Monday, December 28, 2020

Prowansja, 1981 rok

 


W Prowansji, w małej wsi Richerenches w pobliżu miasta Orange, byliśmy robotnikami w winnicy. Ewangeliczna praca, z sekatorem i wiaderkiem w ręku, w gęstwie liści winnego krzewu trzeba było znaleźć wszystkie ale to wszystkie kiście, ściąć i wrzucić do wiaderka, a pomiędzy dwoma rzędami krzewów stał ewangeliczny traktor z przyczepą do którego należało wrzucać zawartość wiaderka gdy było już pełne. Pracowaliśmy w pięć osób: Claude, Robert, Marysia, ja i Jean-Louis, jednocześnie obcinając cztery rzędy. Powoli przesuwaliśmy się wzdłuż rzędów, a gdyśmy się zbyt oddalali od traktora, Jean-Louis siadał za kierownicą i podjeżdżał kawałek. Krzewy rosły w rzędach rozpięte na drutach i tworzyły gęsty żywopłot, ale nigdy nie były wyższe niż półtora metra i bez problemu można było ponad nimi wrzucać zawartość wiaderka do przyczepy. Wokół nas jak okiem sięgnąć wzgórza, pokryte winnicami wzgórza Prowansji, ku zachodowi na horyzoncie masyw górski, przedgórze Alp, ku wschodowi na jednym z wyższych wzgórz widać było jakiś zamek, a za horyzontem, ostro odcinając się od lazurowego nieba, wznosił się słup białego dymu, czy też pary, pionowa chmura która była tam zawsze; Jean-Louis nam wyjaśnił, że to elektrownia atomowa nad Rodanem.

Pogoda była cały czas absolutnie słoneczna, śródziemnomorskie lazurowe niebo, ale tuż przed rozpoczęciem winobrania był tydzień deszczów i w winnicy było jeszcze błotniście, więc pracowaliśmy w kaloszach otrzymanych na ten cel od Jean-Louisa. Ubabrani przynajmniej do pół łydy, bliski dotykalny kontakt z ziemią i bliski dotykalny kontakt z chaszczami w które wdzieraliśmy się z sekatorem w ręku, rano liście mokre od rosy. W co dorodniejsze i dojrzalsze kiście można się było wgryźć przed wrzuceniem do wiaderka. Sok winogron farbował palce na ciemno i dziewczyny by chronić ręce pracowały w gumowych rękawiczkach. Claude, delikatna Paryżanka, studentka germanistyki która przyjechała popracować na wakacjach, do winnicy szła zawsze w chustce na głowie i w wyprasowanej kraciastej koszuli flanelowej którą przeznaczyła na to by była roboczą koszulą, miała też śliczne czerwone kaloszki które sobie specjalnie przywiozła. Robert był ubrany mniej więcej tak samo jak my: stare dżinsy, spłowiała koszula flanelowa. Robert był też studentem, ale z Holandii, nie umiał po francusku tylko po niemiecku i głównym środkiem porozumienia między nim a Jean-Louisem była Claude. No i pomiędzy nami, robotnikami w winnicy, rozmowy były po niemiecku. Marysia też się nie przyznawała do znajomości francuskiego, chociaż większość rozmów rozumiała. A ja się pilnie uczyłem, na żywo, wciąż pytając o nowe słówka, zresztą Marysia też się raz po raz pytała i Robert także, chwilami musieliśmy wyglądać śmiesznie pytając jak pięcioletnie dzieci: "Co to jest? Jak to się nazywa?" A naszymi nauczycielami było, oprócz paryżanki Claude, prowansalskie chłopstwo.

Prowansalskie chłopstwo nie mówiło po prowansalsku. Prowansalskie chłopstwo miało staranne francuskie wychowanie oraz wykształcenie. Matka Jean-Louisa oraz mieszkająca w tym samym domu jego ciotka zachowywały się wedle wszelkich zasad francuskiego savoir-vivre'u, matka nawet pisała wiersze, wręczyła mi pewnego wieczoru rękopis poematu jaki napisała pod wrażeniem wizyty papieża w Paryżu, uznała że my, Polacy, powinniśmy dostać jej poemat. Był pisany heksametrem, starannie rymowany. Sam chłop prowansalski Jean-Louis był po studiach rolniczych, a jego żona, Edith, uczyła francuskiego w szkole.


Prowansalskie chłopstwo używało wprawdzie czystej francuszczyzny, ale Jean-Louis mówił o sobie: "
Je suis pas français, je suis provençal." Po prowansalsku mówić nie umiał, znał język tylko trochę, tyle co się nauczył w liceum na lekcjach które były raz na tydzień, ale podręcznik cały czas miał, pokazywał nam. Z dumą opowiadał że na początku dwudziestego wieku pewien pisarz piszący po prowansalsku dostał nagrodę Nobla. A ja byłem dociekliwy i pytałem - kto umie mówić po prowansalsku? Rodzice Jean-Louisa mówili lepiej, potrafiliby się dogadać gdyby była potrzeba, ale nie było potrzeby. A czy ktoś w okolicy używa prowansalskiego w domu? Owszem, jedna rodzina w sąsiedniej wsi, dwie rodziny w innej.

