Mnisi w świątyni w Ladakhu |
Hemis Gompa to klasztor
Czerwonych Czapek, zakonu starszego niż Żółte Czapki. Inaczej niż
klasztory Żółtych Czapek, które zwykle wzniesione są na skałach
nad doliną, budynki Hemis Gompa wtulone są w ściany wąwozu.
Ściany wąwozu wznoszą się wysoko, aż do wiecznych śniegów
przykrywających szczyty Himalajów.
Wokół dziedzińca podcienia,
na ścianach podcieni wymalowane stwory o wykrzywionych ustach i
trojgu oczu, każdy otoczony kręgiem płomieni. Z wnętrza głównego
budynku słychać jakąś recytację. Wchodzę, mroczno. Na ławach
wzdłuż filarów siedzą ubrani na bordowo mnisi i coś pod nosem
recytują. Zapach jałowcowych kadzidełek i maślanych lampek.
Naprzeciw wejścia w półmroku majaczy wielka złocona figura Buddy
ubrana w żółtą szatę.
Mnisi kończą i rozchodzą się.
Zapada cisza. Wielki Budda spogląda na mroczne wnętrze spod
półprzymkniętych powiek. Cisza zaprasza do medytacji, ale ja
wychodzę. Na dziedzińcu też jest cisza, popołudniowe słońce
zagląda pod podcienia, oświetla trójokie stwory wymachujące
rękami, w płomieniach. Wcześniej byli tu turyści, którzy
przyjechali autobusem z Leh, ale ostatni autobus właśnie odjechał
i turystów już nie ma. Została cisza. Stwory w podcieniach nadal
wymachują rękami, ale już tylko na mnie. Może się dziwią, co ja
tu jeszcze robię, skoro pojechał ostatni autobus? Ja nie
odjechałem, bo chcę jeszcze iść do następnego klasztoru, Matho
Gompa. Około czterech godzin marszu, powinienem przed zmrokiem
zdążyć.
We wsi Hemis również cisza,
mieszkańcy są zajęci swoimi codziennymi sprawami. Ktoś ubabrany
po łokcie zmienia właśnie kierunek strumienia puszczając wodę na
poletko jęczmienia. Kierunek strumyków jest tu zmieniany
codziennie, codziennie nawadniane są pola. Wszystkie strumyki są
uregulowane, wszystkie pola muszą być nawadniane, inaczej
zamieniłyby się w pustynię w przeciągu tygodnia. W dolinie Indusu
po północnej stronie Himalajów deszcze padają rzadko, za to z
nieba leje się żar podzwrotnikowego słońca. Roślinność jest
tylko tam, gdzie pracowity lud Tybetańczyków nawadnia ziemię wodą
pochodzącą z himalajskich śniegów, wszędzie indziej jest
pustynia.
Nawadnianie pól w Ladakhu |
Mijam wieś i idę w kierunku
pustyni drogą prowadzącą do Matho Gompa. Jest to klasztor zakonu
Sakya-pa, starszego jeszcze niż Czerwone Czapki, przechowującego
jeszcze bardziej ezoteryczną naukę, przekazywaną tylko najbardziej
wtajemniczonym w największym sekrecie. W Matho Gompa podobno
mieszkają dwaj mnisi, którzy podczas dorocznych obrzędów
rozcinają sobie języki, lecz nie krwawią, po czym rany goją się
w przeciągu paru dni. Każdy może zobaczyć ten obrzęd jeśli
przyjedzie tam w styczniu, odbywa się on na dziedzińcu i jest
otwarty dla widzów z zewnątrz.
Za wsią
wzdłuż drogi jest murek długi na kilka metrów, wysoki na półtora.
Na nim poukładane są obłe kamienie z wyrytym napisem w tybetańskim
piśmie: „Om Mani Padme Hum”. Jest to buddyjska mantra, tu
wszechobecna. Setki tych kamieni, może tysiące. Na niektórych
zamiast napisu wyryto postać Buddy. Fotogenicznie to wygląda na tle
dalekich ośnieżonych szczytów.
Pustynia, twarda wyschnięta
polepa z czerwonej gliny, na której pełno rozsypanych kamieni,
dużych i małych. Nie jest to wielka pustynia, szeroka dolina
Indusu, po obu jej stronach w oddali widać ośnieżone szczyty. Z
jednej strony Himalaje, z drugiej Karakoram. To gdzieś tam jest ten
groźny K2, na którym alpiniści zamarzają na śmierć. Środkiem
doliny płynie Indus, jego brzegi są zielone i wszędzie tam, gdzie
pracowity lud nawadnia pola jest też zielono. Jednakże tu gdzie ja
idę jest czerwona polepa, wody nie ma, tylko tu i tam jakieś
wyschnięte krzaczki. Pasą się tam jakieś dwa zwierzęta,
wyglądają na osły, ale chyba dzikie, nikt ich nie pilnuje.
Murek z wyrytymi mantrami |
Kiedy dochodziłem do wsi Matho
zapada już zmrok, a kiedy dochodzę do klasztoru jest już zupełnie
ciemno. Klasztor stoi na wysokiej skale, więc nietrudno tam trafić,
ale brama zamknięta. Co robić? Wokół klasztoru na zboczu domki, w
jednym jeszcze pali się światło. Może zapukać? Nawet jeśli ktoś
mnie zruga w niezrozumiałym języku, to i tak nic nie stracę, będę
w tej samej sytuacji co teraz. Podchodzę do domku i pukam.
Po chwili otwiera się okno i
pojawia się w nim łysa głowa. Zaczynam coś tłumaczyć po
angielsku, ale głowa nie słucha i znika. Zaraz potem otwierają się
drzwi i mnich w bordowej szacie zaprasza mnie do środka.
Przechodzimy przez ciemny korytarzyk i wchodzimy do pokoju, w którym
jest światło. Mnich sadza mnie na podłodze na wzorzystym dywaniku,
a sam siada na drugim dywaniku za niziutkim stolikiem. Poza stolikiem
oraz łożem stojącym pod ścianą w pokoju nie ma sprzętów. Mnich
pyta: „Czha?” To znaczy po tybetańsku herbata, jedno z niewielu
słów, które się zdążyłem nauczyć. Kiwam głową i mówię
twierdząco „czha”, więc on idzie do kuchni obok i wraca z
herbatą w termosie. Jest to „gurgur czha”, ulubiony napój
Tybetańczyków, zielona herbata na słono i z masłem. Jeszcze
wczoraj taka herbata wydawał mi się nie do przełknięcia, ale po
przejściu pustyni jestem tak spragniony, że wydaje mi się
ambrozją. Mnich pyta „tsampa?” Tym razem nie wiem o co chodzi,
więc pokazuje mi szarawy proszek w okrągłym pudełku,. Tsampa to
jest prażony a dopiero potem zmielony jęczmień. Wygląda jak mąka,
ale nic się z tego nie wypieka, bo jest już prażony. Jest to
podstawowe pożywienie w całym Tybecie, pałacu Dalaj Lamy nie
wyłączają. Tylko ja nie mam pojęcie co się z tym robi. Mnich
najwyraźniej domyśla się tego patrząc na moją minę, bo sam mi
to przyrządza – miesza z herbatą i odrobiną cukru i ugniata w
coś w rodzaju ciasta.
Na ścianie nad łóżkiem
mnóstwo przylepionych świętych obrazków. Największy z nich to
wyobrażenie jedenastogłowego i tysiącrękiego Avalokiteśvary.
Obok wielkie zdjęcie Sakya Trizina, głowy zakony Sakya-pa,
siedzącego w pozycji lotosu w wielkiej czerwono-złotej czapie.
Zdjęcie Dalaj Lamy też jest, ale zupełnie malutkie. Potem lama
przygotowuje spanie, ale nie w pokoju, tylko na dachu. Wszystkie domy
w tej okolicy maja płaskie dachy. Mnich wyciąga jekieś dwa stare
materace oraz kilka koców. Kładziemy się, on jeszcze odmawia
jakieś modlitwy. Świeże powietrze, księżyc przesuwający się za
chmurami, wszystko to byłoby znakomite, gdyby nie pluskwy w
materacu.
Rano budzi mnie słońce
wychodzące zza gór Ladakhu, żółto-błękitny wschód słońca,
trochę żółto granatowych chmur. Mnich sprząta spanie, schodzimy
na dół spożyć maślaną herbatkę z tsampą. Potem mnich kładzie
na stoliku wielką księgę, otwiera ją i zaczyna śpiewać
wykonując przy tym jakieś tajemnicze ruchy rękami, czasem
uderzając w dzwonek, zupełnie nie zważając na mnie. Ja nie bardzo
wiem jak się zachować, siedzę i milczę, ale chciałbym zobaczyć
klasztor, w końcu po to tu przyszedłem. Po dłuższym czasie tego
siedzenia i niewiedzenia co robić wstaję i mówię „gompa”,
pokazując, ze chciałbym iść na górę do klasztoru. Mnich na
chwilę przerywa, wskazując na górę mówi „gompa, lama”,
poczem wraca do swojego śpiewu. Więc mówię „tugżecze” (to
znaczy dziękuję, zdążyłem się tego już nauczyć) i wychodzę.
Świt nad świątynią w Ladakhu |
Idę w górę ku klasztorowi
pomiędzy glinianymi domkami mnichów. Nadal jest cichy poranek,
tylko z wysoka dobiega śpiew przy akompaniamencie bębna, co jakiś
czas również dzwonków, czynelu, rogu. Na klasztornym dziedzińcu
żywego ducha, tylko ta dzika muzyka dobiegająca z malutkiego
okienka na samym szczycie klasztornych budynków. Wchodzę w otwarte
drzwi, za nimi schody na górę, potem znów jakieś otwarte drzwi,
dalej jakaś drabinka na górę, kolejne otwarte drzwi, zza
następnych otwartych drzwi dobiega ten śpiew i bicie bębna.
Przechodzę przez te drzwi, przede mną jeszcze jedne drzwiczki, za
nimi widzę już wnętrze kaplicy. Zatrzymuję się.
W kapliczce półmrok. Siedzi
tam młody lama i długą pałką rytmicznie wali w wielki bęben
wiszący u sufitu, w drugiej ręce trzyma dzwonek i dzwoni nim raz po
raz, cały czas śpiewa coś w rytm bębna, czasem odkłada dzwonek i
uderza w wielki czynel albo dmie w muszlę. Hałasu robi za
dziesięciu. I to niesamowite wnętrze. Kapliczka maleńka i
wypełniona ziarnem, nie widać podłogi, tylko ziarno. Na ziarnie
siedzi lama, na ziarnie stoi przed nim stoliczek. W półmroku ledwo
widać przedmioty wiszące u sufitu; jakieś prastare szable, jakieś
przedziwne maski o wykrzywionych ustach, jakieś wysuszone kocie łby.
Wszystko pokryte warstwami kurzu, pewnie wisi w tym samym miejscu od
wieków. Naprzeciw mnicha wielka figura Mahakali, czarna i
przerażająca, o stu rękach, w każdej ręce inna broń, głowa
byka z trojgiem oczu, naszyjnik z ludzkich czaszek...
Lama, nie przerywając bębnienia
i śpiewania, zaprasza mnie gestem do wnętrza...
Dolina Indusu |
Mój inny blog, zapraszam
No comments:
Post a Comment