Wednesday, June 12, 2019

Kaplica wypełniona ziarnem

Mnisi w świątyni w Ladakhu

Hemis Gompa to klasztor Czerwonych Czapek, zakonu starszego niż Żółte Czapki. Inaczej niż klasztory Żółtych Czapek, które zwykle wzniesione są na skałach nad doliną, budynki Hemis Gompa wtulone są w ściany wąwozu. Ściany wąwozu wznoszą się wysoko, aż do wiecznych śniegów przykrywających szczyty Himalajów.
Wokół dziedzińca podcienia, na ścianach podcieni wymalowane stwory o wykrzywionych ustach i trojgu oczu, każdy otoczony kręgiem płomieni. Z wnętrza głównego budynku słychać jakąś recytację. Wchodzę, mroczno. Na ławach wzdłuż filarów siedzą ubrani na bordowo mnisi i coś pod nosem recytują. Zapach jałowcowych kadzidełek i maślanych lampek. Naprzeciw wejścia w półmroku majaczy wielka złocona figura Buddy ubrana w żółtą szatę.
Mnisi kończą i rozchodzą się. Zapada cisza. Wielki Budda spogląda na mroczne wnętrze spod półprzymkniętych powiek. Cisza zaprasza do medytacji, ale ja wychodzę. Na dziedzińcu też jest cisza, popołudniowe słońce zagląda pod podcienia, oświetla trójokie stwory wymachujące rękami, w płomieniach. Wcześniej byli tu turyści, którzy przyjechali autobusem z Leh, ale ostatni autobus właśnie odjechał i turystów już nie ma. Została cisza. Stwory w podcieniach nadal wymachują rękami, ale już tylko na mnie. Może się dziwią, co ja tu jeszcze robię, skoro pojechał ostatni autobus? Ja nie odjechałem, bo chcę jeszcze iść do następnego klasztoru, Matho Gompa. Około czterech godzin marszu, powinienem przed zmrokiem zdążyć.
We wsi Hemis również cisza, mieszkańcy są zajęci swoimi codziennymi sprawami. Ktoś ubabrany po łokcie zmienia właśnie kierunek strumienia puszczając wodę na poletko jęczmienia. Kierunek strumyków jest tu zmieniany codziennie, codziennie nawadniane są pola. Wszystkie strumyki są uregulowane, wszystkie pola muszą być nawadniane, inaczej zamieniłyby się w pustynię w przeciągu tygodnia. W dolinie Indusu po północnej stronie Himalajów deszcze padają rzadko, za to z nieba leje się żar podzwrotnikowego słońca. Roślinność jest tylko tam, gdzie pracowity lud Tybetańczyków nawadnia ziemię wodą pochodzącą z himalajskich śniegów, wszędzie indziej jest pustynia.
Nawadnianie pól w Ladakhu
Mijam wieś i idę w kierunku pustyni drogą prowadzącą do Matho Gompa. Jest to klasztor zakonu Sakya-pa, starszego jeszcze niż Czerwone Czapki, przechowującego jeszcze bardziej ezoteryczną naukę, przekazywaną tylko najbardziej wtajemniczonym w największym sekrecie. W Matho Gompa podobno mieszkają dwaj mnisi, którzy podczas dorocznych obrzędów rozcinają sobie języki, lecz nie krwawią, po czym rany goją się w przeciągu paru dni. Każdy może zobaczyć ten obrzęd jeśli przyjedzie tam w styczniu, odbywa się on na dziedzińcu i jest otwarty dla widzów z zewnątrz.
Za wsią wzdłuż drogi jest murek długi na kilka metrów, wysoki na półtora. Na nim poukładane są obłe kamienie z wyrytym napisem w tybetańskim piśmie: „Om Mani Padme Hum”. Jest to buddyjska mantra, tu wszechobecna. Setki tych kamieni, może tysiące. Na niektórych zamiast napisu wyryto postać Buddy. Fotogenicznie to wygląda na tle dalekich ośnieżonych szczytów.
Pustynia, twarda wyschnięta polepa z czerwonej gliny, na której pełno rozsypanych kamieni, dużych i małych. Nie jest to wielka pustynia, szeroka dolina Indusu, po obu jej stronach w oddali widać ośnieżone szczyty. Z jednej strony Himalaje, z drugiej Karakoram. To gdzieś tam jest ten groźny K2, na którym alpiniści zamarzają na śmierć. Środkiem doliny płynie Indus, jego brzegi są zielone i wszędzie tam, gdzie pracowity lud nawadnia pola jest też zielono. Jednakże tu gdzie ja idę jest czerwona polepa, wody nie ma, tylko tu i tam jakieś wyschnięte krzaczki. Pasą się tam jakieś dwa zwierzęta, wyglądają na osły, ale chyba dzikie, nikt ich nie pilnuje.
Murek z wyrytymi mantrami
Kiedy dochodziłem do wsi Matho zapada już zmrok, a kiedy dochodzę do klasztoru jest już zupełnie ciemno. Klasztor stoi na wysokiej skale, więc nietrudno tam trafić, ale brama zamknięta. Co robić? Wokół klasztoru na zboczu domki, w jednym jeszcze pali się światło. Może zapukać? Nawet jeśli ktoś mnie zruga w niezrozumiałym języku, to i tak nic nie stracę, będę w tej samej sytuacji co teraz. Podchodzę do domku i pukam.
Po chwili otwiera się okno i pojawia się w nim łysa głowa. Zaczynam coś tłumaczyć po angielsku, ale głowa nie słucha i znika. Zaraz potem otwierają się drzwi i mnich w bordowej szacie zaprasza mnie do środka. Przechodzimy przez ciemny korytarzyk i wchodzimy do pokoju, w którym jest światło. Mnich sadza mnie na podłodze na wzorzystym dywaniku, a sam siada na drugim dywaniku za niziutkim stolikiem. Poza stolikiem oraz łożem stojącym pod ścianą w pokoju nie ma sprzętów. Mnich pyta: „Czha?” To znaczy po tybetańsku herbata, jedno z niewielu słów, które się zdążyłem nauczyć. Kiwam głową i mówię twierdząco „czha”, więc on idzie do kuchni obok i wraca z herbatą w termosie. Jest to „gurgur czha”, ulubiony napój Tybetańczyków, zielona herbata na słono i z masłem. Jeszcze wczoraj taka herbata wydawał mi się nie do przełknięcia, ale po przejściu pustyni jestem tak spragniony, że wydaje mi się ambrozją. Mnich pyta „tsampa?” Tym razem nie wiem o co chodzi, więc pokazuje mi szarawy proszek w okrągłym pudełku,. Tsampa to jest prażony a dopiero potem zmielony jęczmień. Wygląda jak mąka, ale nic się z tego nie wypieka, bo jest już prażony. Jest to podstawowe pożywienie w całym Tybecie, pałacu Dalaj Lamy nie wyłączają. Tylko ja nie mam pojęcie co się z tym robi. Mnich najwyraźniej domyśla się tego patrząc na moją minę, bo sam mi to przyrządza – miesza z herbatą i odrobiną cukru i ugniata w coś w rodzaju ciasta.
Na ścianie nad łóżkiem mnóstwo przylepionych świętych obrazków. Największy z nich to wyobrażenie jedenastogłowego i tysiącrękiego Avalokiteśvary. Obok wielkie zdjęcie Sakya Trizina, głowy zakony Sakya-pa, siedzącego w pozycji lotosu w wielkiej czerwono-złotej czapie. Zdjęcie Dalaj Lamy też jest, ale zupełnie malutkie. Potem lama przygotowuje spanie, ale nie w pokoju, tylko na dachu. Wszystkie domy w tej okolicy maja płaskie dachy. Mnich wyciąga jekieś dwa stare materace oraz kilka koców. Kładziemy się, on jeszcze odmawia jakieś modlitwy. Świeże powietrze, księżyc przesuwający się za chmurami, wszystko to byłoby znakomite, gdyby nie pluskwy w materacu.