Oboje Jean-Louis i Edith byli oboje w mniej więcej naszym wieku, Jean-Louis żywy i pełen humoru w sposobie mówienia, o czym wolną i wyraźną francuszczyzną informowały nas Claude i Edith, bo nasza znajomość języka była zbyt mała by chwytać śmieszne powiedzonka, Edith była dobrą katoliczką z włosami uczesanymi w kok i ubierająca się w brązowe sukienki z białymi kołnierzykami. Była nauczycielką w katolickiej szkole, a myśmy sobie myśleli, że biedne te dzieci. Owszem, z nami się śmiała, robotnicy w winnicy tworzyli śmiejące się towarzystwo - pierwszoroczni studenci Claude i Robert, my dwoje beztroskich włóczęgów po Europie, Jean-łouis z nieodłącznym wesołkowatym uśmiechem na twarzy - owszem, Edith ciągle była w tym wieku i śmiała się z nami, ale do własnej córeczki, pięcioletniej Emilie, mówiła co chwilę surowym głosem: "Emilie, TO WYSTARCZY!", powtarzała to zbyt często i z surowością nieprzystającą do sytuacji, prawie groteskową. Często chodziło o to, że Emilie chciała się bawić z nami, a Edith sądziła - niesłusznie - że my chcemy mieć spokój od dzieci. Biedna Emilie tak się cały czas zachowywała jakby nie była pewna czy nie robi czegoś źle.

Edith gotowała obiady. Jedliśmy je przy dużym okrągłym stole w domu Jean-Louisa, w południe wracaliśmy z winnicy siedząc na burcie wozu wypełnionego winogronami, zeskakiwaliśmy na skrzyżowaniu z którego było już tylko dwieście metrów do domu, my czworo szliśmy tam pieszo, a Jean-Louis odwoził jeszcze zawartość wozu do tłoczni. Dom Jean-Louisa stał nieco na uboczu, był to stary prowansalski chłopski dom, kamienny i nieotynkowany, wrota do sieni zwieńczone łukiem z dużych ciosów. Nad wejściem była pergola po której pięła się winorośl, duże niebieskie grona zwisały nad głową, a kiedyśmy po obiedzie siadali przed domem pijąc herbatę, siadaliśmy w półcieniu, pomiędzy plamami słońca. Obiady były, jak to we Francji, dwa i oba sute, każdy po kilka dań, zawsze do popijania było miejscowe wino Côte du Rhône, i zawsze na zakończenie podawane były sery, krążyła wokół stołu deseczka z różnymi ich rodzajami. A to picie herbaty po obiedzie wprowadziła Marysia, która bez herbaty żyć nie może i zawsze po obiedzie się o herbatę dopytywała, no a skoro ona to inni też; zaparzał tę herbatę Jean-Louis w srebrnym mauretańskim dzbanku który dostał od kogoś z Maroka.


Spaliśmy w domu rodziców Jean-Louisa. Dom rodziców był większy, miał dużo pustych pokoi. Claude i Robert dostali do spania osobne pokoje, a myśmy spali w pokoju z wielkim i miękkim podwójnym łożem w którym tonęliśmy pod pierzyną. Kiedyśmy wracali z winnicy wieczorem najpierw szliśmy do rodziców porządnie się umyć, przebrać, potem szliśmy do Jean-Louisa zawsze razem, tyralierą środkiem szosy, wygłupiając się i wymieniając po niemiecku doświadczenia na temat francuskich, holenderskich i polskich sposobów wygłupiania się. Natomiast śniadanie wcześnie rano przed wyjściem do pracy dostawaliśmy u rodziców: bagietki z masłem i kawa, tylko Marysia, jak to Marysia, zawsze robiła sobie herbatę. Claude przy tych śniadaniach zachowywała się jak prawdziwe rozpaskudzone dziewczę z dobrego paryskiego domu, z bagietki wyskubywała większość miękkiego wnętrza i jadła tylko to co przy skórce twierdząc, że to co wyrzuca szkodzi na żołądek.

Taki był więc rytm dnia: rano śniadanie u rodziców, potem przyjeżdżał po nas Jean-Louis i jechaliśmy do winnicy, potem na obiad jechaliśmy do Jean-Louisa, potem znów do winnicy, wieczorem umyć się do rodziców, ale na kolację znów do młodych i na spanie do starych. W sumie samej wsi niewiele widzieliśmy, tyle co kiedy przyjechawszy szukaliśmy domu Jean-Louisa i w niedzielę, kiedyśmy nie pracowali.

