Monday, January 15, 2018

Gdzie znaleźć pijanych Indian?

Namiot łaźni
Czaszka bawołu na małym kopczyku leży przed namiotem łaźni. Za czaszką na wysokim stojaku wsparta jest fajka z czerwonego kamienia, z długim cybuchem. Przed czaszką dymią jeszcze resztki ogniska. To pozostałości wczorajszej ceremonii łaźni parowej. To nie przejęzyczenie, u Sjuksów łaźnia parowa, w której wszyscy uczestnicy ociekaj potem, to ceremonia religijna. Teoretycznie (co wiem z literatury) do namiotu łaźni wszyscy uczestnicy powinni wchodzić nago, acz podczas wczorajszej ceremonii dziewczyny miały na sobie luźne suknie, mężczyźni byli w szortach. Cóż, nawet tu sięga upadek obyczajów.
Wczoraj wieczorem najpierw rozpalone zostało wielkie ognisko, w którym ułożono trzydzieści dwa duże okrągłe kamienie i poprószono je tytoniem. Kiedy kamienie rozżarzyły się do białości, przeniesiono je do dołu wykopanego pośrodku namiotu łaźni. Następnie weszli uczestnicy odziani tylko w to, co mogło być kompletnie przepocone. Dwóch chłopaków weszło z bębenkami, prowadzący ceremonię usiadł przy wejściu, obok pojemnika z wodą i chochli. Jego pomocnik, który wnosił kamienie z ogniska, pozostał n zewnątrz, jego zadaniem było zasłanianie i odsłanianie wejścia. Namiot łaźni pokryty jest ciężkimi kocami i nie ma ujścia na szczycie, tak ze kiedy jest zasłonięte wejście, wewnątrz robi się kompletnie ciemno. Wtedy prowadzący polewa kamienie wodą, która z sykiem natychmiast wypełnia wnętrze parą. Temperatura błyskawicznie wzrasta i po kilku minutach człowiek zaczyna ociekać potem. Tymczasem chłopacy z bębenkami śpiewali pieśń w języku Lakota. Chyba dopiero po pół godzinie ktoś, najwyraźniej z trudem wytrzymujący ociekanie, zapytał czy można wpuścić trochę świeżego powietrza. Prowadzący przerwał na chwilę ceremonię, wejście zostało odsłonięte i wpadło światło ogniska, ale chłodnego powietrza można było zaczerpnąć tylko pochyliwszy się całkiem do ziemi. Przerwa nie trwała długo, po chwili wejście znów zostało zasłonięte, ciemno choć oko wykol, polane wodą kamienie syczały, temperatura wzrastała, człowiek ociekał potem, a chłopcy śpiewali pieśni do miarowego rytmu bębenków. Potem były jeszcze dwie takie krótkie przerwy, cała ceremonia trwała około dwóch godzin. Na koniec wszyscy wyszli i założywszy nieprzepocone odzienie stanęli wokół ogniska, ze stojaka podniesiona i zapalona została święta fajka, najpierw prowadzący tchnął obłoki dymu w cztery strony świata, potem puścił fajkę w krąg. Na sam koniec jeszcze każdy każdemu uścisnął rękę.

Przyznam się, że czułem się zaszczycony mogąc wziąć udział w tej ceremonii. Czytałem o niej sporo i wiedziałem, że praktykowana jest tylko przez szczególnie przywiązanych do tradycji Sjuksów. Nie jest też praktykowana codziennie, a tylko jako przygotowanie, jako coś w rodzaju oczyszczenia przed innymi ceremoniami, na przykład przed tańcem słońca. Istotnie wychodząc z takiej łaźni człowiek czuje się fizycznie oczyszczony. No ale na podstawie lektur przypuszczałem, że trzeba kogoś z tych tradycyjnych Sjuksów dobrze znać żeby być na taką ceremonię zaproszonym. A ja tymczasem do rezerwatu przyjechałem przedwczoraj, a do obozu w Białej Glinie, gdzie wziąłem udział w ceremonii, ledwie kilka godzin wcześniej. O istnieniu tego obozu dowiedziałem się dzień wcześniej.