Rano budzi mnie słońce wychodzące zza gór Ladakhu, żółto-błękitny wschód słońca, trochę żółto granatowych chmur. Mnich sprząta spanie, schodzimy na dół spożyć maślaną herbatkę z tsampą. Potem mnich kładzie na stoliku wielką księgę, otwiera ją i zaczyna śpiewać wykonując przy tym jakieś tajemnicze ruchy rękami, czasem uderzając w dzwonek, zupełnie nie zważając na mnie. Ja nie bardzo wiem jak się zachować, siedzę i milczę, ale chciałbym zobaczyć klasztor, w końcu po to tu przyszedłem. Po dłuższym czasie tego siedzenia i niewiedzenia co robić wstaję i mówię „gompa”, pokazując, ze chciałbym iść na górę do klasztoru. Mnich na chwilę przerywa, wskazując na górę mówi „gompa, lama”, poczem wraca do swojego śpiewu. Więc mówię „tugżecze” (to znaczy dziękuję, zdążyłem się tego już nauczyć) i wychodzę.
Świt nad świątynią w Ladakhu
Idę w górę ku klasztorowi pomiędzy glinianymi domkami mnichów. Nadal jest cichy poranek, tylko z wysoka dobiega śpiew przy akompaniamencie bębna, co jakiś czas również dzwonków, czynelu, rogu. Na klasztornym dziedzińcu żywego ducha, tylko ta dzika muzyka dobiegająca z malutkiego okienka na samym szczycie klasztornych budynków. Wchodzę w otwarte drzwi, za nimi schody na górę, potem znów jakieś otwarte drzwi, dalej jakaś drabinka na górę, kolejne otwarte drzwi, zza następnych otwartych drzwi dobiega ten śpiew i bicie bębna. Przechodzę przez te drzwi, przede mną jeszcze jedne drzwiczki, za nimi widzę już wnętrze kaplicy. Zatrzymuję się.
W kapliczce półmrok. Siedzi tam młody lama i długą pałką rytmicznie wali w wielki bęben wiszący u sufitu, w drugiej ręce trzyma dzwonek i dzwoni nim raz po raz, cały czas śpiewa coś w rytm bębna, czasem odkłada dzwonek i uderza w wielki czynel albo dmie w muszlę. Hałasu robi za dziesięciu. I to niesamowite wnętrze. Kapliczka maleńka i wypełniona ziarnem, nie widać podłogi, tylko ziarno. Na ziarnie siedzi lama, na ziarnie stoi przed nim stoliczek. W półmroku ledwo widać przedmioty wiszące u sufitu; jakieś prastare szable, jakieś przedziwne maski o wykrzywionych ustach, jakieś wysuszone kocie łby. Wszystko pokryte warstwami kurzu, pewnie wisi w tym samym miejscu od wieków. Naprzeciw mnicha wielka figura Mahakali, czarna i przerażająca, o stu rękach, w każdej ręce inna broń, głowa byka z trojgiem oczu, naszyjnik z ludzkich czaszek...
Lama, nie przerywając bębnienia i śpiewania, zaprasza mnie gestem do wnętrza...

Dolina Indusu


No comments:

Post a Comment