A była to bardzo ładna wieś, malownicza wieś południa Francji. Miała cztery ulice, z których jedna, główna, była przelotową szosą, druga, prostopadła do niej, była węższa, ale też była szosą prowadzącą w siną dal, a dwie pozostałe były wąziutkie i tworzyły prostokąt ciasno zabudowany starymi domami z kamienia, z przybudówkami i podwórzami, mury poobrastane bluszczem i winoroślą i pnącymi różami; pod murami tu i tam przesmykiwały się koty. Przy głównej ulicy były dwa sklepy oraz kawiarenka, taka ze stolikami na zewnątrz i parasolami, tam przesiadywali staruszkowie i grali w domino. Przy jednej z bocznych uliczek stał kościół, który wyglądał jakby był przebudowywany co dwieście lat, najstarsze kamienie pamiętały pewnie początki chrześcijaństwa w Prowansji, nieotynkowane mury ukazywały jakieś zamurowane łuki romańskie i gotyckie, jakieś renesansowe przybudówki, barokowy portal i klasycystyczne okna. Ale kościół był zaniedbany, wewnątrz tynk popękany i w kątach przybrązowiały, a na mszy w niedzielę (poszliśmy na tę mszę) było najwyżej trzydzieści osób. Nasi gospodarze tłumaczyli nam potem, że w Richerenches jest jak w całej Francji - religijność wychodzi z mody. A moda jest ważna we Francji.


Pogoda była, jak się powiedziało, przez cały czas absolutnie słoneczna, tak jakby socjalistyczny rząd prezydenta Mitteranda zorganizował słoneczko na winobrania, przez cały czas naszego pobytu tylko jedno przedpołudnie było deszczowe. Była burza z piorunami i oberwanie chmury, główną ulicą Richerenches rwał potok żółtej wody z winnic, wówczas siedzieliśmy w domu i czytaliśmy komiksy. W domu rodziców Jean-Louisa było mnóstwo komiksów, przede wszystkim Asterix i Lucky Luke; Robert z błyskiem w oku rzucił się na Asteriksy, była to literatura jego dzieciństwa i oglądał to teraz z zacięciem, wiedział wszędzie o co chodzi choć nie znał języka, wszystkie i tak już kiedyś czytał. Mnie wciągnął Lucky Luke (też literatura dzieciństwa), ale nie tyle akcja, zresztą zgrabna, co karykatury, świetne karykatury typów ludzkich takich widzianych na westernach i nie tylko, bogatych grubasów z cygarem i chudych i tchórzliwych obywateli miasta, albo dobrze zbudowanych i dzielnych obywateli miasta, albo chytrych przestępców w kamizelce ze złotym zegarkiem na łańcuszku, doskonałe karykatury gestów, wyjmowania peta z ust i rzucania za siebie, stukania palcami po stole w czasie gry w karty i chytrego przymykania oczu w czasie obmyślania złośliwego planu; kiedy po obiedzie już nie padało i jechaliśmy do winnicy miałem dziwne wrażenie powrotu z książki do rzeczywistości. Znów wyszło słonko i z winnicy unosiły się opary, ziemia pachniała deszczem. Niebo było mniej lazurowe niż zwykle, jakby za lekką mgiełką, wzgórza i winnice Prowansji też były za lekką mgiełką świeżych oparów unoszących się z ziemi. Ewangeliczna praca w mokrej winnicy.

A na horyzoncie, tak jak zawsze, niezmienny, starotestamentowy słup dymu. Budząca dreszczyk świadomość że on zawsze tam jest, obrócisz się i zobaczysz, zawsze w tym samym miejscu, biała puszysta łapka kota wzniesiona ku niebu.

Świeżość wieczoru.
Na liściach krople deszczu
Mgła z elektrowni.



Tu są tylko fragmenty, całość w formie książki można zamówić w portalu lulu.com:

