Monday, March 20, 2023

Troglodyci czyli wiarygodność prasy

Goli Tasadaje w jaskini
W czerwcu 1971 roku Manuel Elizalde, przyjaciel prezydenta Filipin Ferdynanda Marcosa i minister w jego rządzie, spotkał w jednym z ostatnich spłachetków dziewiczego lasu na Filipinach, w górach wyspy Mindanao, najprymitywniejszy lud świata. Lud ten nazywał się Tasaday i był całkowicie pozbawiony kontaktu ze światem zewnętrznym przez ostatnie kilka tysięcy lat. Skąd wiadomo, że Tasadajowie to najprymitywniejszy lud świata? Ano proste: pasowali idealnie do dość rozpowszechnionych wyobrażeń na temat naszych przodków. Po pierwsze: nie budowali domów, tylko mieszkali w jaskini, czyli byli po prostu ostatnimi w świecie jaskiniowcami. Po drugie nie mieli narzędzi metalowych, tylko z bambusu i z kamienia. Po trzecie: nie uprawiali ziemi ani nie polowali, a żywili się wyłącznie znalezionymi w lesie owocami, korzonkami, żabami i robalami. Po czwarte (oczywiście najważniejsze): nie znali żadnych tkanin, a ubierali się w majteczki i spódniczki z bananowych liści. W jednym nie pasowali do naszego wyobrażenia o troglodytach, acz idealnie pasowali do ducha lat sześćdziesiątych: agresja była pojęciem im obcym, nie mieli maczug ani żadnej innej broni, a w ich języku w ogóle nie było takich słów jak „wróg” czy wojna”. W jaskini widziano wprawdzie kamienne topory, ale służyły one do rozłupywania spróchniałych pni drzew, by wyjąć z nich smakowite robale.

Tasadajowie byli plemieniem bardzo malutkim, liczącym ledwie 26 (dwadzieścia sześć) osób, ale Elizalde postanowił być dobrym wujkiem z rządu i zdecydował, że tu nie powtórzy się żaden Dziki Zachód i że Tasadajowie będą pod ochroną. Dekretem prezydenckim utowrzono rezerwat, do którego cudzoziemcy mieli dostęp bardzo ograniczony, a dla ochrony Tasadajów utworzono specjalną fundację zwaną PANAMIN. Na charytatywny ten fundusz niemałe pieniądze wpłacały gwiazdy Hollywoodu i rekiny z Wall Street. Goście z pieniędmi (np. Gina Lollobrigida czy jeden z Rockefellerów) mogli odwiedzić Tasadajów, ale tylko helikopterem lądującym na platformie zbudowanej na czubku drzewa. Nie chodziło o odległość, jako że jaskinia Tasadajów była położona o 4km (cztery kilometry) od najbliższej wsi, ale Elizalde postanowił do siedziby Tasadajów nie budować żadnej drogi. Pośród owych gości z kasą był Kenneth MacLeish, reporter miesięcznika NATIONAL GEOGRAPHIC, który w 1972 roku w sierpniowym numerze opublikował ckliwy reportaż („…my, istoty przybyłe drogą powietrzną z najbardziej zaawansowanego i najbardziej rozdartego ludzkiego społeczeństwa, i oni, być może ostatni niewinni na tym świecie, patrzeliśmy na siebie poprzez całą przepaść kulturalnego rozwoju, i czuliśmy do siebie miłość…”). Był też wśród gości John Nance, autor wydanej w 1975 roku książki „The Gentle Tasaday”, w której też z łezką w oku opisywał swoje spotkania z jaskiniowcami. Wszyskie spotkania były oczywiście pod ścisłą kontrolą Elizaldego. To zdumiewające plemię wzbudziło ogromne zainteresowanie antropologów, którzy jednak też mieli dostęp ograniczony. Dostęp robił się szczególnie ograniczony wtedy, kiedy dociekliwi naukowcy zadawali jakieś dziwne niezaplanowane pytania.

Ubrani Tasadaje w tej samej jaskini.
Jakie pytania? No dziwne. Jak to jest możliwe, żeby ludzie z konieczności bezustannie krążący po lesie nie wiedzieli o istnieniu wsi odległej o cztery kilometry? Jak to możliwe, żeby ludzie odcięci od świata przez kilka tysięcy lat porozumiewali się z Elizaldem i jego gośćmi za pośrednictwem tłumaczy z tejże pobliskiej wsi? Tasadajowie kontaktu z mieszkańcami tej wsi, ani też żadnej innej wsi, nie mieli, dlatego nie mieli metalowych narzędzi, tylko bambusowe i kamienne. Gaje bambusowe wokół wsi i ryżowych pól są na Filipinach owszem częstym widokiem, ale bambus ten potrzebuje dużo słońca i w górskiej dżungli dziko nie rośnie. Więc skąd Tasadajowie mieli bambusowe narzędzia? Na te i inne pytania antropologowie odpowiedzieć nie mogli, bowiem w 1974 roku dostęp do rezerwatu zamknięto całkowicie, a w całym kraju wprowadzono stan wojenny. Zagadka czekała na rozwiązanie następne 12 lat.

W 1986 roku upadł rząd Marcosa, a Manuel Elizalde ulotnił się razem z trzydziestoma paroma milionami dolarów z kasy charytatywnej organizacji PANAMIN. W kwietniu tegoż roku szwajcarski anrtopolog Oswald Iten oraz Joey Lozano, dziennikarz z lokalnej filipińskiej gazety, dotarli pieszo, bez żadnych helikopterów, do jaskini Tasadajów i… nie znaleźli tam żywego ducha. Czyżby w międzyczasie wymarli ostatni na świecie jaskiniowcy? Skądże, znaleziono ich na rynku w pobliskim miasteczku ubranych w normalne fabryczne ciuchy i palących papierosy. Czyżby się więc w tak błyskawicznym tempie ucywilizowali? Odpowiedź jest znacznie prostsza: cała zabawa była gigantyczną cepeliadą, atrakcją turystyczną dla miliarderów. Jeszcze w tym samym 1986 roku w telewizji ABC pojawił się film dokumantalny, w którym normalnie poubierani Tasadaje chichocząc oglądają swoje zdjęcia w NATIONAL GEOGRAPHIC i w języku Manabo, używanym przez mieszkańców tych okolic, wyjaśniają że to wszystko był pic i fotomontaż i że nigdy nie mieszkali w jaskiniach ani nie ubierali się w majtki z liści, a kamienne siekierki zrobili na życzenie Elizaldego.

Tasadaje u siebie w domu
Jaki stąd morał?

Chwilę, to jeszcze nie koniec. Istnieje bowiem rezerwat ze swymi szczególnymi przepisami, mimo wszystko korzystnymi dla mieszkańców. Skoro nie ma tam jaskiniowców, to po co ten rezerwat?

Czy nie można by wyciąć tego lasu i przerobić na mebelki, gazety i papier toaletowy? Istnieją także ciągle ci, którzy z całą powagą pisali o prymitywnych Tasadajach i teraz nie chca sami wyjść na głupków. Tasadaje to też wcale nie jaskiniowe głupki i kiedy zwęszyli, że mogliby stracić rezerwat, zaczęli przy najbliższej okazji zaprzeczać swym poprzednim zaprzeczeniom. Jak? Ano po prostu: skoro można powiedzieć, że „Elizade nam zapłacił, żebyśmy mieszkali w jaskini”, to można też powiedzieć, że „Ludzie z ABC nam zapłacili, żebyśmy wszystko odwołali”. Istnienie rezerwatu musi być korzystne dla jego mieszkańców, skoro jego ludność w ciągu tych parudziesięciu lat zwiększyła się z dwudziestu sześciu osób do paruset obecnie. A ci, co zmieniając poglądy mogliby stracić twarz i wyjść na troglodytów, mają jakieś tam podstawy do twierdzenia, że sprawa nie jest wyjaśniona.

Więc co z tym morałem?

Oczywiście nie dotyczy on kultury Tasadajów, lecz naszej własnej. Brzmi on tak: oglądając telewizor i czytając prasę pamiętaj, że to co czytasz może się z czasem okazać kolejną historią Tasadajów.


Więcej podobnych tekstów w mojej książce 

"ADRENALINA, czyli antologia przeciwnych poglądów"


Monday, March 6, 2023

Sranie pod siebie, czyli ekologia

Wilf Batty po udanym polowaniu 
14 czerwca 1936 roku stanowy rząd Tasmanii zdecydował się objąć prawną ochroną pewne bardzo – jak przypuszczano – rzadkie zwierzę: tasmańskiego wilka workowatego. 7 września tegoż roku ostatni na świecie wilk workowaty trzymany w niewoli zdechł w ogrodzie zoologicznym w Hobart, stolicy Tasmanii. Ostatni raz tego zwierzaka na wolności widziano sześć lat wcześniej. Widział go farmer Wilf Batty, który - nawiasem mówiąc ­– natychmiast go zastrzelił. Od tego czasu można to zwierzę oglądać jedynie na starych fotografiach.

Owa historia prawnej ochrony wilka workowatego znakomicie ilustruje ochronę przyrody w naszej wspaniałej zachodniej cywilizacji. W naszej wspaniałej zachodniej cywilizacji tak naprawdę liczy się tylko działalność przynosząca zysk, w najlepszym razie natychmiastowy, w gorszym po kilku latach, w żadnym razie po okresie dłuższym niż życie jednego człowieka. Negatywnymi skutkami działalności przynoszącej dziś zysk będą się martwić nasze dzieci albo wnuki. Jest to podejście, które można podsumować zgrabnym polskim powiedzonkiem: sranie pod siebie.

Przyznać należy, że jest to podejście charakterystyczne nie tylko dla cywilizacji zachodniej, ale dla wszystkich kultur Starego Świata, czyli Europy, Azji i Afryki. Amerykański prezydent Bush odrzucający porozumienia z Kyoto celem zaoszczędzenia paru milionów dolarów nie różni się w tym względzie od kłusowników z buszu afrykańskiego, gotowych za kilka dolarów zastrzelić ostatniego goryla. Nic się w tym względzie nie nauczymy również od mędrców Orientu; owo odrzucone porozumienie z Kyoto przypomina pod wieloma względami decyzję o ochronie wilka workowatego. Istnieją jednak nadal kultury, których podejście do natury jest diametralnie różne.

Ostatni żyjący wilk workowaty
Przewodniki turystyczne po krajach Polinezji ostrzegają, by nie zbierać tam minerałów, jest to bowiem złamanie odwiecznego tabu: wyspa jest własnością przyszłych pokoleń i zabieranie minerałów uważane jest za kradzież. To właśnie z powodu tego tabu Polinezyjczycy nie godzą się na żadne formy górnictwa na swoich wyspach. Złamali owo tabu mieszkańcy wyspy Nauru, którzy w latach sześćdziesiątych sprzedawali kopane tam odkrywkowo fosfaty i byli strasznie bogaci, a dziś bogactwo minęło, a z rajskiej wyspy został księżycowy krajobraz. Łatwo zrozumieć takie tabu na wyspach Polinezji, gdzie skutki jego nieprzestrzegania są w krótkim czasie widoczne. Nie tylko jednak oceaniczne kultury mają takie podejście do przyrody.

W północnej części Kolumbii Brytyjskiej, po wschodniej stronie Gór Skalistych, mieszkają Indianie należący do ludów zwanych po angielsku Cree oraz Beaver. Zgodnie z traktatami zawartymi z rządem Kanady mieszkają oni w rezerwatach w rejonie miejscowości Fort Nelson i Dawson Creek, ale mają też prawo wyłącznego użytkowania w celach łowieckich okolicznych dolin górskich, żyją oni bowiem z tego, co po polsku określa się sformułowaniem „myślistwo, rybołówstwo i zbieractwo”. Wśród tych ludów w latach siedemdziesiątych badania etnologiczne prowadził Hugh Brody, który następnie wyniki tych badań opublikował w książce „Maps and Dreams” wydanej w 1981 roku. Przed rozpoczęciem badań Brody zaintrygowany był doniesieniami o niezrozumiałych konfliktach o polowania pomiędzy Indianami a lokalnymi władzami. Lokalne władze zgodnie z traktatami zezwalały białej ludności na polowania w dolinach, w których Indian od wielu lat nikt nie widział. Indianie protestowali, ale jakoś nie było dokładnie wiadomo o co chodzi.

Krajobraz rajskiej niegdyś wyspy Nauru

Brody mieszkał wśród Indian i chodził z nimi po dolinach tropiąc zwierzynę. W ten sposób dowiedział się rzeczy, których nigdy nie dowiedziałby się zadając pytania, bowiem dla Indian pewne rzeczy są oczywiste i nie przychodzi im do głowy, że dla kogoś oczywiste mogą nie być. Jedną z takich oczywistych rzeczy jest zasada polowań rotacyjnych: Indianie ustawicznie przemierzają swój teren tropiąc zwierzynę, dzięki czemu znają w przybliżeniu stan pogłowia w poszczególnych dolinach, ale świadomie zostawiają niektóre doliny na kilka lat odłogiem, by owo pogłowie wzrosło. Podobnie sprawdzają co jakiś czas stan żeremi nad poszczególnymi potokami, ale sidła zastawiają dopiero wtedy, kiedy kolonia jest dostatecznie liczna. Decyduje o tym zazwyczaj najstarszy czy też najbardziej doświadczony tropiciel w grupie. Natomiast samo polowanie nie stanowi problemu i jest w pewnym sensie rutyną: Indianin bez problemu potrafi podejść do zwierzęcia na odległość pewnego strzału.

Indianie ci polują z użyciem strzelb, w swoich rezerwatach mieszkają w domach, a sprzedawszy w mieście bobrowe futra kupują następnie gorzałkę. W jakiś więc sposób włączeni są do przywiezionej ze Starego Świata cywilizacji białego człowieka, ale tak naprawdę nie rozumieją jej. Nie rozumieją, jak ludzie z miast mogą przyjeżdżać samochodami i strzelać do łosi, choć nie mają pojęcia ile łosi w danej dolinie mieszka. Polowanie na ślepo, strzelanie do ostatniego wilka workowatego czy też ostatniego tura, byłaby dla tych Indian rzeczą zupełnie niepojętą. Tym bardziej niepojęta byłaby dla nich nieświadomość: jak można nie wiedzieć, że to już ostatni okaz tego gatunku i otaczać prawną ochroną zwierzę dawno wybite do nogi!

Z tym całkowitym niezrozumieniem to oczywiście przesada, dzisiejszymi czasy zdarzają się Indianie rozumiejący w pewnym stopniu świat białego człowieka. Na przykład tacy, którzy przeszli przez edukację i sami zostali wykładowcami na uniwersytetach, jak najbardziej bodaj znany wódz Irokezów, Oren Lyons. Tacy być może nawołują do opamiętania, jak właśnie Oren Lyons w swych mowach wygłaszanych przy różnych okazjach przypomina, że powinniśmy pamiętać o siódmym pokoleniu naszych potomków. Pamiętajcie o siódmym pokoleniu! – wzywa Oren Lyons. Bo Oren Lyons jest dobrze wychowany i używa delikatnego języka. Wezwanie to mogłoby równie dobrze brzmieć: Ludzie, przestańcie srać pod siebie!



Więcej podobnych tekstów w mojej książce 

"ADRENALINA, czyli antologia przeciwnych poglądów"