Obóz w Białej Glinie
Mówiła mi o nim Indianka Bernadette w Zranionym Kolanie. Akurat kiedy tam byłem obozowali tam też jeźdźcy, członkowie klubów jeździeckich, głównie indiańska młodzież, która jechała kawalkadą przez rezerwat w proteście przeciw sklepom w Białej Glinie. Biała Glina to mała miejscowość tuż za granicą rezerwatu, która liczy około dziesięciu mieszkańców, ale są tam cztery sklepy sprzedające piwo. Na terenie rezerwatu alkohol jest zakazany, ale któż zabroni komukolwiek sprzedawać piwa poza jego granicami, w dodatku już w sąsiednim stanie Nebraska? Przez całe lata Biała Glina była miejscem, gdzie można było bez problemu zobaczyć przysłowiowych zaprutych Indian idealnie pasujących do obowiązującego obecnie w Ameryce stereotypu. Dumni niegdyś Sjuksowie tu przychodzili zalewać robaka. Ale trzeźwe organizacje Indian, w tym władze rezerwatu, próbowały proceder ukrócić i ostatnimi czasy wygrały sprawę w sądzie w stanie Nebraska, który tym sklepom cofnął licencję sprzedaży alkoholu. Właściciele się oczywiście natychmiast odwołali i na dniach miała się odbyć rozprawa w sądzie stanu Nebraska. Tymczasem młodzież protestowała przeciwko ewentualnemu otwarciu sklepów biorąc udział w konnych kawalkadach. Inni (niekoniecznie młodzież) brali udział w protestacyjnym obozie rozbitym od jakiegoś czasu w Białej Glinie. Zatem kiedy o świcie młodzież konną kawalkadą objechała cmentarz w Zranionym Kolanie i ruszyła w kierunku Białej Gliny, dla mnie był to sygnał: na koń! No powiedzmy (w końcu młodzieżą już nie jestem) za kierownicę! Jazda do Białej Gliny!

Pijani Indianie to problem w Ameryce dobrze znany. Dumni Sjuksowie, których należy się bać, to daleka przeszłość. Takim może był Szalony Koń, którego gigantyczną rzeźbę jakiś szalony Polak kuje w Czarnych Górach zupełnie niedaleko słynnych skalnych portretów czterech prezydentów. Dumni Sjuksowie dziś pojawiają się może w filmach o przeszłości, natomiast stereotyp współczesnego Indianina to pijaczyna żebrzący pod supermarketem. Przeciętny biały Amerykanin ma równie często szansę spotkać białego pijaczynę, tylko że ten nie jest reprezentantem białej rasy, bo biały Amerykanin widzi białych ludzi cały czas w innych sytuacjach: w domu, w pracy, w kościele, w sklepie, w pociągu itd., więc biały pijaczyna jest jednym z bardzo wielu spotykanych białych ludzi. Natomiast jeśli biały Amerykanin zobaczy pijanego Indianina żebrzącego pod supermarketem (na przykład jeśli jadąc w Czarne Góry zobaczyć kute w skale figury i zatrzyma się po drodze w Białej Glinie), ale nie widzi Indian w innych sytuacjach, to ten pijaczek będzie dla niego reprezentantem całej rasy.
Joe Pulliam

Co nie znaczy, że problemu pijaństwa wśród Indian nie ma. Moje pierwsze doświadczenie było również takie – zaraz po wjechaniu do rezerwatu zatrzymałem się w pierwszej miejscowości, gdzie był supermarket i jakieś bary szybkiej obsługi, podszedł do mnie pijaczyna i coś mamrotał że jest głodny i chce pieniądze, powiedziałem mu, ze mogę mu kupić jedzenie, co zrobiłem, ale za chwilę miałem wokół siebie siedmiu następnych. Problem musi być, skoro na terenie rezerwatu alkohol jest zakazany. I mimo tego zakazu nadal chyba jest problem, skoro pod napisem „CAMP WHITECLAY JUSTICE” jest dodane „no alcohol”.