Saturday, December 12, 2020

Londyn 13 grudnia 1981 roku

Na śliskim bruku w Londynie, a właścicie nie na bruku tylko na popękanych betonowych płytach pokrytych zlodowaciałym śniegiem który najpierw nadtopniał a potem znowy zamarzł w brudne grudy lśniące szaro w mgiełce i jakoś prześwitującym przez pokrywającą całe niebo warstwą chmur słońcu, z trzema walizami przytroczonymi do wózeczka przeznaczonego na jedną i jeszcze dwoma tobołami w rękach, mieliśmy chyba ze dwa kilometry po tej nawierzchni do miejsca gdzie przybija "Inowrocław", pomiędzy wielkimi halami wypełnionymi pod dach kontenerami, czuliśmy się tam zupełnie malutcy, ciągnęliśmy tan wózek który się nam ciągle wywracał bo nie dość że przeładowany to ciągniony po tej piekielnej nawierzchni, walizy się rozsypywały, musieliśmy je znów przytraczać, więc szliśmy powoli i moja matka się zaczęła denerwować czy aby zdążymy, a kiedyśmy się w końcu dotelepali okazało się, że nie tylko zdążyliśmy, ale że będziemy musieli czekać kilka godzin bo "Inowrocław" z powodu złego stanu wody na Tamizie jest jeszcze na pełnym morzu, więc czekanie godzinami w budce jakiegoś stróża bo Purfleet jest portem kontenerowym i nie ma pomieszczeń dla pasażerów, a tymczasem było zimno i zaczynał siąpić londyński zimowy deszczyk i stróż nam pozwolił siedzieć w budce w której nie było nic oprócz szarobrązowego stołu i paru krzeseł, moja matka próbowała z kupionego rano "Guardiana" doczytać się co ją czeka w Polsce, ale "Guardian" dobrze nie wiedział, bo komunikacja odcięta, telefony odcięte, granica zamknięta, prawdopodobnie masowe aresztowania, prawdopodobnie strajki w wielkich zakładach, ale nic dokładnie nie wiadomo poza tym że na ulicach wojsko i śnieg, wojsko i na pół roztopiony czarniawo-białawy (jak gazeta "The Guardian") śnieg...


Tak, był czternasty grudnia i to właśnie poprzedni dzień był tym niewiarygodnym dniem w który również i my nie chcieliśmy uwierzyć. Nie chcieliśmy wierzyć Sue, która zbudziła nas rano z przerażeniem w oku mówiąc że w Polsce coś się dzieje, jakiś zamach stanu, Sue zawsze słuchała rano wiadomości z radia, ale myśmy wpierw myśleli że to jak zwykle zachodni dziennikarze rozdmuchują jakiś mały incydent, ale po południu tego samego dnia byliśmy na Portland Place przed budynkiem peerelowskiej ambasady, był tam już tłum ludzi, spontaniczna demonstracja, jacyś faceci stali na cokole Sir George'a Stuarta White'a który był marszałkim pełnym zasług w budowie imperium i zasłużył sobie na to by mu odlać pomnik konny z czarnego metalu i postawić przed ambasadą Peerelu, otóż jacyś faceci stali na cokole pomnika marszałka White'a i wykrzykiwali hasła, po angielsku ale z polskim akcentem: "Down with Jaruzelski!", "We support Wałęsa!" (jeden z nich przy każdym haśle wyrzucał w górę zaciśniętą piąchę), potem jakiś grubas strzelił krótką przemowę; to właśnie dlatego kiedy kilka dni później spotkałem Miklosa i okazało się że on w Anglii poszukuje tego samego co ja przekazałem mu maszynę, to było w jakiejś księgarni na Charing Cross, przeglądałem książkę o Solidarności i miałem znaczek Solidarności przypięty do kurtki, podszedł do mnie nieznajomy facet i zapytał czy jestem z Polski, a kiedy potwierdziłem on zaczął mnie pytać co sądzę o tym wszystkim, postanowiliśmy pójść pogadać do jakiejś kawiarenki, po drodze minęliśmy kiesk z gazetami, ja chciałem tylko coś kupić więc wskoczyłem podczas gdy Miklos czekał na ulicy, w kiosku akurat jakiś chłopak kupował "Dziennik Polski", ja coś do niego mruknąłem po polsku a on się zaraz zrobił rozmowny, więc poszliśmy do kawiarenki wszyscy trzej, rozmawialiśmy jakąś godzinę i kiedy Istvan chciał już iść ten drugi Polak postanowił z nim wymienić adresy, a kiedy ja zobaczyłem co on pisze - Miklos Haraszti, Budapeszt - poderwałem się: "to ty pisałeś do polskich czasopism!", tak to był on, wtedy rozmowa przybrała zupełnie inny obrót, okazało się że Istvan też poszukuje poligrafii, powiedziałem mu że mam jeden bębnowiec który nie wiem kiedy w tej nowej sytuacji będę mógł przesłać i lepiej żeby on go zabrał; tymczasem pod pomnikiem przejeżdżał autobus wycieczkowy "Orbisu", zatrzymał się i ludzie z autobusu pytali o co chodzi, a kiedy im powiedziano nie chcieli wierzyć, przecież oni dopiero wczoraj wyjechali z Polski i wszystko było normalnie" Tylko ludzie w ambasadzie się nie dziwili, okna o żaluzje były zawarte na głucho, Obcy budynek z ciemnej wiśniowej cegły. Padał śnieg z deszczem.


Znów, jak co roku
Na okno ambasady
Pada mokry śnieg.



















Tu są tylko fragmenty, całość w formie książki można zamówić w portalu lulu.com: