Ośnieżone szczyty wznoszą się
w oddali nad horyzontem jeśli patrzeć ku wschodowi, jeśli spojrzeć
na zachód – widać porośnięte lasem stoki gór na wyspie
Vancouver. Wieś Alert Bay położona jest na małej wysepce w
cieśninie pomiędzy wielką wyspą Vancouver, a stałym lądem. Lud
Kwakiutl mieszkał niegdyś po obu stronach tej cieśniny. Nad
fiordami wcinającymi się pomiędzy ośnieżone góry stoją jeszcze
opuszczone ich wsie. Indianie opuścili te wsie po wielkich
epidemiach czarnej ospy pod koniec XIX wieku, tym niemniej na
początku XX wieku domy jeszcze stały i w razie potrzeby mogły być
używane. I były używane, ponieważ lud Kwakiutl zignorował
kanadyjskie prawo zakazujące celebrowania potlaczu i nadal wydawał
wielkie uczty, a gości podejmowano w tych opuszczonych wsiach, z
dala od posterunków Królewskiej Konnej.
W Alert Bay kilka osób
opowiadało mi o jednej takiej uczcie. W 1921 roku wódz Dan Cranmer
wydał potlacz w opuszczonej wsi na Village Island. Potlacz był
wydany po to, by oficjalnie ogłosić rozwód z żoną, by wódz mógł
się ponownie ożenić. Ktoś najwyraźniej o tym doniósł, bo na
potlacz wkroczyła Królewska Konna i aresztowała uczestników.
Aresztowanym wodzom (było ich kilku) dano do wyboru – albo oddadzą
używane do potlaczu rekwizyty (maski, miedziane tarcze, stroje
tancerzy), albo dostaną długie wyroki więzienia. Niektórzy ulegli
i oddali maski, inni uważali, że nie wolno się poddawać i dostali
wyroki. A maski trafiły do szklanych gablot w muzeach gdzieś na
wschodzie Kanady. Tam pewnie były opisane jako maski „w dawnych
czasach używane do potlaczu”.
Czasy się zmieniły, w 1951
roku zakaz potlaczu cofnięto. Indianie z Alert Bay wytoczyli władzom
Kanady proces o nielegalną konfiskatę mienia, proces wygrali i
maski zwrócono. W Alert Bay zbudowano długi dom specjalnie po to,
by te maski w nim umieścić. To jest właśnie U'mista Cultural
Centre, które po części funkcjonuje jako muzeum. Turyści
przybywający do Alert Bay mogą sobie te maski obejrzeć. Maski nie
są stłoczone w szklanych gablotach. Starszyzna uznała, że dość
długo były pod kluczem i skoro wróciły do domu – maja oddychać
wolnym powietrzem.
Długi dom zbudowano wedle
dawnych wzorców tak, jak kiedyś budowano domy mieszkalne. W takich
domach Indianie w tym rejonie świata mieszkali przed przybyciem
białych. Charakterystyczna dla indiańskiej architektury więźba
dachu wsparta na potężnych belkach, te z kolei wsparte na czterech
potężnych słupach. Ściany drewniane, z tujowych desek. Wokół
ścian wyeksponowane maski, na wolnym powietrzu, nie w gablotach. Nie
wolno robić zdjęć, należy zachować powagę wnętrza – te maski
są dla Indian święte. Bardzo różne maski. Maska Wielkiego
Ludojada z Północnego Krańca Świata z wielgachnym dziobem, którym
wydłubuje ludziom oczy w ramach przekąski. Maska dzikiego leśnego
luda, w jakiego zmieniają się rozbitkowie, których czółno się
wywróciło, ale im udało się dopłynąć do nieznanego brzegu i
zgubili się w lesie. Maska błazna z wielkim nochalem, co to obrzuca
publikę smarkami wydłubanymi z nosa, a poza tym pilnuje, by wszyscy
zachowywali się na potlaczu właściwie. I wiele innych masek, a
także miedzianych tarcz, bez których potlacz w ogóle nie może się
odbyć.
Wnętrze długiego domu w Alert Bay |
Niby mnóstwo informacji, ale
tak naprawdę to jeszcze większe mnóstwo nowych pytań. Jak to –
na potlaczu wydziobuje się ludziom oczy? Obrzuca publikę smarkami?
Niezbyt to brzmi zachęcająco. Ale skoro jest jakaś publika, to
zgodnie z logiką są jacyś wykonawcy. Wykonawcy – ale czego? No
i co to za miedziana tarcza? Dlaczego jest niezbędna do potlaczu?
