie do Urique. Co więcej, nikt nie żąda za mnie okupu, chłopcy wysadzają mnie tam, gdzie chciałem wysiąść.
Hasta luego, hermano (do widzenia, bracie)”.
Później ktoś w Urique tłumaczy mi, że to nie Indianie, tylko gangi narkotykowe, a to są biali Meksykanie. Ale tutejsze gangi są dobre dla ludności, nikomu nie zagrażają, strzelają się tylko z innymi gangami. Mają tu poletka marihuany i maku. Ale Tarahumarowie się w to nie mieszają. Indianie są tu najbiedniejsi, często nie chodzą do szkoły i czasem nawet po hiszpańsku nie umieją mówić, tylko po swojemu.



* * *

Indianka w Creel
Na głównym skwerze w Creel, w cieniu drzew, siedzą Indianki ubrane w suknie z kwiecistego perkalu i sprzedają swoje rękodzieło. Przed nimi koszyki z trawy plecione w kształcie garnuszków, gliniane miseczki z charakterystycznym jaśniejszym deseniem, kolczyki w kształcie małych Indianeczek wycięte z kory sosnowej. Do Creel, miasteczka położonego na górze kanionu, można łatwo dojechać z Chihuahua dobrą asfaltową szosą, a także pociągiem – jedyną funkcjonującą jeszcze w Meksyku linią. Creel wabi więc turystów, a turyści wabią mieszkających w okolicy Indian chcących na turystach zarobić.
Pociąg z Chihuahua kursuje właściwie tylko dlatego, że poprowadzono go niezwykle malowniczą trasą. Korzystają z niego obecnie turyści, dla miejscowych bilety są za drogie, autobus jest dużo tańszy. W dodatku podróż pociągiem trwa dłużej. Mimo tego bilety są wyprzedane daleko naprzód, nie można liczyć na to, że się je kupi tego samego dnia. Zwłaszcza na odcinku z Creel do Bahuchivo, najbardziej malowniczym. Na stacji Divisadero (dosłownie Punkt Widokowy) pociąg zatrzymuje się wyłącznie po to, by turyści mogli wyjść z pociągu i pospacerować ścieżką wzdłuż brzegu wąwozu. Ścieżka jest starannie ułożona, z balustradką, żeby przypadkiem nikt nie stoczył się w otchłań. No i jest tam ryneczek z pamiąteczkami, są Indianki w perkalikach sprzedające koszyczki, garnuszki i kolczyki z kory sosnowej. Niektóre sprzedają też wszelkiego rodzaju torebki, czapki i inne rzeczy z napisem Barranca del Cobre.
Asfaltowa szosa z Chihuahua prowadzi przez Creel do Bahuchivo, ale dalej już nie, wygodnym autobusem tylko tam można dojechać. Dalej zaczynają się schody, a właściwie stroma błotnista droga na dno kanionu. Na dole wszystko jest inaczej. Nie ma straganów z pamiąteczkami. Nie ma bankomatów. Właściwie nie ma Gringów, ja jestem jeden. Prawie nie ma samochodów, dzieciaki kopią piłkę na środku jezdni i jest bezpiecznie. Domy są otwarte, życie rodzinne toczy się przed domem, po części na ulicy. Telewizor nie ukradł tu jeszcze życia towarzyskiego. Gdzieś w głębi domu telewizory są włączone, ale rodzina i tak siedzi na krzesełkach przed domem i wdaje się w rozmowy z przechodniami.
No i ktoś zapala świeczki w przydrożnych kapliczkach Matki Boskiej z Guadelupe. Matka Boska z Guadelupe jest tu wszechobecna. Przydrożne kapliczki pod skałą wąwozu, albo pod murem domu, albo grafitti namalowane na murze. Lewaccy wyzwoliciele Indian mogą sobie mówić co chcą, ale matka Boska z Guadelupe to nie obca wiara narzucona przez najeźdźców. Matka Boska z Guadelupe ukazała się w wizji Indianinowi, a Indianie wierzą wizjom. Niektórzy misjonarze chcieli początkowo ten kult zwalczać, twierdzili że to jakaś aztecka bogini płodności przebrana za Matkę Boską, ale cóż oni mogli? Racjonalni misjonarze i lewaccy wyzwoliciele mogą sobie mówić co chcą, ale Matka Boska z Guadelupe tu jest. Ktoś maluje ją na murach, ktoś buduje je kapliczki, ktoś zapala jej wieczorem znicze, które palą się jeszcze o świcie, kiedy Gringo przychodzi na autobus mający go zabrać na górę, do normalnego świata pełnego turystów i sklepów z pamiąteczkami.
Matko Boska z Guadelupe, opiekunko Indian, których stać tylko na sandały z opon cadillaca, opiekunko białych Meksykanów których stać na nowoczesną broń palną, ale którzy nie wyrządzają Indianom krzywdy i może nawet opiekunko Gringów, którzy przypadkiem się tu zaplątają...
Módl się za nami.

Matka Boska z Guadelupe na murze w Urique


No comments:

Post a Comment