Dzięki tej tablicy znalazłem obóz bez problemów. Kilka namiotów, kilka rozstawionych tipi (ale nie takich, w jakich mieszkał Szalony Koń, tylko nowoczesnych, krytych brezentem), polowa kuchnia. Kilka osób siedziało w kręgu. Podszedłem, mężczyzna w czerwonej koszulce wstał żeby mnie przywitać, przedstawił się jako Joe Pulliam, który prowadzi ten obóz. Chętnie wyjaśniał mi o co chodzi. Ten protest jest po to, by podtrzymać świadomość, że trzeźwość jest istotna. Słysząc, że przyjechałem właśnie ze Zranionego Kolana, mówi, że tam popiera protest grandmothers, a nie nowowiekowców, którzy często sobie popijają albo biorą jakieś narkotyki. Tak było pod koniec protestu w Standing Rock, gdzie on sam też sobie popijał. Ale tu nie, tu ma być trzeźwo. Nie bierze też pieniędzy od żadnej organizacji, utrzymuje obóz jedynie z darów oraz ze sprzedaży swoich obrazów. Bo Joe jest artystą. Pokazuje mi swoje obrazy, całkiem dobre, indiańskie motywy namalowane na kartach wyrwanych z jakichś dziewiętnastowiecznych zeszytów, na kartach których ręcznie zapisano jakieś statystyki dotyczące rezerwatu. Sprzedaje oryginały po kilkaset dolarów, a odbitki po kilkadziesiąt. To właśnie Joe wspomniał, że prawie każdego wieczoru mają tutaj w obozie oczyszczającą ceremonię łaźni parowej, a jeśli zostanę z nimi na noc, to mogę wziąć udział. A tymczasem około południa mają tu przyjechać protestujący jeźdźcy i trzeba ich wszystkich nakarmić.

Jeźdźcy dotarli wczesnym popołudniem, słysząc ich tętent mieszkańcy obozu wyszli do owej wsi składającej się z czterech sklepów. Nigdy wcześniej tam nie byłem, ale i tak odniosłem wrażenie, że coś się tam skończyło, że przy takim zagęszczeniu sklepów powinien tam być większy ruch. Jeźdźcy przejechali kawalkadą przez wiś, potem zawrócili i wjechali ponownie od strony Nebraski, z flagami łopoczącymi n wietrze. Z łopoczącą flagą szczepu Ogalala i chyba flagami klubów jeździeckich. Ustawili się w kręgu, kilku jeźdźców zsiadło by odśpiewać pieśń Lakotów z towarzyszeniem trzymanego w rękach bębna. Kilka osób wygłosiło przemowy. Nie mam pojęcia kto to był, ale później się dowiedziałem, że jednym z mówców był Brian Brewer, który jeszcze niedawno był wodzem rezerwatu. Potem jeźdźcy wjechali do obozu, gdzie znów były pieśni Lakotów, znów były mowy ku chwale trzeźwości, a w końcu konie puszczono na popas, a jeźdźców również na popas zaproszono.

A potem były rozmowy wokół ogniska, do nocy, a potem kontynuowane rano przy kawie. Towarzystwo przy ognisku mieszane, i biali i Indianie. Sam Joe jest chyba mieszany, twierdzi że jest Lakota, ale na Indianina wygląda średnio. Jest kilku białych gości, jak Carl, młody bluesowy muzyk z Nowego Jorku, czy Byron, starszy gościu z Nebraski podróżujący sędziwa furgonetką ze swym równie sędziwym psem Nickiem. Jednakże chyba większość obozowiczów to smagli Indianie. Takim jest Rudel Niedźwiedziakoszula, pochodzący ze Zranionego Kolana. Takim jest Curly, który prowadzi w obozie religijne ceremonie. Taką jest bezzębna staruszka, tutejsza grandmother, której imienia nie znam, ale która w rozmowie często zbiera głos. Takim jest też Frank Zabójcaniedźwiedzi, który tu przyjechał z krótką wizytą ze swą córką i wnuczką. Różne to były rozmowy. Frank Zabójcaniedźwiedzi opowiadał historię swojego życia, jak wychował się w rezerwacie, ale rezerwat był ciasny, a jego ojciec prenumerował National Geographic, więc Frank był ciekaw świata poza rezerwatem, w końcu pewnego dni wyjechał i objechał całą Amerykę, co mu zabrało dwa i pół roku. Opowiadał też o tym, jak przestał pić. Było to po rozmowie z babcią, którą pytał o rady na życie, a która mu coś takiego zasugerowała. A jak wiadomo, jeśli grandmother coś sugeruje, to szanujący się Indianin nie odmawia.

Jeźdźcy w Białej Glinie
To w sumie ciekawe – wielokrotnie słyszałem z ust trzeźwych Indian opowieść o tym, jak przestali pić. Najwyraźniej sami uważają to za ważny moment w życiu. Słyszałem również, jak Indianie, działacze tej czy innej akcji, spotkawszy się pierwszy raz, pytają siebie wzajemnie: „When did you quit drinking?”

Była też rozmowa o figurze Szalonego Konia w Czarnych Górach. Rozmowa zeszła na ten temat, kiedy moi rozmówcy się dowiedzieli, że ja – podobnie jak ten szalony rzeźbiarz – jestem Polakiem. Dla moich rozmówców rzeźbienie czegokolwiek w świętych Czarnych Górach to świętokradztwo. „Dlaczego u siebie czegoś tkiego nie zrobicie?”, pytał mnie Curly. No właśnie, dlaczego jeszcze nikt nie wpadł na pomysł, by w ścianie Mięguszowieckich szczytów nad Morskim Okiem wyrzeźbić facjatę prezydenta Kaczyńskiego? Ale ja odpowiedziałem, że nie mogę na ten temat nic powiedzieć, bo mnie to nie interesuje. „No jak to? Przecież masz tam zdjęcie?” Ja na to, że wcale tam nie pojechałem, co wywołało salwę śmiechu. Siedząca w kręgu grndmother dodała, że Szalony Koń niedawno jej się śnił. „Oni tej figury nigdy nie skończą”, mówiła. „Ta figura pokazuje na miejsce, gdzie zdaniem białych Sjuksowie mają mieszkać, a kiedy mi się Szalony Koń śnił, to pokazywał w przeciwnym kierunku”.

Ciekawe są te stereotypy. My mamy stereotyp Indianina, a oni mają stereotyp białego człowieka, który przecież w Czarnych Górach musi sobie zrobić zdjęcie na tle rzeźb prezydentów. Salwa śmiechu na moją deklarację, że nawet tam nie pojechałem sugeruje, że takie zachowanie jest dla nich zaskoczeniem nie mniejszym, niż dla Polaka widok wodza Indian jadącego na mustangu – najnowszym modelu z fabryki w Detroit.

A tymczasem Curly, który w obozie prowadzi ceremonie religijne, opowiada całkiem ciekawe rzeczy. Na przykład:

Robicie mnóstwo zdjęć, ale w czasie ceremonii zdjęć robić nie wolno, a jak zobaczę, że ktoś robi zdjęcia, to zabiorę aparat i nie oddam. Bo potem pojedziecie do dalekiego kraju, a tam ta sfotografowana ceremonia ma moc i może działać, a mnie tam nie będzie, żeby was ochronić.”

Tu jest święta ziemia. Tu się modlimy, ale nie nazywamy nikogo po imieniu. Jak się nazywa po imieniu, to się nie daje spocząć. Wy nazywacie po imieniu i dlatego ten nazywany po imieniu nie wysłuchuje was, bo nie dajecie mu spocząć. My nie nazywamy po imieniu i dlatego mamy dary.”

Ta wasza Biblia tu nie przynależy. Biblia mówi o przeszłości, wy chcecie przywrócić przeszłość. Macie Biblię, tam jest napisane o Jezusie, ale czy tego Jezusa ktoś spotkał albo spotka? A mądrość można przekazać tylko z serca do serca.”

Młodzież ciągle o coś pyta, a jak pyta, to znaczy że nie słucha, bo trzeba mieć oczy i uszy otwarte. Kto ma mądrość, ten ją przekazuje wtedy, kiedy wie, ze słuchacz jest zdolen ją przyjąć.”

W pewnym momencie Joe wspomniał, że ktoś z Rady Rezerwatu przekazał mu jakieś pieniądze i teraz chce rozliczenia z działalności. Joe mówi, że prosił tylko o dofinansowanie dla kilku osób, żeby pojechały do Lincoln (stolicy Nebraski), gdzie za trzy dni ma być w sądzie najwyższym rozprawa na temat losu sklepów w Białej Glinie. Ktoś z kręgu sugeruje, żeby te pieniądze oddać. Większość zebranych się zgadza.

Jak on to powiedział? Za trzy dni w Lincoln ma być rozprawa w sądzie najwyższym? Wygląda na to, że będzie to kolejny odcinek opowieści o moich spotkaniach z Sjuksami. 



Jeśli kto woli czytać z papieru, to zarówno niniejsze opowiadanie, jak i wiele innych na temat amerykańskich Indian,

 znajduje się w papierowej książce:




 

No comments:

Post a Comment