W Alert Bay jest również sklep
z pamiątkami, jak przystało na miejscowość, do której
przyjeżdżają turyści. W tym sklepie jest duży ekran, na którym
cały czas lecą filmy dotyczące kultury Indian. Sklep nosi nazwę
„Szok kulturowy” i w ogóle mam wrażenie, jego celem jest
informowanie turystów o kulturze ludu Kwakiutl, a te pamiątki to
przynęta. Niektóre z tych filmów nakręciła właścicielka
sklepu, Barb Cranmer, wnuczka tego wodza, co w 1921 roku poszedł do
więzienia za potlacz. Inne filmy to programy BBC z lat
sześćdziesiątych. Można się z nich dowiedzieć, że miedziana
tarcza to była najcenniejsza rzecz, jaką mógł posiadać wódz,
ale był to przedmiot sam w sobie bez wartości, tak jak pieniądze.
Można się też dowiedzieć, że pod koniec XIX wieku w czasie
potlaczu wódz pozbywał się mienia nie tylko rozdając je, ale też
część niszcząc, na przykład w czasie pogrzebu paląc razem ze
zwłokami zmarłego. To spowodowało, że władze Kanady
zdelegalizowały potlacz, bowiem cywilizowany człowiek powinien
mienie chomikować, a rozdawanie i niszczenie jest barbarzyństwem. A
wodzowie Kwakiutl uznali, że nikt im nie będzie mówił co moją
robić, bo tutaj to oni są wodzami, i wydawali potlacze mimo zakazu.
W sklepie pracuje młody
Indianin imieniem Arthur. Łatwo się daje wciągnąć w rozmowę.
Wskazując jakąś postać na filmie wykrzykuje: „To mój dziadek!”
Opowiada o tym potlaczu w 1921 roku, kiedy kilkadziesiąt osób
poszło do więzienia. O tym, jak po zniesieniu zakazu z Alert Bay
zbudowano nowy długi dom, w którym potlacze mogły się odbywać
oficjalnie. Nie ten, gdzie są teraz odzyskane maski, tylko inny, na
wzgórzu pod lasem. Opowiada o tym, jak w latach dziewięćdziesiątych
ten nowy długi dom został podpalony i poszedł z dymem. Podpalił
go jakiś gościu z Ameryki Południowej, który ożenił się z
Indianką z Alert Bay, a potem ona go nie chciała i tak się
zemścił. Barb Cranmer nawet nakręciła o tym film, ludzie na nim
płaczą jakby stracili najcenniejszą rzecz we wsi. Ale potem
zbudowano nowy, większy. Teraz tam się odbywają pokazy tańców.
„My
nie wierzymy w ten mit, że Indianie przyszli z Azji przez jakiś
lądowy most kilka tysięcy lat temu”, mówi Arthur. „My wierzymy
w nasze historie, to nie są żadne mity tylko prawda. My na przykład
wierzymy, że Kwakiutl są potomkami Wielkiego Halibuta, który
wyszedł na brzeg na wyspie Vancouver o tam, naprzeciwko Alert Bay,
przybrał postać ludzka i osiedlił się w dolinie rzeki Nimpkish.
Wierzymy w wizje, które nie są dla nas rzeczą nadzwyczajną. Duchy
przodków dają o sobie znać za pomocą wizji. Bo duchy przodków są
wśród nas. Biali ludzie w to nie wierzą, ale sami czasem
opowiadają o wizjach nie będąc świadom, że to były wizje. Na
przykład kiedyś jacyś biali żeglarze płynęli fiordem, nad
brzegiem którego stała indiańska wieś, mieszkańcy ich
zapraszali, częstowali jedzeniem, były tańce. Potem ci żeglarze o
tym opowiadali i dziwili się, jak im ludzie mówili, że wieś w tym
miejscu istotnie była, ale przed stu laty, a w międzyczasie została
spalona i już dawno nikt tam nie mieszka. Oni najwyraźniej spotkali
przodków, którzy im się ukazali.
Wódz Billy w Port Hardy |
Albo innym razem rybacy Kwakiutl
słyszeli jakąś muzykę na małej wysepce niedaleko Alert Bay.
Wylądowali tam i nie słyszeli nikogo, tylko słyszeli tą muzykę,
ale żadnej pieśni nie potrafili rozpoznać. Wiadomo było, że
kiedyś, jeszcze w XIX wieku, wioślarze Haida wracali tędy z
Victorii na wyspy Haida Gwaii, ale to był czas epidemii czarnej ospy
i wszyscy wioślarze zmarli na tej wyspie. Wieść o tej nieznanej
muzyce, którą można usłyszeć na tej wysepce rozeszła się. Pięć
lat temu grupa Indian Haida pojechała tam, wsłuchała się w muzykę
i rozpoznała swoje własne stare pieśni.
