Monday, June 17, 2024

Patriotyzm jako choroba psychiczna (z cyklu tekstów z adrenaliną)

     JAK to było możliwe, żeby Amerykanie dali się tak zaskoczyć w Pearl Harbor? W pięćdziesiątą rocznicę to pytanie pojawiło się po raz kolejny na pierwszych stronach amerykańskich magazynów, a wewnątrz tychże magazynów pojawiły się rozwlekłe próby odpowiedzi. W jednym z takich rozwlekłych artykułów, zamieszczonym w tygodniku „Newsweek", znalazłem następujące zdanie: Amerykanie nie traktowali zbyt poważnie zagrożenia japońskiego, bo uważali Japończyków za małych żółtych ludzików z ryżowych pól, którzy nie umieją nic porządnie zrobić. Wbrew pozorom ocena ta była jak najbardziej trafna, a skutki, jakie przyniósł atak na Pearl Harbor, jedynie ją potwierdzają. Ta wspaniała akcja japońskiego lotnictwa był jednym z najgłupszych posunięć w historii wojen, czymś w rodzaju udanego odgryzienia tygrysowi czubka ogona. Przecież w wyniku tej akcji Japończycy nie zdołali nawet zająć Hawajów! Jedynie szaleniec mógł w ten sposób rozpoczynać wojnę. Czy boski monarcha Hirohito, dzielny generał Tojo, liczni doradcy i jeszcze bardziej liczni wykonawcy szaleńczego rozkazu byli chorzy psychicznie? Na czym polegała ich choroba?

Patriotyzm. Gotowość oddania „ku chwale ojczyzny" nie tylko życia, ale wszystkiego łącznie z rozumem. Za wszelką cenę udowodnić światu, że Japończycy nie są małymi żółtymi ludzikami z ryżowych pól, którzy nic nie umieją porządnie zrobić. Pragnienie tak silne, że nawet tym, którzy byli podobno najlepiej poinformowani i którzy powinni podejmować rozsądne decyzje - odebrało zdolność logicznego myślenia i wyciągania wniosków z posiadanych informacji. Nie wyszli na pajaców tylko dlatego, że całe to ich przedsięwzięcie okazało się krwawą jatką.

PEWNA moja poznańska przyjaciółka nosząca rdzennie słowiańskie nazwisko zarówno panieńskie, jak mężowskie, nie znająca słowa po niemiecku i w latach siedemdziesiątych zaklinająca się, że ona by nigdy Ojczyzny nie opuściła - w połowie lat osiemdziesiątych wyjechawszy na wycieczkę do RFN, podpisała volkswagenlistę i wczasując w obozie dla uchodźców, zaczęła ryć słowniki, twierdząc, że jest Niemką. Mówiła do mnie: Zrobiłam to tylko dla dzieci. TAM nie ma przyszłości... znane teksty. Zachowanie mojej przyjaciółki jest zupełnie normalne, ostatecznie kombinuje się wykorzystując istniejące przepisy. Dziabnięci są ci, którzy te przepisy wymyślili i jeszcze je podtrzymują. Przepisy, wedle których praktycznie każdy rdzenny mieszkaniec Poznania mógłby, zapragnąwszy volkswagena, pojechać do Vaterlandu i wyznać w odpowiednim urzędzie, że ma niemiecką świadomość narodową i tylko nie umie po niemiecku, bo został wynarodowiony.

ROŻNI chrześcijańskonarodowcy i inni polityczni Polacy-katolicy twierdzą, że zwalczają aborcję, ponieważ ich chrześcijańskie sumienie podpowiada im, że nie wolno zabijać żadnej istoty ludzkiej. Ciekawe, że ci sami panowie nie rozpętali jak dotąd kampanii na rzecz rozwiązania armii. Przecież skoro chodzi im o niedopuszczalność zabijania, to te dwie sprawy winny być nierozerwalnie powiązane. Odpowiedź, oczywiście, wszyscy znamy: armia jest potrzebna dla obrony Ojczyzny oraz do innych działań, przynoszących Ojczyźnie chwałę. Ku chwale Ojczyzny wolno sobie odpuścić chrześcijańskie sumienie. Znów mamy do czynienia ze ślepotą patriotyczną. Ślepotą, która nie pozwala dostrzec najoczywistszych absurdów i najjaskrawszej hipokryzji. Przypuszczam, że panowie ci obraziliby się, gdyby ich nazwać hipokrytami. Niezależnie jednak od tego, czy się ich tak nazwie, czy nie - są hipokrytami dokładnie w tym samym stopniu, co domagające się prawa do aborcji feministki-pacyfistki.

NA subkontynencie indyjskim pojęcie „narodu" nie istnieje. Istnieje mnogość języków, ale nigdy w historii nikt nie miał takiego pomysłu, żeby granice polityczne wiązać z językiem ludności. Mieszkańcy kraju Kerala różnią się rasowo i językowo od mieszkańców Radżastanu tak akurat, jak Polacy od ludu Suahili, a przecież nie przeszkadza im to w zamieszkiwaniu jednego państwa. Znacznie ważniejszy jest podział ludności na tych, którzy jedzą wołowinę, i tych, którzy wołowiny nigdy nie tkną, prędzej wieprzowinę; wedle tego właśnie kryterium przeprowadzono granice polityczne przez środek Bengalu i Pendżabu, krajów rasowo i językowo jednolitych. Istotny jest także podział ludności na tych, którzy jedzą wieprzowinę, i tych, którzy nie jedzą żadnego mięsa, a także na tych, którzy noszą całe życie na szyi potrójną nitkę (którą przy siusianiu trzeba przewiesić przez ucho), i tych, którzy jej nie noszą. Ten podział nie wywołuje żądań terytorialnych ze względu na wyjątkowe przemieszanie wymienionych grup ludności, ale problemy takie, jak czy i jaki procent stanowisk w aparacie państwa ma być zarezerwowany dla tych bez nitki albo czy rezerwacją objąć także tych, co mają nitkę, ale jedzą wieprzowinę - stanowią istotny temat debat parlamentarnych, wielkich demonstracji, strajków za i przeciw, a nawet rozłamów w wielkich partiach. Natomiast na środkowoeuropejskie kłótnie o „świadomość narodową" i terytoria z tąż związane mieszkańcy Indii - jeśli w ogóle coś z tego rozumieją - patrzą z politowaniem: „barbarzyństwo".

Dla mieszkańców Indii oczywisty jest fakt, że w Europie mieszkają barbarzyńcy, narodowościowe awantury są tylko jednym z wielu tego barbarzyństwa przejawów. Inny jest fakt, że Europejczykom nie sprawia różnicy, którą ręką jedzą, a którą uprawiają miłość i, co gorsza, podcierają tyłek. Cywilizowany lud subkontynentu wie, że Brahma dał ludziom prawą rękę do dotykania ust, a lewą do dolnych otworów....

DLACZEGO organizacja zrzeszająca państwa nazywa się Organizacją NARODÓW Zjednoczonych? Dlaczego upaństwowienie przemysłu nazywa się NACJONALIZACJĄ? Osobiście dowiedziałem się tego dopiero po kilku latach pobytu w Anglii, kiedy zdałem sobie sprawę, że w języku angielskim nic ma odpowiednika polskiego wyrazu „naród". Nie ma tu w ogóle takiego pojęcia. Słowo nation, które w słowniku znajdziemy pod hasłem „naród", wcale nie oznacza tego samego: nation to jest „niepodległe państwo". Dlatego też „United Nations Organisation" znaczy „Organizacja Zjednoczonych Niepodległych Państw". We wrześniu 1991 roku powstało pięć nowych „narodów": trzy kraje bałtyckie i dwa archipelagi na Pacyfiku. Wedle ONZ-owskiej definicji „naród", by być takowym, musi mieć pięć cech: musi mieć terytorium o ściśle wyznaczonych granicach; musi mieć stolicę; musi mieć międzynarodowy (!) port lotniczy; musi mieć „głowę państwa", czyli człowieka, który odwiedzając inny „naród", będzie podejmowany wedle protokołu dyplomatycznego; i wreszcie musi mieć ambasadora przy ONZ. W ten sposób „narodem" jest w chwili obecnej Czecho-Słowacja oraz wyspa St. Vincent na Morzu Karaibskim, a nie jest nim Tajwan ani Tybet. W ten sposób również wyrażenia „naród radziecki" oraz „naród amerykański" mają sens. Niestety, w normalnym polskim użyciu słowa „naród" wyrażenie „naród amerykański" ma tyleż sensu, co właśnie „naród radziecki".

Albowiem pojęcie narodu nie istnieje w świecie anglojęzycznym. Wiązanie używanego języka z granicami politycznymi czy też z prawem do zamieszkiwania jakiegoś terytorium jest niezrozumiałe dla Anglosasów. Niepodległość Stanów Zjednoczonych nie miała nic wspólnego z językiem ani „świadomością narodową", w grę wchodził jedynie interes ekonomiczny. Brytyjczycy też nie po to budowali imperium, by propagować język; interes ekonomiczny był jedynym motorem. W Szkocji, której stosunki z Anglią tak przecież przypominają stosunki Litwy z Polską, ludność mówiąca po celtycku nie wpadła jak dotąd na pomysł, że tylko ona jest prawowitym właścicielem kraju i anglojęzyczni mieszkańcy Edynburga powinni się wynieść albo zmienić język. W Irlandii jedynym kryterium przy wyznaczaniu granicy między Ulsterem a Republiką była religia, jako że praktycznie wszyscy Irlandczycy mówią w domu po angielsku. Owszem, istnieje w angielszczyźnie słowo patriotism, ale oznacza ono wyłącznie wierną służbę w armii oraz gotowość do śmierci na wojnie. Jakiejkolwiek wojnie, również tej o naftę w Zatoce. W każdym razie działalność Mahatmy Gandhiego nie miała z angielskim słowem patriotism nic wspólnego.

Polskie słowo „naród" nie ma w angielszczyźnie odpowiednika, a używane zazwyczaj w jego miejsce (jeśli mowa jest o tym zjawisku, równie egzotycznym, co indyjskie kasty) słowa people, race lub tribe - są jedynie bliskoznaczne. People oznacza grupę ludzi powiązanych ze sobą czymkolwiek, może być to nawet wspólne miejsce aktualnego przebywania (np. na ulicy), wówczas odpowiada polskiemu „ludzie"; może być wspólne miejsce zamieszkania, wówczas odpowiada polskiemu „ludność"; może być wspólne pochodzenie i język, wówczas odpowiada polskiemu „lud"; ale może też obejmować wszystkich mieszkańców globu, czyli „ludzkość". Słowo race oznacza grupę ludzi powiązanych genetycznie, ale nie językowo, i też nie ma żadnej określonej wielkości tej grupy; może oznaczać typ ludzi zamieszkujących jakąś wyspę czy obszar kraju; może odpowiadać polskiemu „naród", ale tylko w sensie powiązań genetycznych, nigdy językowych (czyli nie da się nikogo „wynarodowić"); może oznaczać grupę ludzi o wspólnym kolorze skóry (i tylko wówczas odpowiada polskiemu „rasa"); i wreszcie może oznaczać cały rodzaj ludzki: human race. Najbliższe polskiemu „naród" jest zapewne słowo tribe, oznaczające grupę powiązaną genetycznie, językowo oraz świadomością wspólnoty jej członków. W słowniku angielsko-polskim pod hasłem tribe znajdziemy oczywiście „plemię", ale jedynym powodem różnicy w znaczeniu słów „plemię" i „naród" w polszczyźnie jest półświadomy rasizm użytkowników tego języka. Jeżeli „plemię" to koczująca z maczugami w dżungli wspólnota pierwotna, której starszyzna zbiera się na narady w szałasie wodza, to z pewnością nie dotyczy to ludu Zulu, który liczy kilka milionów. W każdym razie Anglosasi, z niedowierzaniem obserwując środkowoeuropejskie pyskówki o „świadomość narodową" oraz zaciekłą strzelaninę o spłachetki ziemi, określają to zjawisko słowem tribalism - tym samym, którym określają plemienną politykę krajów Czarnego Lądu.

Obrońcy różnych małych języków zdają się mniemać, że skoro Pan Bóg pod wieżą Babel pomieszał ludziom mowę, to tak powinno zostać. Na chłop­ski rozum jednakże język służy do porozumiewania się i najlepiej jest znać takie języki, którymi mówi maksymalna liczba ludzi. Żadne arcydzieła nie bronią angielskiego (tak nawiasem mówiąc, to użytkownikom tegoż raczej nie przychodzi do głowy, że trzeba go „bronić"), lecz fakt, że mówi nim pół świata. Natomiast owa rola arcydzieł jest wątpliwa choćby z tego względu, że angielski stosunkowo szybko ewoluuje i współczesny Anglik nie rozu­mie nawet Chaucera, a cóż dopiero literatury sprzed najazdu Normanów, która podobno nie miała równej w Europie (a dla kontrastu – współczesny literacki arabski niewiele się różni od języka Koranu). Z drugiej strony to właśnie użyteczność angielskiego przysparza mu arcydzieł. Któż by czytał „Ulyssesa", gdyby James Joyce, za wezwaniem nacjonalistów, pisał po iryjsku? Więcej pewnie miałby czytelników Dylan Thomas, gdyby się zdecydował pisać po walijsku, ale się nie zdecydował. A Joseph Conrad?

Język jest używany do porozumiewania się, jest to oczywiste w przypad­ku języków wielkich, a także takich średniego zasięgu, jak niemiecki czy polski. Nie potrzeba tu żadnej „obrony". Im jednak mniejszy zasięg języka, tym mniej jest to oczywiste i tym bardziej absurdalna obrona. W Kornwalii mieszka około dziewięćdziesięciu ludzi umiejących mówić po kornijsku; założyli oni towarzystwo na rzecz restytucji tego języka i udają, że nie rozu­mieją, jeśli ktoś się do nich zwraca po angielsku.

SPRAWA jest bardzo prosta: we współczesnym świecie użytkownicy małych języków mają bardzo ograniczony dostęp do kultury i nauki. Wiemy, jak trudno w czterdziestomilionowęj Polsce wydawać czasopismo o takim nakładzie, żeby się redaktorzy mieli z czego utrzymać. A jak to zrobić na trzymilionowej Litwie? Albo kogo stać na publikacje naukowe z fizyki w języku Apaczów? Stąd wśród użytkowników małych języków tendencja do dwujęzyczności. A dwujęzyczność trwająca kilka pokoleń powoduje stop­niowe zlewanie się języków.

Języki ewoluują, wszyscy to wiemy. Ewoluują w różnych kierunkach, nie tylko ze staroniemieckiego we współczesny niemiecki, ale także ze staroanglosaskiego, starobrytyjskiego i francuskiego we współczesny an­gielski, z koptyjskiego w arabski albo ze staropomorskiego w Kolonisationsdeutsch. Nie tylko mają do tego prawo; jest to jak najbardziej pożąda­ny rozwój, jeśli funkcją języka ma być porozumiewanie się. Owszem, ist­nieje też inny kierunek rozwoju: z łaciny we włoski, hiszpański i francuski albo ze staroniemieckiego we współczesny holenderski i bawarski. Jest to jednak zupełnie inna kwestia, nie mająca wiele wspólnego z patriotyzmem (chyba że się patrioci zaczną lękać, czy aby górale nie stanowią nowego małego narodu) (albo Ślązacy).

Obrona polszczyzny w czasach rozbiorów należy do zupełnie innej beczki. Polska przedrozbiorowa, mimo wszystkich wad, była społeczeństwem otwartym. Wszystkie trzy państwa zaborcze były wrogami tegoż i walka o Polskę była walką o społeczeństwo otwarte. Niemieckojęzyczny z domu Henryk Dąbrowski odbierał Prusakom Poznań. W momencie trzeciego rozbioru Prusy były państwem niemieckim, którego większość ludności mówiła w domu po słowiańsku. Bismarckowskie przymuszanie do zmiany języka miało zwiększyć liczbę ludności, która identyfikowałaby się z niemieckością i lojalnie służyła w armii; w zaborze rosyjskim sytuacja była w zasadzie podobna. Kto walczył o język polski, walczył o społeczeństwo otwarte. Wyjątkiem był tu Roman Dmowski i jego wielbiciele. Wszystko, co Dmowski robił, miało być „ku chwale ojczyzny", co on sam wielokrotnie publicznie i wielosłownie oświadczał. Tylko że ta polska ojczyzna w jego wizji niewiele się różniła od rosyjskiego carstwa, jedynie język urzędowy miał być polski. Zastraszająco podobna była ta wizja do imperialnych rojeń kaisera Wilhelma oraz jego dalekowschodnich naśladowców.

Dla dobra ludności zamieszkującej jakikolwiek kraj powinno się zdelegalizować wszelką działalność „ku chwale ojczyzny". Nawet pisanie wierszy, jeśli celem jest jedynie uświetnienie ojczystej literatury, stanowi początek choroby psychicznej, która, jeśli nie leczona, w późniejszych stadiach może być bardzo niebezpieczna. Mamy być „drugą Japonią" - mam nadzieję, że nie chodzi o syndrom generała Tojo.

ZAKOŃCZYĆ chciałbym twierdzeniem, które wedle wszelkiego prawdopodobieństwa pobudzi wydzielanie adrenaliny u chrześcijańsko-narodowców, jeśli tacy się znajdą pośród moich czytelników. Oto ono: PATRIOTYZM JEST POGAŃSKIM KULTEM, NIE DO POGODZENIA Z RELIGIĄ CHRZEŚCIJAŃSKĄ. Tak właśnie; Paul Lagarde i Roman Dmowski mieli w tym względzie całkowitą rację: patriotyzm i religia chrześcijańska nie mają ze sobą nic wspólnego. Chrześcijańskonarodowcy, skoro z takim zapałem czytają Pismo święte, powinni się w końcu doczytać, że zadaniem człowieka na ziemi jest szukanie Boga. Patriotyzm jest szukaniem własnej chwały. Własna chwała nie jest Bogiem, lecz bałwanem.



Więcej podobnych tekstów z dodatkiem adrenaliny w mojej książce 

"ADRENALINA, czyli antologia przeciwnych poglądów"