Frank LaMere na schodach kapitolu w Lincoln |
„To
będzie pierwsze zwycięstwo Lakotów od czasu bitwy nad Little
Bighorn! Przez prawie sto pięćdziesiąt lat Lakotom nie pozwolono
zwyciężyć”, mówił Frank LaMere stojąc na schodach kapitolu w
Lincoln.
„Jeżeli
zwyciężymy, to nie będzie czas na to, żeby sobie gratulować, bo
tak naprawdę osiągnęliśmy coś oczywistego, czyli właściwie
nic. To dopiero początek drogi. Będzie czas na modlitwę
dziękczynną, ale też czas na prośbę o przebaczenie, choćby za
to, że dotychczas zrobiliśmy tak mało.”
„Dziękuję
wam wszystkim, że tu jesteście. To nie jest przypadek, że tu
jesteście. Nie wierzę w przypadki. Jesteśmy tu wszyscy po to, by
się wzajemnie od siebie czegoś nauczyć.”
Frank LaMere stał na schodach kapitolu w Lincoln, gdzie przed chwilą
odbyło się posiedzenie Sądu Najwyższego stanu Nebraska dotyczące
małej miejscowości, liczącej zaledwie dwunastu mieszkańców, na
dalekim północnym zachodzie stanu, przy granicy rezerwatu Sjuków
Pine Ridge. Mieszkańcy tej miejscowości, zwanej Biała Glina
(Makasan w języku Sjuksów) żyli dotychczas z tego, że że na
terenie rezerwatu alkohol jest traktowany jak nielegalny narkotyk,
zakazane jest jego posiadanie i spożywanie, natomiast na terenie
stanu Nebraska można sprzedawać piwo w dowolnej ilości. W Białej
Glinie, której ludność liczyła dwanaście osób, były cztery
sklepy sprzedające piwo, hektolitry piwa. Jeśli więc ktoś chciał
popatrzeć sobie na zapijaczonych Indian i poodczuwać trochę
rasowej wyższości, mógł się wybrać do Białej Gliny, a widok
miałby zapewniony. Powiadają nawet, że jeżeli ktoś chciał
skorzystać z usług spragnionej dziewczyny, która tych usług
dostarczała na tyłach sklepu za kilka piw, to też tam. Podobno
zdarzały się i morderstwa pod wpływem odurzenia. Można by
pomyśleć, że rozwiązaniem mogłaby być legalizacja alkoholu w
rezerwacie, tylko że ten zakaz wcale nie był narzucony. W
rezerwacie panuje demokracja i sugestie legalizacji alkoholu
odrzucane były w referendach przez trzeźwą większość
mieszkańców. Zatem władze rezerwatu wytoczyły proces właścicielom
sklepów, proces wygrały i wiosną 2017 roku sklepom cofnięto
licencję na sprzedaż alkoholu. Jedyna ulica we wsi opustoszała,
tylko czasem przejeżdżała przez nią kawalkada jeźdźców w
proteście (to znaczy ja widziałem jeden taki protest konny).
Właściciele sklepów odwołali się od wyroku i właśnie przed
chwilą odbyło się posiedzenie sądu w tej sprawie. Zbiegiem
okoliczności ja się też znalazłem i na sali sądowej, i na
schodach kapitolu chwilę później. (Jak słusznie mówi Frank
LaMere, nie znalazłem się tam przypadkiem, tylko po to, żeby się
czegoś nauczyć. A może i moi czytelnicy też się czegoś przy
okazji dowiedzą).
Kapitol w Lincoln |
Przyjechałem tu, ponieważ dowiedziałem się o tym planowanym
posiedzeniu sądu kilka dni wcześniej, w obozie protestujących w
Białej Glinie, gdzie trafiłem po trosze przypadkiem (przypadkiem?
Frank miałby inne zdanie). Przyjechałem i od razu trafiłem w
środowisko miejskich Indian. Radzono mi pojechać prosto do Indian
Center w Lincoln, tam ma być i posiłek, i noclegi przygotowane dla
tych protestujących z Białej Gliny, którzy przyjadą na rozprawę
do Lincoln. Zajechałem tam wieczorem, na parking pod drzewami przed
budynkiem o ładnej architekturze, wszedłem do budynku i tam w dużym
hallu zastałem Byrona ze swym nieodłącznym psem Nickiem. Był to
ten sam Byron, którego kilka dni wcześniej spotkałem w Białej
Glinie. Rozmawiał właśnie z Indianinem z tutejszego szczepu Omaha,
Byron mi go przedstawił jako szamana, który właśnie przed chwilą
prowadził modlitwę dla przyjezdnych z daleka. Szaman opowiadał
Byronowi o swoich metodach leczenia, bardzo różnych od medycyny
zachodniej. Opowiadał, jak u jakiejś jego krewnej zdiagnozowano
schizofrenię, bo słyszała jakieś głosy. „Ale my to inaczej
widzimy”, mówił. „Ona słyszała głosy duchów zmarłych,
które zostały na ziemi, bo nie dano im spocząć. A ja tym duchom w
czasie ceremonii powiedziałem: zostawcie ją w spokoju, chodźcie za
mną. A potem przekazałem je wysłannikom Stwórcy, którzy zabrali
je na Drogę Mleczną.”
Indianka Michelle |
W tipi spały Felicja oraz Lucinda ze swoją mała córeczką.
Dziewczyny miały w tipi wielki kocioł zupy nagotowanej dla
przyjezdnych, bo miało być tu więcej protestujących z Białej
Gliny, ale oni dostali dofinansowanie na tę podróż od władz
rezerwatu w Pine Ridge, dofinansowanie obejmowało hotele i oni
woleli spać w hotelach. Zatem w tipi oprócz mnie spał jeszcze
tylko jeden gość, który przyjechał z Minneapolis i nie miał
dofinansowania na hotel. Okazało się, że podobnie jak Felicja i
Lucinda był on kombatantem z protestu w Standing Rock ubiegłej
zimy. W Standing Rock pewna grandmother nie chciała pozwolić, by
rurociąg transportujący ropę ze złóż łupkowych był
poprowadzony przez miejsce pochówku jej przodków, na jej wezwanie
zjechała się indiańska młodzież z całej Ameryki i rozbiła się
obozem na drodze proponowanego rurociągu. Były starcia z policją,
która chciała protestujących usunąć. Gość z Minneapolis miał
filmiki tych starć, pokazywał je na swoim laptopie. Pół nocy w
tipi to było oglądanie najnowszych filmów.
Następnej nocy Lucinda opowiadała mi o tym, jak ona i Felicja
zaangażowały się w ten protest. Po posiedzeniu sądu wszyscy się
rozjechali, Felicja poszła spać do domu, a w tipi zostałem tylko
ja i Lucinda z córeczką. Gadaliśmy długo w noc i Lucinda mi
opowiadała, jak Michelle, ta korpulentna Indianka, którą spotkałem
w Białej Glinie, zapytała ją i Felicję, czy by z nią nie
pojechały dostarczyć prowiant dla protestujących. Pojechały autem
zapakowanym po uszy, z wielkimi zgrzewkami wody na kolanach, jechały
całą noc przez kilka godzin, ale to nic, kiedy dotarły do obozu
poczuły niesamowitą energię. To był obóz Strażników Wody, ten
obóz w Standing Rock został zlikwidowany, ale powstały inne w
innych miejscach, na przykład w Białej Glinie. Ktoś chciał
stworzyć taki obóz w Zranionym Kolanie, ale tam były jakieś
problemy. Tu na trawniku za Centrum Indian w Lincoln też miał był
taki obóz przez kilka dni. Lucinda i Felicja to takie miastowe
Indianki, mieszkają i pracują w Lincoln, ale gotowe są wspierać
protesty w rezerwatach, kupować i dowozić prowiant.
Nocleg w tipi |
Lucinda
opowiadała także o szamance René,
która tego wieczoru odprawiała ceremonię w hallu Centrum
Indiańskiego. Ona i Felicja chciały się od niej uczyć i
początkowo René przyjęła je jako uczennice, ale potem traktowała
je jakby były na posyłki, dzwoniła na przykład, żeby coś jej
kupić i przywieźć. A co to ma wspólnego z jej tajemną wiedzą?
(A ja w tym momencie sobie pomyślałem, że każda tajemna wiedza
wymaga pokory, pokora jest warunkiem koniecznym zrozumienia tajników
i zupełnie możliwe że była to lekcja, której dziewczyny nie
zdały.) A najbardziej szamanka René jest w konflikcie z Felicją.
Mówi, że Felicja jest New Age, a ona wcale nie jest New Age, tylko
z każdej tradycji wybiera to, co dla niej dobre. (A ja sobie w tym
momencie pomyślałem, że to dziwny sposób uczenia się, takie
wybieranie sobie czego się chce człowiek uczyć, to tak jakby
dziecko samo decydowało których liter się będzie uczyć z kilku
różnych alfabetów).
Byłem na tej ceremonii.
Usłyszałem indiańską pieść śpiewaną z towarzyszeniem bębenka,
wszedłem do hallu i zobaczyłem kilka osób siedzących wokół
tlącej się gałązki preriowej szałwii leżącej w muszli ostrygi
na środku podłogi. Dosiadłem się do kręgu, szamanka skończywszy
śpiewać podała mi dymiącą muszlę, by mnie okadzić. Ceremonia
była poświęcona młodej mamie, której ciało znaleziono niedawno
w rzece, a która zostawiła dzidziusia. Duchy zmarłych trzeba
odprowadzić tam, gdzie powinny odejść. Taka jest rola szamana. Bo
duchy po śmierci wcale nie są mądrzejsze tylko dlatego, że
umarły. Niektóre duchy nawet po śmierci nie wiedzą, że umarły i
są zaszokowane, kiedy się tego dowiadują. Tak mówiła szamanka
René.
Na koniec ceremonii jeszcze
palenie kalumetu. Jego nabijanie to cała ceremonia. Nabija się
cztery szczypty, każdą gestem ofiarując w jedną z czterech stron
świata. Fajka krąży wokół zgodnie z ruchem wskazówek zegara.
Każdy ma się zaciągnąć. Było to moje pierwsze sztachnięcie od
chyba dwunastu lat, aż mi się zakręciło w głowie. Mocne święte
ziele.
Była to najzupełniej
autentyczna indiańska ceremonia, nic z picu dla turystów, w
świetlicy Centrum Indiańskiego w Lincoln, przy sztucznym świetle.
Moje wrażenie spotkania z tą osobą było zupełnie inne niż
Felicji i Lucindy. Miałem wrażenie, że szamanka René przekazuje
swoją obecnością coś, czego nie da się przekazać słowami. Może
to tylko wrażenie, ale takie właśnie było.
Jeśli kto woli czytać z papieru, to zarówno niniejsze opowiadanie, jak i wiele innych na temat amerykańskich Indian,
znajduje się w papierowej książce: