Monday, October 28, 2019

Kto słyszał o wojowniczych Lolach?

Kobiety Lolo w Xichangu

Syczuan – dosłownie Cztery Rzeki – to otoczona górami kotlina, przez którą cztery wielkie rzeki przepływają. Jedna z tych rzek, potężna Jangcy, przełamuje się przez góry otaczające kotlinę od wschodu, tworząc głęboki wąwóz. Od zachodu otacza kotlinę ośnieżony masyw Minya Konka, niewiele niższy niż Himalaje, który odgranicza Chiny od Tybetu. Góry otaczające kotlinę od południa nie są tak wysokie, noszą miano Gór Chłodnych – Liang Shan – ale też są niedostępne, a to przede wszystkim ze względu na lud, który w tych górach mieszka. Lud, o którym poza Chinami prawie nic nie wiadomo. A niesłusznie.
W europejskich źródłach sprzed chińskiej rewolucji nazywani są oni Lolo. Obecnie w Chinach można usłyszeć, że Lolo to nazwa wzgardliwa i lepiej jest używać nazwy Yi. Wzgardliwa czy nie, obie nazwy nadane są przez Chińczyków grupie ludzi znacznie większej, niż mieszkańcy Gór Chłodnych, którzy sami siebie nazywają mianem Nuosu. Jest to dumny lud, nigdy do czasów Mao nie ujarzmiony. Przez ostatnie kilkaset lat Góry Chłodne były teoretycznie w granicach Chin, a rząd cesarski teoretycznie wyznaczał namiestników, ale w rzeczywistości funkcją takiego „namiestnika” był kontakt z mieszkańcami, nie mógł on niczego nakazać. Żadna chińska armia nie ujarzmiła mieszkańców tych gór, a jeśli próbowała, z gór wyruszała wyprawa odwetowa polować na niewolników.
Bo Lolo byli posiadaczami niewolników – tak przedstawiała ich komunistyczna propaganda. Wyzwalanie niewolników było dla komunistów pretekstem każdej inwazji. Tak „wyzwolony” został Tybet, a Dalaj Lama, który ze swoim rządem ewakuował się do Indii, ogłoszony został krwiopijcą i wyzyskiwaczem, który nie spocznie, póki swoich niewolników nie odzyska. O tym, co się naprawdę w Tybecie działo wiemy od uciekinierów, którzy schronili się w Indiach. Wiemy, że owi wyzwoleni tybetańscy „niewolnicy” do upadłego walczyli z chińskimi najeźdźcami. Kiedy trzydzieści lat temu byłem w Indiach, kupiłem książkę takiego powstańca, który wspominał o tym, ze Lolo również walczyli z bronią w ręku przeciw komunistom, ale nigdzie nie znalazłem o nich dokładniejszej informacji.
Jednocześnie komunistyczna propaganda przedstawia wszystkie „mniejszości narodowe” w Chinach (w tym również Lolo), jako chłopstwo, którego głównym osiągnięciem na polu kultury jest produkcja kolorowych strojów ludowych. Chłopstwo, które trzeba ucywilizować, wyplenić zabobony, dzieci posłać do chińskiej szkoły. Wyplenić zabobony, czyli wszystko, co się ociera o religię, najlepiej przez zlikwidowanie wszelkich kapłanów, mnichów, szamanów. Dzieci posłać do chińskiej szkoły, choćby językiem mniejszości mówiło kilka milionów ludzi i choćby w tym języku od średniowiecza pisane były księgi.
No właśnie, księgi. Wzmianka o powstańcach Lolo, jaką znalazłem trzydzieści lat temu, wzbudziła moje zainteresowanie tym ludem i odtąd szukałem o nich wszelkiej informacji. W Anglii znalazłem kilka książek misjonarzy, którzy byli w Chinach przez rewolucją, w jednej z nich była wzmianka o Lolo, którzy swoje święte księgi od stuleci spisywali pismem zupełnie niepodobnym do chińskiego. Było nawet reprodukowane zdjęcie takiej księgi. No więc jak to jest? Ciemne chłopstwo, które od średniowiecza święte księgi pisze?
Stara księga w języku Lolo w muzeum w Xichangu
Ciekawy temat: lud mający własne pismo, piszący księgi od setek lat, a do tego do upadłego walczący z komunistami, a w zachodnich językach prawie wcale nie ma o nim informacji. Może by tam pojechać i dowiedzieć się czegoś z pierwszej ręki? Może gdzieś na miejscu będzie można zobaczyć te księgi? Może coś się i dziś w tym języku publikuje? Jakieś czasopisma? W Kanadzie widziałem czasopisma w języku Kri, nie mogłem ich przeczytać, bo były zapisane alfabetem Kri, ale widziałem je, a nawet kupiłem, żeby móc pokazywać, gdyby ktoś mi nie wierzył. W niektórych miejscowościach w Kanadzie są napisy w dwóch językach – Kri i angielskim – może w Górach Chłodnych też tak jest? Pamiętam też czas, kiedy za głębokiej komuny wędrowałem po Gorcach i słuchałem opowieści o Ogniu. Było to w czasach, kiedy w oficjalnej prasie Ogień mógł być nazwany tylko bandytą, ale dla Górali był bohaterem, opowiadali sobie co barwniejsze jego wyczyny. Może w Górach Chłodnych też jeszcze można znaleźć ludzi, którzy pamiętają partyzantów i skłonni byliby coś o nich opowiedzieć?
Trzeba by się wybrać do komunistycznych Chin. Dziś nie jest to takie trudne jak za czasów Mao, wizę można dostać bez problemu. Z przewodników Lonely Planet i Rough Guides można się zawczasu czegoś dowiedzieć o warunkach panujących w danym miejscu. Od wielu lat podróżuję albo z jednym albo z drugim i doświadczenie mnie uczy, że w najdalszym miejscu, do którego prowadzi przewodnik, zaczyna być naprawdę ciekawie, a dojechawszy tam można się dowiedzieć, jak podróżować dalej. Tak było w lasach Kanady, w peruwiańskich Andach, na wyspach Pacyfiku. Dlaczego nie miałoby tak być w Chinach?
Chiny są duże. Jest to wprawdzie jeden kraj, ale tak duży, jak cała Europa. Przewodnik Lonely Planet po Chinach jest akurat tak szczegółowy, jak przewodnik po całej Europie. O Górach Chłodnych nie ma tam nawet wzmianki. Rough Guides wydały przewodnik po czterech prowincjach południowo-zachodnich Chin, są tam pobieżnie omówione Góry Chłodne oraz położone w tych górach miasto Xichang, stolica Rejonu Autonomicznego Mniejszości Narodowej Yi. Może tam będzie ten koniec szlaku i możliwość dopytania się, gdzie wędrować dalej?
Chiny zaskakują. Niby komuna, jadę tam wiedząc czego należy się spodziewać, tak mi się przynajmniej wydaje. Czytał przecież człowiek o specyfice chińskiej komuny, o tym że wszyscy chodzą w niebieskich mundurkach i wszyscy jeżdżą na rowerach. Ale jadąc magnetycznym pociągiem z lotniska w Szanghaju do centrum, w którym stoją najwyższe wieżowce świata, autostrady przez miasto są na estakadach, a po tych autostradach oczywiście nie jeżdżą rowery, lecz masy aut nie mniejsze niż w Nowym Jorku – zwątpiłem. Patrząc na te wszystkie super-szybkie pociągi, jakich w Polsce oko nie widziało, też wszystkie na estakadach, pomyślałem sobie – jak to, to jest komuna?
A jednak. Aby kupić bilet na pociąg trzeba okazać dokument tożsamości. Aby wejść na dworzec kolejowy trzeba przejść przez bramkę wykrywającą metale, a bagaż prześwietlić. Na dworzec autobusowy podobnie, i na każda stację metra też trzeba prześwietlić bagaż i przejść przez bramkę. Nawet w przejściu podziemnym na Plac Tiananmen też jest bramka wykrywająca metale i prześwietlacz bagażu. Dla bezpieczeństwa oczywiście. Na autostradach wszystkie samochody są pilnie obserwowane, wszystko jest automatycznie fotografowane, niezależnie od prędkości. Żeby było bezpiecznie. Pewna napotkana w Chinach znajoma wolontariuszka ucząca tam angielskiego mówiła, że filmowana była każda lekcja. Obserwowana była na każdym kroku, wszędzie były kamery. Dla bezpieczeństwa oczywiście. Bezpieczeństwo czyha na każdym kroku.
Dwujęzyczne napisy w Xichangu
Przeszedłszy przez wykrywacz metali i prześwietliwszy bagaż wsiadamy do pociągu jadącego z Chengdu do Xichangu. Pociąg sunie najpierw pośród jaskrawo zielonych ryżowych pól, potem coraz ciaśniejszą i niezwykle malowniczą doliną wjeżdża między góry. Nie jest to magnetyczny szybkościowiec, podróż do Xichangu trwa kilka godzin, docieramy tam już po ciemku. Mamy zamówiony hotel za miastem, jedziemy tam taksówką. Taksówkarz po angielsku nie umie, musimy się z nim porozumieć naszą wysoce niedoskonałą chińszczyzną.
Rano chodzimy po mieście. Xichang to półmilionowe miasto, dobrze na oko utrzymane, czyste ulice. Wedle przewodnika jest to wprawdzie stolica regionu autonomicznego mniejszości narodowej, ale połowę mieszkańców stanowią Chińczycy. Z tego wynika, że druga połowa mieszkańców to Lolowie. Napisy – zarówno nazwy ulic jak szyldy sklepów – są w dwóch językach, po chińsku oraz w jakimś nieznanym mi piśmie, bardzo różnym od chińskiego. Na ulicach widać twarze wyraźnie różne rasowo (Ewa twierdzi, że faceci Lolo są przystojniejsi). Gdzieniegdzie można też spotkać osoby w kolorowych ludowych strojach. Widać ich na ulicach, ale jak do nich zagadać? Pomijając kwestię zagajenia rozmowy, w jakim miałoby to być języku? Czy kolorowo ubrani wieśniacy będą znali angielski? Dla nich również chiński jest językiem obcym. Jeśli chodzili do chińskiej szkoły, to na pewno chiński znają, ale my? Nasza wysoce niedoskonała chińszczyzna starczy, by taksówkarzowi powiedzieć gdzie chcemy jechać, ale czy starczy na zaprzyjaźnienie się z przypadkowymi nieznajomymi?
Hm. Na pewno starczy, by kolorowo ubranego wieśniaka zapytać, czy można z nim sobie zrobić zdjęcie. Formuły nauczyliśmy się, bo ją słyszymy kilka razy dziennie. Chińczycy, a zwłaszcza Chinki, zobaczywszy cudzoziemca chcą sobie z nim zrobić selfie i bez ceremonii podchodzą i pytają czy to OK. Formuły tej użyłem widząc szczególnie kolorowo ubrana babuleńkę, babuleńka coś odpowiedziała, ja nie zrozumiałem, ale gest ręki był jednoznaczny: „spadaj”. Następnych już nie pytałem tylko strzelałem wieśniakom zdjęcia z biodra, ale zobaczywszy wieśniaka w charakterystycznym turbanie z końcówką wystającą ukośnie nie mogłem się oprzeć. W końcu musimy mieć jakiś dowód że tu byliśmy. Zdjęcie na tle gór można sobie zrobić w Bieszczadach, ale Lolo w turbanach z czubem są tylko w Górach Chłodnych.
Odkręcania butelki nogą
Nasz hotel jest za miastem nad malowniczym jeziorem otoczonym górami. Nad wznoszącą się nas jeziorem górę Lushan można wjechać kolejką linową. Tłumy turystów, tyle że chińskich, my jesteśmy jedynymi cudzoziemcami. Co rusz jakieś Chinki chcą sobie z nami zrobić zdjęcie, to my jesteśmy egzotyczni. Na górę Lushan prowadzi też szlak, to znaczy na sam szczyt ułożone są kamienne schodki, a wzdłuż szlaku stoją stragany z cepeliadą. Na samym szczycie niespodzianka – karaoke nagłośnione tak, że śpiewane przez turystki piosenki słychać już w połowie szlaku na górę. Zamiast spotkania z naturą mamy próbkę chińskiej muzyki pop. Choć natura też podchodzi blisko – przyzwyczajone do turystów małpy wskakują na plecy i wyjmują z plecaczków napije chłodzące. Skubane potrafią sobie odkręcić butelkę i całą wydudlać. W dodatku odkręcają ją nogą.
Chińscy turyści nie przyjeżdżają tu oglądać kolorowo ubranych górali. Tak naprawdę to chińscy turyści robią wrażenie jakby nie całkiem świadomych tego, że ci górale tutaj są i że reprezentują ciekawa kulturę. Chińscy turyści są przyjaźni, łatwo z nimi nawiązać kontakt, sami zagadują, tyle że z reguły barierą jest nasza wysoce niedoskonała znajomość języka. Chyba, że znajdzie się ktoś, kto zna angielski, ale w tym rejonie Chin to rzadkość. Od anglojęzycznych turystów dowiadujemy się, jak Chińczycy postrzegają tych górali. Czy wydawane są książki i czasopisma w języku Lolo? Skądże, ci górale to hołota, nie myją się i śmierdzą z daleka, a poza tym są wrogo nastawieni do Chińczyków, agresywni i lepiej ich unikać. Do dzielnic zamieszkanych przez Lolo lepiej nie chodzić, zamiast tego można pojechać kolejką linową na górę Lushan, albo pożyczyć rower i pojechać na wycieczkę dookoła jeziora, jest specjalnie do tego zrobiona asfaltowa ścieżka wijąca się wśród mokradeł. Na mokradłach rosną lotosy o wielkich liściach i pięknych różowych kwiatach, to jest prawdziwa atrakcja turystyczna. Można też odwiedzić taoistyczne świątynie, gdzie oprócz bóstw z dworu niebiańskiego Nefrytowego Cesarza są też portrety Mao, Denga i kolejnych prezydentów Chińskiej Republiki Ludowej.
Towariszcz Lolenin
Lokalny akcent na użytek chińskich turystów też jednak jest. Jest to Muzeum Kultury Społeczeństwa Opartego na Niewolnictwie. Bo Lolowie (czyli Yi) to nie tylko chłopi ubrani w kolorowe stroje. Lolo to społeczeństwo wyzyskiwaczy, posiadaczy niewolników, których to niewolników trzeba było wyzwolić. Muzeum to po części taka komunistyczna propaganda informująca ogólnikowo o krwawej wojnie z posiadaczami niewolników, są nawet wystawione jako eksponaty jakieś stare karabiny, ale bez informacji do kogo te karabiny należały. Nie ma informacji o tym kto z kim walczył, nie ma nazwisk dowódców, miejsc i dat bitew, za to są zdjęcia jakichś nędznie ubranych ludzi, no i te zardzewiałe karabiny. Generalnie jednak odniosłem wrażenie, że ta propagandowa część, jak również nazwa muzeum, to tylko pretekst. Większość ekspozycji ma charakter etnograficzny, przedstawia kulturę ludu Lolo bez odniesień do niewolnictwa. Jest tam opis struktury klasowej z podziałem na pięć klas: zimo, czyli arystokrację, nuohe, czyli szlachtę, quno czyli wolnych chłopów, gajia, czyli chłopów przywiązanych do ziemi, oraz gaxi, czyli służbę domowa (te dwie ostatnie klasy to wedle komunistów niewolnicy). Jest też odrębna sala poświęcona kapłanom bimo, bo Lolo mają swoją własną religie i własnych kapłanów. Ci kapłani prowadzą ceremonie takie jak śluby czy pogrzeby, znają też medycynę ludową oparta w dużej części na zielarstwie. To oni pisali stare księgi w piśmie lolo, kilka z tych ksiąg jest też w tym muzeum wystawionych. Są nawet nazwiska słynnych bimo z przeszłości, choć komentarze nie są zbyt klarowne i nie bardzo zrozumiałem z jakiego powodu ą oni sławni. Oczywiście twórcy muzeum nie mogą otwarcie pisać o osiągnięciach jakichś kapłanów, wszelkie „osiągnięcia” ludzi związanych z religią to przecież zabobony.
Jedno osiągnięcie trzeba uznać za przynajmniej oryginalne. Chodzi o kalendarz Lolo, który ma dziesięć miesięcy, każdy miesiąc 36 dni. Opracowany on został przez astronoma imieniem Shapu Erjie. Z czego wynika, że owi kolorowo ubrani chłopi zajmowali się także astronomią, i to zupełnie niezależnie od wszelkich okolicznych cywilizacji.
Jest też sala eksponatów bliższych współczesności, czasopisma i książki drukowane w języku Lolo już w Chinach Ludowych. Trochę są zakurzone, wydane przed rewolucją kulturalna. Czy dziś ktoś coś takiego wydaje? Czy ktoś coś takiego czyta? Moi znajomi Chińczycy twierdzą, że nigdy o czymś takim nie słyszeli. Z tego co wiem, to cała edukacja w Chinach odbywa się po chińsku, czy jest więc jeszcze ktoś, komu łatwiej byłoby czytać w języku Lolo?
Przed wejściem do muzeum jest kilka sklepów z pamiątkami. W jednym z nich sprzedawane są malowidła tuszem, a także... czasopisma w języku miejscowych górali. Ale tylko w połowie, połowa jest po chińsku. Chyba niezbyt są popularne, widzę że jest to miesięcznik, ale do nabycia są numery o parę lat wstecz. Pewnie jest to taka finansowana z kasy państwowej propagandówa – sprzeda się czy nie, jest dowód, że wydawane są pisma w języku mniejszości narodowej. Jeden z tych starych numerów ma symptomatyczną okładkę – portret w charakterystycznym turbanie z wystającym czubkiem. Sęk w tym czyj to jest portret. Wiem że nie zgadniecie więc sypię od razu: jest to ni mniej ni więcej tylko Władymir Iljicz Lenin.
(pamiętacie ten slogan - „Lenin wiecznie żywy”?)

Dowód, że byłem w kraju Lolów


No comments:

Post a Comment