Takie opuszczone wsie to między
innymi Smiths Inlet i Blunden Harbour. W latach sześćdziesiątych
władze skłoniły mieszkańców do tego, żeby się przenieśli do
Port Hardy na wyspie Vancouver, obiecywano im, że tam będzie cała
wieś już zbudowana na nich czekała. Kiedy obie wsie spakowały się
i wyjechały, okazało się, że w Port Hardy czeka na nich tylko
pięć domów. Postanowili więc wrócić do swoich dawnych wsi, ale
kiedy tam dotarli, okazało się, że wszystko już zostało spalone.
Byłem tam, w indiańskiej
części Port Hardy. Dziś jest tam całkiem sporo domów. Na plaży
spotkałem tam Indianina imieniem Billy, który mi opowiadał, że
niektóre z nich są całkiem zamożne. „Popatrz na tamten” mówił
mi, „To jest prawie jak pałac. Ten gościu ma kupę pieniędzy,
jest właścicielem całej floty kutrów rybackich.” Billy był
jednym z tych, co zalewają rozmówcę potokiem słów, pytać o nic
właściwie nie trzeba, czasami co najwyżej coś wtrącić, by ten
potok słów jakoś ukierunkować. Billy miał sporo do powiedzenia o
potlaczu. On sam jest wodzem, ale nie w tej wsi, tylko gdzie indziej.
Ale wydaje potlacze. Zawsze z dzikiego jedzenia, „no white man's
food on my feasts”. A sam wódz przed potlaczem musi się duchowo
oczyścić, więc idzie do lasu, rozpala ognisko i zostaje tam, aż z
ogniska nie zostanie kupka popiołu. Kiedy wódz przychodzi na
potlacz, jest odmienionym człowiekiem. Człowiek powinien umieć
pięć rzeczy – to mówiąc Billy pokazał otwartą dłoń –
powinien umieć kochać, umieć się troszczyć o innych, mówić
prawdę, mieć szacunek dla innych, a przede wszystkim – tu wskazał
na kciuk – powinien umieć dawać. Zapytałem jak to wszystko
pogodzić z etosem wojownika. „To było kiedyś, teraz uczą
inaczej' wykrzyknął. „Kiedyś chłopak nie był uznawany za
mężczyznę, dopóki nie przyniósł głowy wroga...”
W Alert Bay jest nie tylko
muzeum. Jest tam też grupa taneczna o nazwie T'salala oferująca
turystom pokazy tradycyjnych tańców wykonywanych na potlaczu.
Odbywają się one w tym drugim długim domu stojącym na wzgórzu
pod lasem. Przed długim domem jest wielki parking, najwyraźniej
czasem przyjeżdża tu dużo aut, ale z tyłu szumi tujowy las.
Wchodzi się między zębami wielkiej paszczy namalowanej na
frontowej ścianie. Wnętrze robi wrażenie, przenosi jakby w inny
świat. Belki więźby dachowej wsparte są na potężnych słupach
rzeźbionych jak totemy, jaskrawo pomalowane i uskrzydlone. Podłoga
jest z ubitej ziemi, a pośrodku płonie ognisko. Indianka
zapowiadająca tańce, ubrana w czarno-czerwony płaszcz z naszytymi
perłowymi guzikami układającymi się we wzory, mówi że wnętrze
długiego domu to jest inny świat, wszelkie troski i kłótnie
pozostają na zewnątrz, w długim domu panuje pokój. Opowiada, że
tańce wykonywane na potlaczu są dwojakiego rodzaju – podczas
pierwszej części pod postacią tancerzy przychodzą złe duchy (i
są kiełznane), druga część to tańce pokoju, w czasie których
rozsypywany jest symbol pokoju – orle pierze. Niegdyś potlacz
trwał kilka dni, dziś raczej nie bywa dłuższy niż dwa dni. W
pierwszej części tańczone są tańce hamatsa, będące częścią
inicjacji młodych chłopców. Chłopcy pozostawiani są sami sobie w
lesie, żywią się przez kilka dni tym co znajdą, a wracają jako
niby-ludożercy, wyjące dzikie stwory. Tańczą wyjąc odziani tylko
w pęki trawy, a tańczące obok kobiety oswajają ich, pomagają im
okiełznać dzikie instynkty i przywracają ich społeczeństwu.
Tańce prezentowane turystom trwają tylko godzinę, ale widzimy
wyjących chłopców odzianych w pęki trawy i tańczące przed nimi
dziewczynki kołyszące się łagodnie, jakby chcące uśmierzyć tę
dzikość. Jest też moment na taniec ptaszydła z wielkim dziobem,
Ludojada w Północnego Krańca Świata. Jest taniec pokoju, tancerze
odziani w gronostajowe płaszcze, nas głowie wieniec z wąsów morsa
sterczących pionowo, pomiędzy tymi wąsami orle pierze rozsypywane
w trakcie tańca. Są też tańce duchów z lasu, na przykład taniec
Bukuosa, dzikiego luda, w jakiego zmieniają się rozbitkowie.
Indianka Ruby |
Po spektaklu zapytałem tę
Indiankę w płaszczu z guzikami, czy powiedziałaby mi coś więcej
o potlaczu. „Co chcesz wiedzieć?” Mówię jej wprost, że
najbardziej mnie zawsze interesuje to, o czym nie mam pojęcia, a
więc nie mogę o to zapytać. To, co jest ważne dla mojego
rozmówcy, a nie to, co jest ważne dla mnie. Andrea (tak ma na imię
moja rozmówczyni) mówi mi na to, że dla niej najciekawsze jest
uzdrawianie. Kiedyś była pełna gniewu na kolonizatorów za to, co
zrobili jej ludowi, że przy pomocy czarnej ospy zabili większość
ludności, a potem przy pomocy szkół z internatem zabili kulturę,
ale w końcu zrozumiała, że trzeba się wewnętrznie uzdrowić i
przestać być zawsze ofiarą. Ona sama prowadzi warsztaty
indiańskiego uzdrawiania w różnych krajach. A co do potlaczu, to
tradycja została zachowana mimo zakazu. Wszystkie inne szczepy
zapomniały o swojej tradycji, tylko oni ją nieprzerwanie zachowali.
Inne szczepy powinny być im za to wdzięczne, a tymczasem ona sporo
jeździ i nigdzie się nie spotkała z wyrazami wdzięczności.
O tym indiańskim uzdrawianiu
już słyszałem, opowiadała mi o tym Indianka Ruby, tutejszy
pracownik socjalny. Mówiła, że oficjalne organizacje pracy
socjalnej mają problemy z zaakceptowaniem jej metod opartych na
indiańskiej tradycji. „Jak dzieciom opowiadasz te indiańskie
brednie, to ich potem niczego nie można nauczyć”, tak jej mówią.
„A przecież my wiemy skąd jest zagubienie młodzieży w
dzisiejszych czasach. Zabierając się do jakiegokolwiek działania
trzeba zapytać – co by powiedzieli moi dziadkowie? Bo nasi
przodkowie są z nami, oni nad nami czuwają. Każda dusza przed
urodzeniem złożyła przodkom obietnicę że to czy tamto na ziemi
zrobi. Jeśli w ciągu życia wykonuje to, co obiecała, wówczas nie
ma problemów z psychiką. Jeśli o obietnicy zapomina, wówczas
przychodzą problemy – depresja, alkohol, narkotyki. Dlatego trzeba
samego siebie zapytać – jaka była moja obietnica? Trzeba znaleźć
odpowiedź i dotrzymać słowa.”
Ruby jest urodziwą młodą
kobietą w okularach, z wyższym wykształceniem. Rozmawiałem z nią
nie przy ognisku, tylko w oświetlonej jarzeniowym światłem sali
konferencyjnej w ośrodku U'mista. Ubrana była po naszemu,
rozmawialiśmy po angielsku, ale rozmawialiśmy o czymś, co nam,
nie-Indianom, trudno pojąć, a już na pewno zaakceptować.
Ośrodek U'mista stoi pod lasem,
przy plaży. Po drugiej stronie cieśniny widać ten brzeg, na który
wyszedł z morza Wielki Halibut i dał początek ludowi Kwakiutl. Na
stokach gór nad tym wybrzeżem jest las, w którym młodzi chłopcy
przechodzą inicjację. Wchodzi w nich wtedy zły duch Ptaka Ludojada
Mieszkającego na Północnym Krańcu Świata. Chłopcy wracają z
lasu wyjąc i tylko kobiece ciepło potrafi tego ptaka okiełznać i
młodych mężczyzn przywrócić społeczeństwu. To jest też ten
sam las, w którym na kilka dni zaszywa się wódz, jeśli chce dla
swojego ludu wydać ucztę. A gdzieś wśród fiordów pomiędzy
ośnieżonymi górami są jeszcze wsie, niby opuszczone, ale duchy
przodków czasem tam urządzają potlacze i zapraszają na nie
przygodnych podróżnych. Duchy przodków, którym każdy, kto
przychodzi na świat, składa obietnicę.
Jak zwykle – nowe odpowiedzi
rodzą tylko nowe pytania.
Jak
to była obietnica?
Długi dom w Alert Bay |
Jeśli kto woli czytać z papieru, to zarówno niniejsze opowiadanie, jak i wiele innych na temat amerykańskich Indian,
znajduje się w papierowej książce:
No comments:
Post a Comment